121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 37

Ligęza?

Zaręba?

Jasiek?

Ktoś inny...

Odsunął przyłbicę i zamarł. Spod ciężkiego hełmu patrzyło nań dwoje martwych błękitnych oczu...

Nie było pod nimi twarzy. Oblicze tego człowieka oszpecono w okrutnych mękach. Nie miał nosa, resztki warg odsłaniały pożółkłe, wyszczerbione zęby.

Dlatego ukrywał twarz!

Z boku, pod pachą, utworzyła się cała kałuża krwi...

Portret! Oblicze odarte z farby.

Opuścił przyłbicę na pokaleczoną twarz. Kto i kiedy oszpecił tak tego człowieka? Za co?

Sięgnął do sakiewki zabitego. Nie było w niej złota, tylko jakieś papiery. List złożony we czworo, zapieczętowany Lubiczem Ligęzów.

Wielmożny i umiłowany mości panie bracie.

Kocham cię i nie mogę przestać myśleć o tobie, od kiedy tylko zobaczyłam cię, gdyś przyjeżdżał w odwiedziny do mego ojca. Wiem, że mój ojciec podał ci czarne polewkę, ale rzeknę ci jedno - nic to! Uciekniemy, tak jak chciałeś, na Śląsk. Stań pojutrze w południe pod krzyżem na rozstajach, przy wsi Narużnowicze. Tam się spotkamy, mój miły. Czekaj na mnie, proszę...

Ewa z Ligęzów

Papier wypadł z ręki Dydyńskiego. Ten zatoczył się, usiadł obok czarnego rycerza, wsparł o zbroję. Siedzieli tak pospołu - martwy i żywy, połączeni straszną prawdą.

Zmierzchało już, gdy ułożył Chrystiana von Thurna w kaplicy na wieczny spoczynek, wsiadł na konia i ruszył przed siebie.

11. Czarny jeździec

Padł strzał z muszkietu. Koń Dydyńskiego zwalił się z kwikiem na ziemię. Jeździec upadł przywalony jego ciężarem.

Cztery postacie przyskoczyły bliżej. Wystarczył celny cios kolbą rusznicy, by Dydyński opadł bezwładnie. Skrępowali go szybko i powlekli pod drzewo. Oparli o pień.

Dydyński przytomniał powoli. Otworzył oczy. Pachołkowie. Czterej. W barwach Ligęzów.

Najstarszy, z sumiastym wąsem i twarzą poznaczoną bliznami, pochylił się nad szlachcicem.

- Przygotuj się na śmierć, kawalerze. Pacierz zmów.

- Chyba żeś heretyk! - dodał drugi.

- I tak zginę - mruknął Dydyński. - Powiedzcie mi chociaż, kto kazał mnie zabić.

Popatrzyli na siebie.

- Jak to kto? Mości panna kasztelanka. Jej rozkazywać, a nam słuchać.

- Usypiemy ci wysoki kurhan. I nakryjemy kamieniami.

- Nie wstaniesz z grobu jak czarny jeździec. Najstarszy poderwał Dydyńskiego w górę. Pozostali podnieśli rusznice.

Strzały rozbrzmiały głucho. Jeden z pachołków zwalił się na bok, znieruchomiał. Drugi padł na wznak, szamotał się w drgawkach.

Dwa cienie wyskoczyły zza krzaków. Stary hajduk porwał za pistolet, lecz nim skierował go przeciw napastnikom, Dydyński, choć związany, podciął mu nogi. Kula gwizdnęła obok Jacka, odłupała kawał kory z drzewa. W chwilę po tym czekan Jaśka rozwalił łeb pachołkowi. Ostatni z wrogów chwycił za szablę, zwarł się z Wieruszem, a potem padł przeszyty, jęczał jeszcze chwilę i znieruchomiał.

- W ostatniej chwili! W ostatniej! - wydyszał Jasiek.

Wierusz i jego syn podźwignęli Dydyńskiego z ziemi. Przecięli więzy. Stary szybko wlał w usta szlachcica łyk gorzałki.

- Stokrotnie dzięki, panie Wieruszowski - wyszeptał Dydyński. - Lepiej.

Długo siedzieli, patrząc na ciała zabitych, na krew i leżące na ziemi arkebuzy. W końcu Jacek odezwał się pierwszy:

- Zabiłem go.

- Wiem. Nie miał wiele życia przed sobą. Wtedy, sześć lat temu, skończyło się jego życie. Przyjechał pod kapliczkę ze swoją kompanią. Tam już czekali ludzie Ligęzy. W zasadzkę zwabiła go kasztelanka... Panna Ewa. Kazała go oszpecić. To dlatego ukrywał twarz.

- Pomagałeś mu?

- Dlaczego nie? Ale nie zabijałem.

- Skąd przybył?

- Przyjechał pół roku temu. Mówił, że śmierć lepsza od takiego życia.

- Chciał zemsty?

- Nic mu nie zostało. Co teraz, panie Dydyński? Pójdziemy w lasy?

- Nie. - Jacek uśmiechnął się. - Jeszcze nie wyrównałem rachunków. Pojedziemy.

- Ale dokąd?

Dydyński nie odpowiedział.

12.Castrum Dolores

Płomienie zahuczały, objęły cały dach kościoła. Powiało gorącem, grozą, trzasnęły walące się belki. Ogromna łuna pożaru oświetliła całe miasto.

Czarny rycerz i jeździec na białym koniu stali wśród dymu i płomieni. Konie chrapały przerażone bliskością pożaru, wyrywały się do ucieczki.

- Dokąd, czarny diable! - zakrzyknął Zaklika, przytrzymując stającego dęba konia. - Puść pannę! Zostaw ją w spokoju. Ja nie jestem Dydyński... On był głupcem!