121779.fb2
Słuchała jego kroków na schodach. Potem podniosła portret z podłogi i cisnęła go w płomienie na palenisku.
- Idź do piekła! - szepnęła.
Klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się szeroko, gdy skrzypnęły otwierane drzwi.
10. Kaplica czaszek
Jar, którym jechali Dydyński i Jasiek, stawał się coraz bardziej dziki, zarośnięty i niedostępny. Przejechali już ze trzy mile od rozstajów, a wciąż nie było widać kapliczki. Konie chrapały trwożliwie, przeskakując nad zwalonymi pniami, czasem grzęzły w trzęsawisku lub potykały się o skały i korzenie. Wokół jeźdźców rozpościerał się nietknięty ludzką stopą bór, jeden z dzikich ostępów na stokach gór Rusi Czerwonej. W ich głębi mieszkały dzikie zwierzęta, czasem zdziczali, niebezpieczni smolarze lub opryszki. Po wsiach krążyły wieści o wilkołakach lub upiorach nawiedzających te lasy, a po dworach opowieści o tym, ile to razy na polowaniach zamiast wilków i niedźwiedzi złowiono wilcze dzieci-potwory, porośnięte sierścią, o wielkich, krzywych kłach i strasznych pyskach.
Zagłębiali się w gąszcz... Dydyński zastanawiał się już, czy aby kasztelan nie oszukał go, gdy nagle gałęzie rozstąpiły się przed nimi. Wjechali na dużą polanę. Na jej krańcu stała szeroka, niska budowla ze stromym dachem. Konie parsknęły, boczyły się, nie chciały iść dalej. Dydyński zeskoczył, poprowadził wierzchowca za uzdę. Ze szczytu stromego dachu kaplicy szczerzyły doń zęby ludzkie czaszki... Ściany i dach tworzyły szare albo żółte, nadgniłe i połamane piszczele... Kiedyś, gdy sto albo dwieście lat temu grasowała na tych terenach zaraza, budowano takie właśnie kapliczki.
Jasiek przeżegnał się, a Jacek przywiązał konia do drzewa i z dobytą szablą stanął w drzwiach.
Na kamiennej podłodze leżały stosy kości, walały się czerepy. Przegniłe łachmany i pordzewiałe kawałki zbroi pomieszane z gnatami i piszczelami spoczywały pod stopami Dydyńskiego.
Na końcu pomieszczenia, przy starym ołtarzu, pan Jacek dostrzegł nikłe światełko.
Wszedł do środka. Oczyma duszy widział, jak ciśnięto tu pokrwawione ciała. Widział, jak osadzone na sztorc kosy spadają na głowy skrępowanych rajtarów. Nawet po latach na kamieniu pozostały brunatne ślady krwi.
Stąpał po chrzęszczących szkieletach, potrącił czaszkę, która potoczyła się ze stukotem. Dotarł do ołtarza. Kamienna płyta była popękana, zmiażdżyły ją w uścisku korzenie drzew, które przebiły się przez posadzkę, objęły ją brutalnie i zdławiły, potrzaskały na kawały.
Przy ołtarzu płonęła świeca. Dydyński rozglądał się, szukał ciała w czarnej zbroi, ale nic nie znalazł. Nigdzie nie dostrzegł hełmu ani resztek czarnego płaszcza. Tutaj nie było szczątków Chrystiana.
- Jegomość, jegomość - wyszeptał Jasiek. - Tę świecę ludzie zapalili, żeby złe duchy i diabły odpędzić.
- Czy twój ojciec był tutaj, kiedy pobito kompanię von Thurna?
- To nie było tutaj. Chłopi i hajducy pana Ligęzy dopadli ich pod naszym zaściankiem... Pod Wieruszowa... Mój ojciec pomagał kasztelanowi uczynić zasadzkę.
- Dobrze. Idź stąd!
- Mości panie Dydyński... Czy ty musisz go zabić?
- Dałem słowo Ligęzie.
- To okrutnik bez czci i sumienia! - wybuchnął Jasiek. Dydyński zobaczył, że w oczach chłopaka zalśniły łzy. - Dlaczego...
- Ale ja jestem Dydyński. Ja zawszę dotrzymuję słowa! Uciekaj! Nie chcę, by ci się coś stało...
- Panie...
Jednym szybkim ruchem pan Jacek ciął szablą. Knot odcięty od świecy spadł na ołtarz. Przez chwilę płonął, migotał, w końcu zgasł.
- To rozkaz! Odejdź! Jasiek rozejrzał się.
- Już! Ruszaj się!
Chłopak pobiegł w stronę wyjścia. Jacek usłyszał oddalający się stukot jego butów, potem rżenie konia i zapadła cisza.
Długo stał z obnażoną szablą obok ołtarza. W końcu odpiął pochwę i cisnął ją na posadzkę, zasadził za pas poły żupana. Czekał.
Łomot ciężkich kopyt zbliżał się z dala. Ogromny koń sadził długimi susami przez chaszcze. Zarżał głośno raz, drugi, trzeci. Potem... Potem Dydyński usłyszał brzęk metalu. Łoskot ciężkich kroków. Ciężki oddech. I świst pałasza wyciąganego z pochwy.
Czekał odwrócony do wejścia.
Brzęk.
Łoskot.
Brzęk.
Ciężki oddech coraz bliżej. Brzęk czarnej zbroi! Zamach!
Ponury świst pałasza!
Przyklęk, unik, cięcie, blok, zwód, furkot płaszcza, pisk szabli husarskiej!
Dydyński uniknął cięcia, które odrąbałoby mu głowę. Przysiadł, obrócił się w piruecie, sam ciął. Czarny upiór zblokował cios zastawą klingi, wyprowadził szerokie cięcie z łokcia, potem krzyżowe uderzenie z ramienia.
Błysk! Zwód! Cięcie! Odbicie!
Kości zachrzęściły pod ich podkutymi butami. Ostrza migały jak błyskawica. Czarny rycerz ciął wlew, chwytając oburącz rękojeść pałasza. Dydyński uchylił się, przetoczył po ołtarzu, a pałasz uderzył w kamień, odłupał z hukiem kawał, zwalił go na posadzkę.
Walczyli jak równy z równym. Każdemu cięciu odpowiadała zastawa, każdemu pchnięciu zbicie.
Cios, zwód, unik, pchnięcie!
Kolumna z kości rozpadła się z hukiem, gdy padł na nią Dydyński odepchnięty przez przeciwnika. Szybko przeturlał się po posadzce. Czarny rycerz rąbnął pałaszem, chybił. Kamienna płyta pękła na kawałki.
Dydyński odepchnął go nogami, poderwał się z posadzki. Polska szabla zazgrzytała na pancerzu, postument zakołysał się trącony przez pancerny bark rajtara, rozpadł w gruzy, wzbudzając obłok pyłu. Razem z nim zawaliła się część ściany z kości, wpuszczając więcej światła do kaplicy.
Czarny rycerz zachwiał się. Szabla dwa razy zabrzęczała na jego pancerzu. Dydyński zwinął się jak żmija i ciął przeciwnika w nogę, tuż poniżej kolana. Czarny cofnął się, a potem, wypuściwszy pałasz, rzucił się na Dydyńskiego! Chwycił pancernymi rękawicami szlachcica za gardło, cisnął w tył, chcąc roztrzaskać mu głowę o kamienny postument.
Dydyński szybko jak błyskawica porzucił szablę, sięgnął prawą ręką do boku, a potem, gdy padał, z rozmachem wbił kindżał ukośnie pod pachę rajtara, tam gdzie nie chroniła go zbroja... Czarny zacharczał. Dydyński uderzył głową o kamień, zobaczył w oczach gwiazdy, poczuł w ustach słony smak krwi. Osunęli się na posadzkę. Rajtar upadł na bok. Rzęził. Usiłował wstać, ale ostatecznie przewrócił się na plecy, poruszył jeszcze i znieruchomiał.
Dydyński poderwał się na nogi. Ciemne plamy przesłaniały mu wzrok. Krew z rozbitej głowy sączyła się za kołnierz żupana.
Chwiejąc się na nogach, podszedł do czarnego jeźdźca. Koniec... Nareszcie koniec.
Ewa... Spokojna. Będzie ją miał. Będzie miał wszystko... Jakże pragnął jej w tej chwili.
Pochylił się nad ciałem okrytym czarną szmelcowaną zbroją z liliami. Teraz zobaczy jego twarz.
Ostrożnie dotknął przyłbicy. Czyjeś oblicze ukrywało się pod nią... Kto to był?
Wieruszowski?