121779.fb2
Dydyński popatrzył na ihumena, na Baranowskiego i resztę towarzystwa. Na trupy, krew, drzewa i krzyże ozdobione ciałami powieszonych Kozaków. A chociaż za nimi huczał pożar, rżały przestraszone konie, porucznik miał wrażenie, że dokoła uczyniła się zupełna cisza.
- Ubij popa! - rzucił przez zaciśnięte zęby Baranowski. - I witaj w kompanii! Sam widzisz, że przegrałeś, panie bracie! Moja jest pomsta!
Dydyński położył dłoń na rękojeści szabli.
- Nie zabiję go. Nie jestem taki jak ty.
- Co takiego?! Odrąb mu łeb, zaraz! Tutaj!
- Nie! Dość już mam krwi!
- Panie Dydyński! - Baranowski wyglądał na wściekłego. - Nie ma innej drogi przed tobą, jak zostać naszym kompanem. Ścinaj popa!
Dydyński wyrwał z pochwy szablę i odrzucił ją.
- Veto!
Zobaczyli tylko błysk, a dopiero potem usłyszeli świst. Jeszcze nie przebrzmiał im w uszach, gdy głowa Atanazego potoczyła się po ziemi. Baranowski spojrzał na Dydyńskiego, a jego oczy płonęły gniewem.
- Wybrałeś, panie poruczniku - stwierdził. - Wybrałeś dobrze. Nie będę dłużej włóczył cię bez celu po Podolu. Tutaj nadejdzie kres twej udręki. Panie Bidziński!
- Na rozkaz!
- Weźmiesz dziesięciu czeladników z rusznicami, wyprowadzisz imć Dydyńskiego za mury i kula w łeb. A potem pochowasz z honorami!
Bidziński zadrżał.
- Jakże to tak?! Mam rozstrzelać porucznika? Syna bohatera spod Zborowa?
- To rozkaz!
Bidziński położył rękę na ramieniu Jana. Ale porucznik szarpnął się wściekle.
- Sam pójdę! - warknął do Baranowskiego. - Nie każ mnie szarpać jak psa!
- Idź, waść. Niech się to wszystko skończy.
10. Pogrzeb porucznika
W tę ostatnią drogę odprowadzał go prawdziwy kondukt. Bidziński zabrał ze sobą prawie trzydziestu konnych. Przyprowadził też wierzchowca porucznika.
- Pójdę bez konia - mruknął Dydyński.
- Wsiadaj, waść, do kroćset! - warknął Bidziński. - Albo siłą wsadzę!
Porucznik ustąpił. Jeden z czeladników ujął rumaka za uzdę i powiódł za sobą. Szybko wyjechali poza monastyr, w bramie schylili głowy, aby nie zderzyć się z bosymi stopami powieszonych mnichów. Jeden z nich jeszcze nie sczezł; harczał i wyczyniał figliki na stryczku.
Po drodze dołączali kolejni towarzysze wraz z pocztami; w końcu za plecami Bidzińskiego i Dydyńskiego podążał prawie cały znaczek pancernych.
Tuż przed lasem porucznik wstrzymał konia. Popatrzył na swoich ludzi, przenosił wzrok od jednego poznaczonego bliznami oblicza do drugiego.
- Bądźcie zdrowi! - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Odpuszczam wam zdradę, mości panowie bracia. A jeśli do hetmana kiedyś wrócicie, tedy powiedzcie... że to ja jestem winien. Może dzięki temu gardła ocalicie!
Zdjął kołpak, odrzucił do tyłu przydługie, podgolone wysoko włosy i spojrzał na las pokryty jesiennymi mgłami.
Na próżno. Wszystko na próżno. Tyle dni; tyle wyrzeczeń, krwawych zmagań, pościgów i potyczek... Baranowski miał go w ręku. Wygrał grę o dusze jego ludzi.
- Długo mam czekać?! Nie słyszeliście rozkazu rotmistrza?!
- W konie! - huknął Bidziński.
Ruszyli z kopyta przez mroczniejący bór. Wpadli na ścieżkę, potem na polanę, przemknęli przez mgły, przejechali przez strumień, a potem wypadli na podolski przedwieczorny step. Pachołek oddał Dydyńskiemu wodze jego konia, ludzie Bidzińskiego zarzucili na plecy bandolety i rusznice.
- W skok!
Popuścili cugli, pochylili się w łękach i kulbakach, a smukłe polskie konie pomknęły lekko i zwinnie jak ptaki poprzez stepy. Dydyński poczuł, jak pęd wichru rozwiewa mu włosy, jak kopyta końskie łomocą na stwardniałej ziemi, jak łopocą poły jego delii. A potem poczuł pod kolanem ucisk znajomej rękojeści buzdyganu, który odebrał mu Baranowski, i dopiero teraz zrozumiał, że jakimś cudem ocalał.
11. Z diabłem sprawka
- Waszmość miałeś rację - wycharczał Bidziński. - Ten człek to szaleniec; plecie jakoby Piekarski na mękach. On chce utopić Ukrainę we krwi, pozostawić tu niebo i ziemię. Więcej ja wojen zaliczyłem niż waszmość dziewek w zamtuzach, ale takich strasznych mordów na oczy nie widziałem.
Namiestnik dyszał ciężko jak po długim biegu.
- Dawno już się namówiliśmy z panami braćmi, aby uchodzić. Tyle że okazji nie było. Ale kiedy waszmości na śmierć skazał, wiedziałem, że przebrała się miarka. Zaraz się z towarzystwem spiknąłem i krzyknęliśmy jakoby jeden mąż: całuj nas w rzyć, panie Baranowski. Tyle że po cichu, boby nasze głowy spadły jak gruchy na jesieni.
- Co teraz? Wracamy do obozu?! - zapytał pan Krzesz.
- Nie, waszmościowie - Dydyński pokręcił głową. - Dostaliśmy rozkaz i go wypełnimy. Jego mość hetman Potocki kazał nam dostarczyć Baranowskiego żywcem, tedy go przywieziemy!
- Panie bracie, toż to diabeł. Nikt nie da mu rady. On się w nocy modli. Głosy słyszy. Ze swoimi dziatkami rozmawia, z kniaziem Jaremą, z panem Łaszczem, z Wiśniowiecczykami, co w bojach polegli. Dusze potępione uprzedzają go o zasadzkach, wszystko mu mówią: co wróg zamierza.
- Powiadają - mruknął Krzesz - że im więcej Baranowski chłopów i Kozaków wymorduje, im więcej pobojowisk i miejsc kaźni za sobą zostawi, tym większa jest jego siła i gorszy strach pada na jego wrogów. Bo tym więcej dusz niepogrzebanych wokół niego krąży.
Dydyński wstrzymał konia i zamyślił się.
- Jeśli siła Baranowskiego bierze się z mordów, rzezi i gwałtów, tedy wiem, co powinienem uczynić. Waszmościowie, wiem jak przytrzeć rogów mości panu stolnikowi!
- Oszalałeś waść?! Musimy wracać do obozu, hetmana zawiadomić!
- Mości panowie! - rzekł Dydyński. - Skoro opuściliście diabła i wróciliście pod moją komendę, tedy winniście mi posłuszeństwo. Nie powiem, nauczyliście mnie cokolwiek... pokory. Dlatego nie chcę zmuszać nikogo do pozostania groźbą czy pistoletem. Jednak jeśli któryś z was ma w żyłach krew szlachecką, tedy proszę, aby pomógł mi schwytać stolnika.
- Baranowski ma swoją chorągiew i część naszej! Razem będzie z półtorasta koni! A nas jest ledwie czterdziestu. Jak chcesz się porwać na taką siłę?!
- Jedźcie ze mną, a wszystkiego się dowiecie!
- Nie może to być!