121779.fb2
- Tedy popraw błędy pana stolnika - prychnął Dydyński. - Dalejże, mości panie bracie, łap za szablę, wracaj do dziatek i skończ z nimi; pokaż, co z ciebie za rycerz i wiary obrońca. A może potrzebujesz muszkietu pożyczyć?
Policki zbladł, szarpnął się w kulbace, ale nie złapał za szablę, bo znał Dydyńskiego nie od dziś; wiedział, że porucznik nie znosił żadnych sprzeciwów.
Minęli zakole strumienia, wjechali wyżej, pomiędzy dopalające się chaty wioski. Potem wychynęli na pagórek. Dymiły tu jeszcze drewniane belki, a wiatr rozwiewał gorący popiół po spalonej budowli, daleko większej niż najzamożniejsza chata we wsi. To były resztki dworu spalonego zapewne przez chłopów. Pod dębem przy gościńcu usypano sześć świeżych mogił. Ktoś wyrył na drzewie symbol męki pańskiej, pod nim widniał niewyraźny znak: podkowa oraz krzyż. Szlachecki herb Pobóg. I jeszcze data:
DOM
AD 1651
- Chłopi dwór spalili - jęknął poszarzały Bidziński.
- To była kara, nie zemsta - mruknął Policki. - Baranowski pokarał czerń za mord na szlachcie.
- Powiadali w obozie - wyszeptał Bidziński i jako przesądny Mazur przeżegnał się zamaszyście - że stolnik za krzywdy swoje krew rozlewa. Jego dziatkom rezuny kosami głowy pościnali, żonie gwałt zadawali potąd, aż od zmysłów odeszła...
- Milcz, waść! - mruknął Dydyński. A potem wysforował się do przodu.
3. Buntownik, nie rotmistrz!
Baranowski znaczył ziemię Podola krwią, przebiegał zbuntowany kraj od Winnicy po Jampol, od Mohylowa po Bar, znosząc swawolne kupy czerni, bijąc kozackie watahy. Gdziekolwiek powstał rozruch, tam zaraz spadał na głowy czerni i Zaporożców, nieubłagany niczym pani śmierć, okrutniejszy niż kniaź Jarema, bardziej zawzięty niźli nohajski Tatar konający z głodu na przednówku.
Dzień w dzień Dydyński i jego kompania oglądali coraz to nowe obrazy okrutnej zemsty na chłopach i Kozakach. Najpierw była cerkiew w Bahrynowicach, gdzie chłopi nazabijali wiele szlachty. Po przejściu Baranowskiego opór zgasł w całej okolicy, a w świątyni Bożej dyndały na stryczkach rezuny i prowodyrzy buntu: Stiepanko, Hohol i Pókijaniec, z których pierwszy trzydzieści dworów szlacheckich spalił, drugi piętnaście panien pohańbił, a trzeci był największym buntu prowodyrem. Ich swawola była jednak raz na zawsze skończona, bowiem wisieli w cerkwi z wybałuszonymi ślepiami i sinymi jęzorami. Dla towarzystwa Baranowski przydał im na stryczkach ich rodziny i dzieci tudzież miejscowego popa, który święcił kosy i kiścienie na wojnę z Lachami.
Potem była Dubina, gdzie w polu zniesiono znaczną kupę kozactwa, a rozochoceni wiśniowiecczycy poprzybijali kilkudziesięciu Kozaków zdobycznymi spisami do taborowych wozów. Jeszcze później spalona wieś pod Tulczynem, gdzie drzewa uginały się pod ciężarem powieszonych chłopiąt. Pomiędzy towarzystwem mówiono, że Baranowski uczynił to ku pamięci swego dawnego druha - kniazia Czetwertyńskiego, któremu w początkach buntu Chmielą własny młynarz piłą głowę urżnął, a wcześniej na oczach kniazia pohańbiono jego żonę i córki. Jeszcze później zobaczyli Tworylne, a w nim cerkiew, do której schronili się mieszkańcy przed zemstą Lachów - zdobytą szturmem przez wiśniowiecczyków. Ludzie pana stolnika wywarli za opór okrutną zemstę, bijąc chłopów, niewiasty, przecinając szablami wpół dzieci na rękach u matek... Tam pośród krwawych ciał leżał przed Carskimi Wrotami siwiuteńki jak gołąb starzec posiekany na dzwona, ściskający w pokrwawionych rękach eleusę Matki Boskiej z Dzieciątkiem.
Baranowski był nieuchwytny. Tropili go cztery dni, pięć, tydzień i nie zobaczyli ani jednej czaty, ani jednego jeźdźca z jego roty. Wiśniowiecczyk przemierzał jak duch podolskie stepy, ukrywał się w jarach i na mogiłach, aby nagle wypaść tam, gdzie najmniej się go spodziewano, a gdy już uderzył, znikał na całe dni. A jednak byli coraz bliżej. Popioły spalonych futorów i słobód stawały się coraz cieplejsze, a krew nie nadążała zakrzepnąć na martwych ciałach.
Ósmego dnia pościgu wróciła na spienionych wierzchowcach czata wysłana przez Dydyńskiego w step.
- Baranowski! - zakrzyknął pan Bilski wysłany na podjazd z dziesięcioma pocztowymi. - Pół mili stąd w starym dworze Czuhaja oblega!
Dydyński zerwał się na nogi.
- Wreszcie! - mruknął cicho. - Na koń! Towarzysze i pocztowi skoczyli do wierzchowców.
- Jeśli to prawda, to mamy go jak leszcza w saku - cieszył się porucznik. - Kiedy go obskoczymy, nie poradzi sobie, mając Kozaków za plecami.
Bidziński podkręcił płowego, mazowieckiego wąsa.
- Ja nie wiem, czy to się godzi, mości poruczniku... Przecie Baranowski to szlachcic. Swój znaczy się. Obiegł Zaporożców, naszych wrogów, a waszmość go chcesz napaść jak pohański zbój.
Dydyński utkwił w starym żołnierzu przenikliwe oczy.
- Baranowski to buntownik, kat Podola, który pogwałcił traktaty białocerkiewskie.
- A Kozacy ich nie łamią? Nie mordują szlachty?
Żołnierze przysłuchiwali się tym słowom. Wszystkie oczy zwrócone były na Dydyńskiego.
- Komu my służym?! - rzucił z ubocza Policki. - Hetmanowi czy rezunom? Powiadają, że pijanica Potocki chce wydać Baranowskiego Chmielnickiemu. Jeśli to prawda, tedy panu krakowskiemu za hycli stajemy; za pachołków starościńskich, a nie za rycerzy.
- Pachołkom na starostwach - mruknął Bidziński z elokwencją dziwną u Mazura, którzy, jak powiadano, po narodzinach bywali ślepi do dziewiątego dnia - lafę co kwartał się płaci. A co nam zapłaciła Rzeczpospolita za Beresteczko?
- Milczeć! - huknął Dydyński. - Mikołaj Potocki chce pokoju na Ukrainie. A Baranowski temu przeszkadza. Zresztą nie będę się z wami certował racjami, bo rozkazy są jak w kamieniu ryte. A jak nie rozumiecie, to je wam zaraz szabelką na łbach pro memoria wypiszę. Na koń!
4. Pan Baranowski
Jak wicher wpadli na podwórzec. Chorągiew rozdzieliła się na dwie części i niczym morska fala obiegła stary, zrujnowany dwór. Pancerni osadzili konie w miejscu, zamarli z dobytymi szablami i bandoletami na zrytym kopytami placu.
Nikt nie wyszedł im na spotkanie. Nie było tu ani jednego żywego Lacha. Pod dworem leżały ciała martwych Zaporożców, którzy - z oczywistych względów - zabrali do grobu wieści o wydarzeniach, jakie wcześniej rozgrywały się w tym miejscu. Na dziedzińcu porozrzucane były porąbane kufry, baryłki i beczki, stał rozwalony, przewrócony wóz, ciała martwych koni.
Drzwi były otwarte na oścież. Dydyński skinął na namiestnika i pocztowych.
- Pod drzwi!
Z dobytymi szablami, rusznicami i pistoletami wkroczyli do sieni. Dwór złupiono dawno temu i ściany świeciły pustkami. Portrety właścicieli poszły pewnie na rozpałkę pod kozackie kotły z sałamachą, kosztowne adamaszkowe bryty i jedwabne fryzy ze ścian - na żupany i świty dla czerni. A skóry - na kozackie buty, o ile takim mianem określić można było prostackie chodaki zszywane grubą dratwą.
Drzwi do świetlicy rozwarły się z trzaskiem, kiedy porucznik, Bidziński i sześciu pocztowych wpadli do środka.
- Witam, mości panie Dydyński!
W komnacie panował półmrok rozświetlany przez smolne szczapy i kaganki płonące na stole zastawionym dzbanami, antałkami i szaflikami z palanką. Z ławy podniósł się pan Baranowski; szedł im naprzeciwko z roztruchanem w dłoni. Był sam. Bez czeladzi. Bez towarzystwa. Bez nikogo ze swej wilczej zgrai.
Zasadzka wisiała w powietrzu. Dydyński wiedział już, że wpadli w diabelskie sidła. Nie pozostawało mu nic innego, jak zachować dobrą minę do złej gry - jak kostera, który zamiast wyżników dostał do ręki słabe kraiki i udaje, że ma w rękawie zwycięskiego asa.
Z bliska pan stolnik bracławski nie wyglądał jak diabeł, o którym czerń śpiewała dumy i pieśni. Jednak Dydyński wiedział, że czarty zstępujące na ziemię często wyglądały jak szlachta. Rotmistrz był nieco niższy od niego. Karmazynowy żupan z pętlicami nosił z gracją pasującą zarówno do możnego pana, jak i zawodowego oficyjera narodowego autoramentu. Na ramiona zarzucił długą delię z wycięciem na szablę, obszytą sobolami, spiętą pod szyją złotą zaponą wysadzaną turkusami. Na głowie miał wilczą czapkę z rozcinanym futrzanym otokiem i wystawnym trzęsieniem, u którego nasady tkwił diament wielki jak kurze jajo.
Tak było kiedyś, za dawnych lat złotego pokoju na Ukrainie...
Dziś żupan Baranowskiego nosił zaledwie ślady dawnej świetności. Był spłowiały, podarty, pokryty plamami zakrzepłej krwi, poznaczony śladami nacięć, naderwany z lewego boku. Delia rotmistrza świeciła dziurami jak bekiesza najstarszego szlachetki z podlaskiego zaścianka, przekazywana z pokolenia na pokolenie od czasów króla Stefana. Sobolowy kołnierz był w strzępach, broń zniszczona, w zaponie brakowało połowy klejnotów. Po sukni stolnika znać było długie lata wojny, nocy w stepie, rzezi, walk, podchodów i potyczek z Kozakami. Była wyblakła równie mocno co jego zmrużone ślepia, z których nie można było wyczytać zupełnie nic - ani okrucieństwa, ani tym bardziej litości.
- Dobrze, że jesteście - rzekł Baranowski, nie przejmując się wymierzonymi weń bandoletami. - Potrzeba mi więcej ludzi do rozprawy z Aleksandreńką. Kozak nie słucha Chmiela, łupi dwory i morduje szlachtę. Trzeba mu ukręcić łeb.
- Jesteśmy tu z rozkazania hetmańskiego - rzekł głucho Dydyński. - Masz waszmość wracać z nami do obozu, gdzie czeka cię sąd za niesubordynację. Złóż szablę, panie bracie, i chodź z nami po dobroci. Inaczej nie ręczę za twe zdrowie.
- Sąd? Za co? Przecież Rzeczypospolitej z całego serca służę.
- Waszmości służba to swawola. Wojna skończona, mości panie Baranowski, pakta białocerkiewskie zawarte, a ty ciągle napadasz na Kozaków, strugasz im paliki, stawiasz szubienice. Nie może tak być!
- Ja tylko bronię szlachty przed rezunami, czernią, która chciałaby nam wszystkim szyje urezać. Kto to ma czynić? Jego mość pan Potocki, który buławy w garści nie utrzyma? Hetman wielki, którego do wygódki muszą pachołkowie nosić?
- Nie przyszedłem tu, aby z waszmością toczyć dysputy. Wybacz, mości rotmistrzu, ale mam rozkazy, aby cię schwytać. Nie pozwolę ci zamienić tej nieszczęsnej krainy w piekło, gdzie pospołu z Kozakami będziemy się smażyć.
- Lepiej, aby na Ukrainie chwast i pokrzywy rosły, niźli hultajstwo na szkodę Jego Królewskiej Mości i Rzeczypospolitej mnożyć się miało - rzekł Baranowski z okrutnym uśmiechem. - Grzeczniej, mości panie Dydyński, bo nie jesteś swoim ojcem, abyś na mnie pokrzykiwał. A i szacunek winieneś gospodarzom tego domu, za których dusze piłem. Za panów Toporowskich, co ich czerń kłonicami i siekierami wybiła, żywcem trzewia wyrywała i okręcała nimi szyje, a kiedy już cały ród wygubili, trzy dni pili i radowali się, że Lachy pomerły. Dzieci ich na drzewie powiesili i w strzelaniu wprawiali się z łuków...
- Dość! - uciął Dydyński. - Oddaj, waść, szablę!