121779.fb2 Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

Czarna Szabla - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

- Panie Zaklika, miłuję cię! - wykrzyknęła kasztelanka. - Zabij go! Zabij go, proszę - zaszlochała. - Ja nie...

Jeździec uderzył ją pancerną rękawicą w skroń. Głowa Ewy zwisła bezwładnie.

Zaklika krzyknął w furii i uderzył konia ostrogami. Pędził wprost na czarnego jeźdźca. Jak burza wpadł na rajtara. Jego szabla świsnęła w powietrzu, zadając morderczy cios.

Brzęk stali... Ostrze odbiło się od klingi.

Świst szabli.

Konie odskoczyły od siebie. Zaklika krzyknął, gdy szabla czarnego jeźdźca chlasnęła go po ręku. Chwycił się za przedramię, wymacał krew.

- Poniechaj mnie - odezwał się jeździec zimnym, lodowatym głosem - a będziesz żyć.

- To puść ją! Uwolnij ją - sokolicę moją najdroższą!

- Nie, panie Zaklika. Ona jest moja!

Szlachcic poderwał konia do biegu. Kopyta załomotały na kamieniach. Jeździec uderzył konia ostrogami. Wierzchowce minęły się o włos. Szabla Zakliki rozminęła się z ostrzem jeźdźca...

Husarski brzeszczot przeciął ogniwa kolczugi jak szmatę, zazgrzytał na kościach.

Zaklika wstrzymał konia, spojrzał z niedowierzaniem na krew płynącą z rany na boku, a potem wypuścił szablę i osunął się po grzbiecie konia na ziemię. Rumak wierzgnął, zrzucił go, popędził w stronę bramy.

Zaklika wsparł się na rękach. Chciał wstać, ale nie starczyło mu sił.

- Umieram! - krzyknął. Odwrócił się w stronę jeźdźca.

- I tak umrę - wyjęczał. - Więc pokaż mi swoje oblicze. Chcę wiedzieć, kim jesteś.

Jeździec zawahał się. A potem uniósł przyłbicę. Blask pożaru oświetlił jego młodą, śniadą twarz poznaczoną kilkoma bliznami. Twarz Jacka Dydyńskiego.

Zaklika zajęczał.

- Dałeś waść słowo - wycharczał. - Dałeś słowo Ligęzie, że zabijesz jeźdźca.

- I dotrzymałem go. A nie obiecywałem nic więcej poza jego śmiercią...

- Dlaczego... Miłuję Ewę... Nikt...

- Śpij - szepnął Dydyński. - Śpij, panie Zaklika. I nie myśl o niej.

Zaklika padł na plecy, rozłożył ramiona i tak już pozostał, martwy, w kałuży krwi, pod boczną furtą płonącego kościoła.

Czarny jeździec ruszył przed siebie. Daleko w noc poniósł się złowieszczy tętent kopyt i zatrważające chrapanie karego wierzchowca. Pędził wprost do piekła, aby oddać diabłu to, co od dawna należało do niego.

13.Ex oriente lux

Siedzieli na dywanie w izbie domu tureckiego kupca Selameta Ułana w Kamieńcu. Czerwony blask płomieni tańczył po ścianach i belkowanym suficie, wydobywał z mroku dwie twarze - zasępioną Dydyńskiego i chytre oblicze Selameta, ozdobione długą, rzadką bródką.

Kupiec wyjął z ust cybuch wodnej fajki. Zastanawiał się. Cena, której żądał ten Lach, była wygórowana. Dziesięć tysięcy czerwonych stanowiło prawdziwy majątek. Jednak branka, którą oferował, warta była i trzy razy tyle. Zwłaszcza gdyby sprzedał ją berlejbejowi oczakowskiemu. Chociaż nie, nie był to zbyt pewny interes. Lepiej byłoby chyba wystawić ją na bazarze w Stambule, choć droga była daleka i niebezpieczna. A może jednak w Oczakowie? Nie! Od kiedy orda budziacka zapuściła się na Podole, ceny młodych niewolnic znacznie spadły. To nie byłby tak dobry interes jak w Stambule.

- Osiem tysięcy - warknął - i ani talara więcej, giaurze! Albo grzbiet ci batogami osmagam!

Dydyński uśmiechnął się szeroko. Groźby zawsze były nieodłączną częścią targowania się z Selametem.

- Bacz, co mówisz, kupcze. Azali znajdziesz na Podolu kogoś, kto ośmieliłby się podnieść na mnie rękę?! A jak sam spróbujesz, to będziesz szukał swej dłoni na tym oto dywanie.

Turek sapnął. Pociągnął nieco wonnego dymu.

- Zgoda! Ale pieniądze wypłacę za dwa dni. Nie mam tu takiej sumy.

- Zapłacisz tutaj i teraz. A pieniądze masz w tej skrzyni.

- Dobrze. Dobrze. - Selamet uśmiechnął się. Przybili sobie ręce na zgodę. Kupiec klasnął w dłonie i kazał słudze przynieść nieco świetnej arabskiej herbaty z ziołami. To był znak, że właśnie dobili targu.

13. Epilog

W dwa dni po nieszczęsnym pogrzebie, w którym zgorzał doszczętnie kościół sidorowski i zwłoki pana kasztelana, do miasta przyjechał znany rycerz, były żołnierz lisowski Jacek Dydyński herbu Nałęcz. Przywiózł ze sobą i złożył na dymiących zgliszczach czarną zbroję okrutnego jeźdźca, który zabił wcześniej synów starego kasztelana i porwał do piekła pannę kasztelankę Ewę. Wieść o tym, iż młody rycerz pokonał czarta, rozeszła się lotem błyskawicy po całym województwie. W Podhajcach i Sidorowie bito w dzwony, a księża odprawiali dziękczynne nabożeństwa za duszę pana Dydyńskiego. Ksiądz przeor Żabczyński w Podhajcach wygłosił nawet długą mowę dziękczynną, w której nazwał pana Jacka obrońcą chrześcijaństwa, defensorem wiary ojców i synem nieodrodnym Korony Polskiej katolickiej, a takoż rycerzem pełnym wszelakich cnót. Wprawdzie złośliwi gadali potem, że wcześniej na rycerzu owym ciążyły banicje i infamie i że pan Dydyński, będąc lisowczykiem, łupił klasztory i nakładał kontrybucję na dobra duchowne. Wiadomo jednak, że gdzie świątobliwy mąż jeden się znajdzie, tedy go zaraz heretyckie, plugawe języki obmawiać poczynają.

Już wkrótce o wyczynach Dydyńskiego poczęły krążyć legendy, jak to czarta za rogi chwycił i z kościoła wyrzucił, a po latach - jak to kasztelankę, co swe dziewictwo Najświętszej Maryi Pannie poświęciła, przed diabłem obronił. Najwięcej opowiadał o nim imć pan Artur z Zabierzowa Machlowski, który był jakoby naocznym świadkiem, gdy diabeł pod postacią rajtara-heretyka wpadł do kościoła w Sidorowie. Niektórzy jednak panowie bracia zadawali kłam tym słowom i twierdzili, iż pan Machlowski, pijanica i warchoł znany, całe te wydarzenia w karczmie przespał i to, co mówi, zna tylko z opowieści innych.

A cóż na to uczynił pan Dydyński? Jako prawdziwie niepokalany szlachcic polski, obrońca wiary chrześcijańskiej świętej katolickiej i rycerz spod kresowych stanic, powołując się na zapisy w księgach, wedle których Ligęza ustanowił go opiekunem panny Ewy, zagarnął szybko obszerne włości kasztelana, w czym pomagał mu jego zaufany klient, szlachetka Wieruszowski. Pan Jacek toczył potem długie procesy i wojny z krewnymi i spadkobiercami Ligęzów, napadał na wsie i folwarki, zajeżdżał dobra sąsiadów, a woźnym, którzy przychodzili do niego z pozwami, kazał zjadać pisma. Będąc jednak prawdziwie miłosiernym katolikiem, pozwalał im odetchnąć pomiędzy zjedzeniem jednego pozwu a drugiego, choć i to nie za długo.

Ostatecznie jednak pan Dydyński osiadł niczym lew na zamkach i starostwach możnego rodu Ligęzów i siedział na nich, póki śmierć nie zasnuła mu oczu bielmem.

Biesy polskie

1. Ostatnia wola hetmana

W kościele ojców Bernardynów czuć było jeszcze polską krew. Na kamiennej posadzce, porąbanych ławach, ołtarzu i malowidłach świętych wciąż widoczne były ciemne plamy. Pamiątką sprzed trzech lat, kiedy Kozacy Hiry i Krzywonosa wpadli do Machnówki rezać Lachów i Żydów.

Jan Dydyński wciąż miał przed oczyma rzeź księży, mnichów, szlachty i mieszczan. Przeżegnał się przy drzwiach, potem ruszył do ołtarza rozświetlonego przez snopy słonecznego blasku. Szedł tam, gdzie na podwyższeniu z kulbak, na stosach sobolowych futer i desek obitych materiami, spoczywał stary człowiek o płonących gorączka oczach, otoczony przez nieliczna służbę.

To był możny pan. Miał siwą brodę i sumiasty wąs, który rozchodził się nad ustami na dwie grube kiście. Leżał w karmazynowej delii z wilczym kołnierzem, w żupanie ze złotogłowiu, skrzącym się od diamentowych guzów i pętlic przetykanych złota nicią. Już z samej swej postawy ten człowiek był równie wart senatorskiego krzesła co król korony, a Pac przysłowiowego pałaca.

Na marach spoczywał Mikołaj Potocki, kasztelan krakowski, hetman wielki koronny. Pogromca Pawluka, Ostranicy i Skidana, tatarskich ord i moskiewskich zastępów, bohater spod Kumejek, Jezupola i Kamieńca; przesławny żołnierz spod Smoleńska, towarzysz i ulubieniec nieboszczyka Koniecpolskiego, pobity i pokonany pod Korsuniem, za który zapłacił Kozakom z nawiązką pod Beresteczkiem.

To już była historia. Bitwy, które stoczył, mogły przydać się tylko na epitafium. Potocki dogorywał. Jego złota, nabijana szmaragdami buława leżała tuż obok polskiej szabli w inkrustowanej srebrem pochwie. Już nie starczało mu sił, aby wziąć ją do upierścienionej ręki. Pan krakowski powtarzał zbielałymi wargami słowa modlitwy i ściskał złoty krzyżyk.

- Mości panie hetmanie - Dydyński skłonił się - jestem na wezwanie waszej miłości.

- Jan... Pan porucznik - wyszeptał Potocki. Kiedy chciał mówić głośniej, jego szept przechodził w charczenie. - Ostatni wierny... Zachorzałem... Niebawem skończę.

- Wasza mość przeżyje nas wszystkich - rzekł Dydyński, ale bez przekonania. Wszak nawet najmniejszy ciura w wojsku koronnym na Ukrainie wiedział dobrze, że buława wielka była już de facto wakatem, a wielcy panowie koronni żarli się o nią jak synowie ladacznicy o ostatniego dukata z matczynego trzosa.

- Modlą się o moją śmierć. Kalinowski, kanclerz... Lanckorońscy, książę wojewoda wileński. Wszyscy myślą - hetman mówił charczącym głosem - żem pod Białą Cerkwią stchórzył, podpisując pakta z Kozakami; że trzeba było kończyć... Chmielnickiego. Ale ja przybyłem tutaj dla pokoju, nie wojny. Pax musi być na Ukrainie. Taka jest ma ostatnia wola. Potocki odetchnął głęboko.

- Konam, mości poruczniku. A umierając, widzę wszystko, com dokonał. Nie chcę pokutować za krew przelaną, pale i szubienice. Odejdę, pozostawiając po sobie wieczysty pokój. Niechaj taką mam pociechę, bo zdycham... jak sobaka.