121779.fb2
- Waściny ojciec Jacek, stolnikowic sanocki... Ten, co go zwali Jackiem nad Jackami... Zajezdnik... Ten miał koniec godny szlachcica... Pod Zborowem. Z szablą w ręku, przepomniałem, pod kim... służył.
- W chorągwi sanockiej pana Zygmunta Przedwojowskiego.
- Tak, tak. Teraz pamiętam - dyszał Potocki, oblewając się zimnym potem. - Ja do waszmości mam afekt, bo twego ojca nieboszczyka dobrze znałem, życie mi uratował pod Kumejkami, świeć, Panie, nad jego duszą. I dlatego proszę cię o pomoc.
- Sługa uniżony, mości panie hetmanie.
- Jest rotmistrz pancernej chorągwi. Jan Baranowski... stolnik bracławski. Jego ludzie dopuścili się... niesubordynacji.
- Baranowski?! Wiśniowiecczyk?
- Wcielony diabeł, panie bracie. W jego rocie służą ludzie kniazia Jaremy spod Zbaraża, Konstantynowa, Beresteczka. To nie jest lada jaka hałastra, jakaś zafajdana chorągiew powiatowa, co z przeproszeniem nie odróżni tatarskiego łba od własnej rzyci. Oto panowie bracia z Zadnieprza, zrodzeni do konia i szabli...
- Ze słów waszej miłości mniemam, że są groźni.
- Groźni? Bara...nowski nie chce przestrzegać ugody z Kozakami - wycharczał Potocki. - Pali i morduje, reza chłopów i czerń. Mści się za własne krzywdy. A Chmielnicki wrze gniewem, przysyła mi pisma z Czehrynia, żąda komisji. Jego mość pan rotmistrz zrujnuje moje dzieło... Ugodę z Białej Cerkwi. Wkrótce da powód do nowej wojny z kozactwem.
- Mości panie hetmanie, czy to znaczy, że mam uderzyć na niego?
- Potrzebny jest przykład, bo grozi nam konfederacja. Wojsko niepopłacone od... Od zawsze... Weź moją chorągiew, panie Dydyński, znajdź Baranowskiego, schwytaj i przywiedź do mnie żywego na sąd hetmański. Inaczej hore nam! Ja się odwdzięczę, panie bracie. Dam ci list przypowiedni na... własną rotę. Jezu Chryste!
Potocki chwycił się za żupan pod szyją, nie mogąc złapać oddechu, szarpnął go, rozrywając materiał na piersiach. Diamentowe guzy poleciały na boki, a pokojowi rzucili się na ratunek swemu panu, podtrzymali go, poczęli nacierać skronie gorzałką.
- Panie, ja stanę niedługo przed tobą - jęknął hetman. - Wiele mam grzechów na sercu, bo, Boże odpuść, ciężki byłem dla Kozaków. Pod Borowicą złamałem słowo, Pawluka katom wydałem. A kiedy Zaporożcy rzekli, że chcą do senatu... Dałem im senat, Chryste, zmiłuj; zamiast na stołkach na palikach ich sadzałem... Ja za to żałuję. Ja chcę, by po mej śmierci był tu pokój. Oto testament hetmana Korony Polskiej. A jego egzekutorem ciebie, panie bracie, naznaczam.
Potocki rozszlochał się. Łzy grube jak ziarnka grochu spływały po jego bladej twarzy.
- Krew, ile tej krwi... Ja nie chcę mieć na sumieniu wojny... - wydyszał. - Panie Dydyński! Dy... Zgnieć Baranowskiego, zanim... doprowadzi... do... nowej wojny.
- Daję nobile verbum. Baranowski żywy będzie dostarczony do obozu, choćbym go jako diabła za rogi z piekła wyciągać musiał. A co z jego chorągwią?
- Nie zabijaj, jeśli możesz. To nasi żołnierze, dobrzy towarzysze. Lecz jeśli stawią opór... Daję ci hetmańskie przyzwolenie.
Potocki zamilkł. Płakał, modlił się i wzdychał.
- Będzie, jak sobie życzycie, miłościwy panie.
- Dydyński - wyszeptał hetman - ty nie jesteś z Ukrainy. Ty nie wiesz, co tu się działo... Jeno błagam cię, nie mścij się... Zemsta, mój synu... powiedzie nas do piekła, bo za każdą krzywdę będziemy się zabijać bez końca... z Kozakami.
Porucznik skłonił się. A wówczas pan Mikołaj Potocki, hetman wielki koronny, położył mu drżącą rękę na podgolonym łbie i nakreślił na czole znak krzyża.
- Idź z Bogiem, mój... synu.
2.Chłopom podziękować...
Beresteczko...
Krwawa rzeź pułków Kozaków zaporoskich. Pogrom Tatarów zniesionych ogniem piechoty cudzoziemskiego autoramentu... Krwawa rozprawa ze zdziczałą czernią broniącą się w taborze po ucieczce Chmielnickiego. A potem bunt pospolitego ruszenia, długi marsz osamotnionej armii koronnej przez Ukrainę, śmierć Jeremiego Wiśniowieckiego, a na końcu spotkanie z Kozakami pod Białą Cerkwią.
Chmielnicki był moczygębą i tyranem, ale bez wątpienia nie głupcem. Zawsze kiedy polskie szable wisiały nad jego głową, budził się w nim z pijackiej maligny statysta i wódz. A wtedy wieszał Kozaków jak car, pił jak szczery Lach, rachował dukaty jak Żyd, a przemawiał niczym senator rozlewający łzy nad niedolą Rzeczypospolitej. Przyciśnięty pod Białą Cerkwią przez hetmanów i Janusza Radziwiłła, tak mocno bił się w piersi, tak długo zamiatał czapą podłogę białocerkiewskiego zamku z mysich łajen i kurzych odchodów, że wreszcie wyjednał pokój. Ugodę, która miała po wieczne czasy uspokoić czerń i Kozaków.
Nie uspokoiła!
Chmielnicki zaległ w Czehryniu jak wilk w jamie osaczony przez charty, ale Ukraina nie chciała spokoju. Na Zadnieprzu, Bracławszczyźnie i Podolu czerń i mołojcy mieli Chmielą dokładnie tam, gdzie kończyły się plecy, a poczynały brudne zadki, które przy lada sposobności wypinali na wojska koronne. Z Kozaków pozostających poza regestrem, z Tatarów, którzy nie wrócili na Krym, ze zbiegłej czeladzi chorągwi koronnych, czerni i chłopów, którzy nie chcieli wracać pod władzę starostów, potworzyły się swawolne kupy i watahy, które rzucały się na dwory szlacheckie, miasta, a czasem nawet na chorągwie lackie. Buntowali się przeciwko Chmielnickiemu pomniejsi watażkowie kozaccy, zbóje, rezuny, swawolnicy i hultaje - Aleksandreńko i Czuhaj pod Barem; Buhaj, który z watahą czerni palił i rabował dwory na Zadnieprzu. A wśród Kozaków podnosili się po kolei - niby łby stugłowej hydry - Wdowiczeńko, Półtorakożucha, a nawet Bohun, krzyczący, iż hetman zdradził Zaporoże. Z częścią z nich Chmielnicki przeprowadził zwykły zaporoski dyszkurs, to znaczy za łaską Bożą wygolił do szczętu, część z rezunów rozbiegła się jednak jak Ukraina długa i szeroka, znajdując schronienie w jarach, stepach, borach i zbuntowanych miastach.
Żołnierze koronni wrócili nad Dniepr po trzech latach, aby zamiast dworów, zamków i kościołów ujrzeć ruiny i pogorzeliska, trupy pomordowanych, opustoszałe pola, sąsieki i spichrze, złupione miasta i zdziczałe kupy pospólstwa. I wtedy rozgorzał gniew szlachecki - za porabowane dwory, pohańbione panny, za dzieci szlacheckie wyrżnięte ukraińskimi kosami, sprzedawane w niewolę Tatarom, za gwałty i swawoleństwa. Żołnierze znosili watahy czerni ogniem i żelazem, palili futory i miasteczka, wbijali rezunów na pale, wieszali na przydrożnych krzyżach, odrąbywali ręce, rujnowali cerkwie i monastery, bili i grabili jak w okupowanym kraju, a nie w zbuntowanej prowincji Rzeczypospolitej. Ukraina przymierała głodem, zniszczona przez wojnę, pożogi, deszcze i przemarsze wojska. Bochenek chleba szedł po cztery złote, a za kwartę prostej gorzałki - byle tylko mógł jej dostać - po złotych osiem płacono.
Przez taki właśnie zdziczały kraj szedł Dydyński z Machnówki ku Barowi, wiodąc komunikiem chorągiew pancerną. Pierwsze ślady Baranowskiego znaleźli dopiero wieczorem następnego dnia po wyjściu z obozu pod Machnówką. To było w stepie, za Przyłuką, przy jednym z licznych jarów rzeczki Olszanki, a może Kobylni.
Jako pierwsze uwagę towarzystwa zwróciły ptaki.
Ogromne stado wron, kruków i kawek wirowało nad stromym jarem. Zniżały lot, znikały za wierzchołkami drzew, a potem podrywały się do lotu, nie robiąc sobie nic z obecności zbrojnych. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, co to znaczy. Dopiero kiedy Dydyński i jego pancerni zjechali do rozległego jaru, konie zachrapały ze strachu, a jeźdźcom włosy stanęły dęba.
Jan był na wojnie od dwóch lat. A jednak to, co ujrzał, sprawiło, że zdjął z głowy szlachecki kołpak zwieńczony trzęsieniem z diamentem i przeżegnał się. Jadący obok niego namiestnik Bidziński, rodowity Mazur spod Sochaczewa, na którym krwawe i okrutne kaźnie robiły równie wielkie wrażenie co bicie wieprzy na rozdzimym folwarczku, począł szeptać pacierze.
Wąska droga wijąca się dnem jaru obstawiona była świeżo ciosanymi, zakrwawionymi palami. Na ich szczytach tkwiły nieruchomo, czasem zaś wiły się, skręcały w boleści, rzucały w drgawkach ciała ukrainnych rezunów. Byli to chłopi, młodzieńcy, starcy, niewiasty i mołodycie w świtach z szaraczyny, sirakach i kożuchach, bekieszach i rańtuchach, a czasem obdarci do naga. W jarze znać było ślady walki - tu i ówdzie leżały ścierwa martwych koni, czasem porzucona chłopska broń - kosy osadzone na sztorc, masłaki, spisy, siekiery.
- Baranowski - wycharczał Bidziński. - On to sprawił.
- Baranowski... - szło z ust do ust słowo powtarzane przez towarzyszy i pocztowych.
Las krwawych pali nie był najstraszniejszą częścią tego theatrum. Rotmistrz oszczędził dzieci. Małe, brudne, w poszarpanych świtkach, w zakrwawionych koszulach kuliły się przy krwawych palach. Jedne szlochały, chwytały za nogi swych rodziców, nawoływały ich nadaremnie, krzyczały z boleści, tarzały się w błocie i krwi, modliły, a czasem bezsilnie potrząsały drągami, myśląc, że uwolnią bliskich. Nadaremnie. Ich matki i ojcowie byli martwi albo konali na palach, krzyczeli, czasem przyzywali dziatki lub szlochali, widząc, jak ich synkowie i córki wyciągają do nich ręce, jak padają na kolana w wielkiej rozpaczy.
- Jezus Maria - przeżegnał się pan Andrzej Policki, stary, posiwiały wywołaniec o gębie poznaczonej szramami po zwadach i pojedynkach. Był to człowiek skazany na banicję za zabójstwo dwóch szlachty oraz podpalenie dworu, a teraz szukał obrony przed prawem pod protekcją hetmana Potockiego. - Toż to piekło!
Kiedy chorągiew weszła w szpaler upalowanych chłopów, dzieci rzuciły się do gościńca. Panowie polscy na smukłych, dzielnych koniach, w karmazynowych deliach, kolczugach i bechterach, w misiurkach nabijanych turkusami i perłami. Rozparci w kulbakach i łękach zdobionych forgami i kitami wolno przebijali się przez szary tłum zakrwawionych pacholąt.
Żadne z dziatek nie prosiło ich o łaskę dla rodzicieli. Żadne nie rzuciło im się do stóp.
- Budte proklatyje, Lachy!
- Trastia was mordowała!!!
- Na pohybel! Na smert!
- Precz, wraże syny! - krzyczały pacholęta.
Pancerni w milczeniu znosili krzyki i złorzeczenia. Nikt nie sięgnął po nahaj, ani jeden towarzysz nie położył ręki na szabli, żaden czeladnik nie porwał za bandolet.
- Oto jest sprawiedliwość wedle pana Baranowskiego - rzekł Dydyński, gdy wyjechali poza krwawy szpaler utworzony z chłopów na palach. - Musimy dostać go jak najszybciej albo Podole we krwi utopi!
- Źle czyni - mruknął Bidziński. - Rezuny radzi by naszą posokę chłeptać, ale karać winno się sprawiedliwie. I szybko...
- A jak waszmość myślisz, co by te rezuny zrobiły, gdyby nas żywcem dostali? - wtrącił Policki. - Okazaliby miłosierdzie? Pewnie takie, że zamiast na pale gardła by nam ośnikami poderżnęli.
Bidziński nie odrzekł nic.