121779.fb2
- Tam się ukryli! - mruknął Policki. - Waszmościowie, kto pierwszy? Komu złoto milsze od głowy na karku?
- On pójdzie pierwszy. - Baranowski sięgnął po pistolet, odwiódł skałkę z trzaskiem i przystawił półhaka do łba chłopa, który przywiódł ich tutaj. - Chamie! Czas pańskie odrobić. Ruszaj! - zakomenderował i uśmiechnął się lodowato. - Zapracujesz na nagrodę! A waść - spojrzał na Polickiego - zostaniesz tu ze swoimi ludźmi!
Chłop posłusznie wstąpił na schody. Za nim szedł Baranowski z pistoletem, dalej reszta towarzystwa, na końcu czeladź uzbrojona w rusznice.
Katakumby były głębokie. Zapewne wykuto je w zamierzchłych czasach. Światło pochodni wydobywało z mroku stosy czaszek i kości, zardzewiałe miecze, szable i szłomy poniewierające się pod ścianami. W licznych miejscach stały puste beczki i skrzynie, na ścianach widać było ślady po ogniu i kamienne paleniska. Widać katakumby wykorzystywane były jako schronienie w czasie tatarskich najazdów.
Zeszli na dół i zatrzymali się w dużej, wykutej w kamieniu sali. Były stąd aż trzy wyjścia. Baranowski bez namysłu popchnął chłopa w stronę najszerszego, a swemu namiestnikowi wskazał pozostałe dwa. Rozdzielili się. Szli przez zwaliska czaszek, mijali nisze wykute w skałach, w których spoczywały wyschnięte, pokurczone ciała mnichów okryte resztkami porwanych łachmanów.
Gdzie byli Kozacy? Czyżby rozpłynęli się w labiryncie sal i korytarzy? Nikt nie strzelił do ludzi Baranowskiego, nikt nie przemknął za załomem korytarza. A może z katakumb było jakieś ukryte wyjście, którym uciekli mołojcy?
A potem weszli do dużej, przestronnej komnaty. W ścianach wykuto tu dziesiątki nisz, w których złożono kości mnichów. Tuż obok pożółkłe czaszki szczerzyły zęby do ludzi rotmistrza, na posadzce poniewierały się połamane piszczele, pomiędzy którymi przemykały piszczące, wystraszone szczury.
Baranowski zatrzymał się nagle, położył swą ciężką, stwardniałą od szabli prawicę na ramieniu chłopa.
- Panie Dydyński! Gdzie twoi ludzie?!
Chłop odwrócił się szybko i zwinnie. Zerwał z głowy futrzaną czapę, oderwał przyprawioną brodę, odsłaniając zarośnięte oblicze pana Bidzińskiego, namiestnika hetmańskiej chorągwi.
- Z umarłymi w grobach leżą!
Z chrzęstem kości, z trzaskiem, stukotem rozlatujących się czaszek i piszczeli ożyły trupy w niszach. W jednej chwili truchła mnichów okryte starymi materiami podniosły się, skoczyły na nogi; a zbrojni pachołkowie wytoczyli się spod stosów czaszek i kości. Inni zrzucili z siebie łachmany i wyskoczyli zza wyschniętych ciał. Z trzaskiem odwodzonych kurków trzydzieści luf spojrzało prosto w oblicza ludzi Baranowskiego.
- Rzucić rusznice i szable, waszmościowie! - rozległ się głos Dydyńskiego, który strząsnął z siebie resztki szkieletu i poderwał się na nogi. - Nie chcemy tu jatki! Wydacie rotmistrza i wszystko się skończy!
Zimny uśmiech wykrzywił usta Baranowskiego.
- Oddaj, waszmość, broń! - Dydyński wyciągnął rękę. - Nie wystawiaj dobrych żołnierzy na śmierć.
Rotmistrz ujął pistolet za lufę i postąpił w stronę porucznika. Uśmiechał się spękanymi wargami, szydził wzrokiem ze swojego pogromcy. A potem, gdy poczuł, że Dydyński ujmuje za półhaka, pchnął znienacka i z całych sił uderzył go rękojeścią w brzuch!
Dydyński zgiął się wpół. Baranowski wypuścił z rąk lufę broni i skoczył ku wyjściu.
Bidziński strzelił... Niecelnie.
Kula gwizdnęła Baranowskiemu tuż nad uchem, roztrzaskała pożółkłą czaszkę, zrykoszetowała od skały z ogłuszającym gwizdem. Rotmistrz dopadł wyjścia korytarza i zamarł, gdy z mroku wyskoczyło trzech pocztowych z rusznicami. A potem, zanim zdążyli go dopaść, stolnik bracławski zawinął się w miejscu, skoczył w stronę porucznika i chlasnąl szablą w desperackim, śmiertelnie niebezpiecznym cięciu!
Dydyński uchylił się niemal w ostatniej chwili. Przysiadł na piętach, przeturlał się w bok, uciekając przed kolejnym ciosem. Uniknął płaskiego, niskiego pchnięcia, przekoziołkował nad ostrzem.
- Szabla!
Bidziński cisnął mu broń. Dydyński schwytał ją w locie, jeszcze zanim dotknął ziemi, przeturlał się, skoczył na nogi i błyskawicznie złożył drugą zastawę z niskiej pozycji. Ostrza zderzyły się z brzękiem, gdy Baranowski wpadł na niego jak burza. Ciął raz za razem: w pierś, krzyżem, a potem - z błyskawicznego obrotu - wręcz. Sparował odbicie Dydyńskiego i rąbnął wlew, a potem na odlew, z zamachu!
Dydyński odbił cięcie niemal w ostatniej chwili. Wytrzymał ataki przeciwnika, choć ciągle trzymał szablę nisko, kulił się na ugiętych nogach i wyskakiwał do przodu jak wilk, który chce ukąsić polującego nań myśliwego, a potem odskoczyć na bezpieczną odległość, aby zmęczyć przeciwnika. Baranowski rąbał wręcz, wlew, z podlewu, bez tchu. Bił z całych sił, nie zważając na odbicia i odpowiedzi.
A potem Dydyński odskoczył w tył, jednym ruchem zszedł z linii cięcia zadanego w pierś, przemknął pod ostrzem i wyprowadził przeciwtempo!
Baranowski dostał w łeb. Stolnik zamarł. Dydyński poprawił w rękę, z podlewu; szybko jak błyskawica.
Rotmistrz krzyknął krótko, szabla wypadła mu z ręki. Przyklęknął zamroczony na prawe kolano, a po twarzy pociekł mu strumyczek krwi.
Dydyński okrążył go, podstawił pod gardło naostrzone pióro szabli.
- Już dość, mości panie - mruknął spokojnie. - Nie bawmy się w pogrzeb stolnika, bo nie zabrałem katafalku!
Baranowski nic nie rzekł. Osunął się na kolana, wsparł na rękach. A wtedy jego ludzie rzucili broń.
- Tegom chciał! - mruknął Dydyński.
16. Castrum doloris
Do Chmielnika dotarli dwa dni później. Baranowski, którego wiedli na koniu podwodowym, nie odezwał się ani słowem. Nie modlił się, nie skarżył, nie unosił gniewem. Po prostu spoglądał przenikliwym wzrokiem na Dydyńskiego i eskortę.
Na Podolu był spokój. Nie napotkali po drodze żadnych swawolnych kup, watah czerni ani lewensów znad Dniestru. Wioski, futory i kozackie palanki były opustoszałe, miasta nie otwierały bram nikomu. Jechali więc przez jesienne bracławskie stepy, przemykali lasami, gdzie z dębów, olch i brzóz opadały ostatnie złote liście. Ogromne chmary ptactwa ciągnęły na listopadowym niebie prosto ku miastu, jak zapowiedź przyszłych wojen, rzezi i niepokojów.
Aż wreszcie dostrzegli miasteczko na stromym brzegu Bohu i od razu skierowali się ku bramom. W Chmielniku panował niezwykły ruch. Do miasta wchodziły wozy taborowe, po ulicach pędzili konni posłańcy, a wszystkie gospody i karczmy zajęte były przez żołnierzy.
- My do jaśnie wielmożnego hetmana wielkiego - rzekł Dydyński hajdukom w bramie. - Przywieźliśmy znacznego jeńca.
- Hetman już w kościele - pokiwał smutno głową dziesiętnik stary jak grzyb, pamiętający chyba czasy buntu Nalewajki. - Przed ołtarzem go znajdziecie.
Dydyński już wiedział... Już zaczynał domyślać się wszystkiego. Zabrał ze sobą Bidzińskiego, dwunastu pocztowych i począł przebijać się przez wąskie uliczki ku kościołowi Świętej Trójcy. Wkrótce dotarli na miejsce, zeskoczyli z koni. Rajtarzy z regimentu Denhoffa, którzy trzymali straż, przepuścili ich od razu. Dydyński wszedł do mrocznego wnętrza, przeżegnał się i poszedł, brzęcząc ostrogami, ku głównemu ołtarzowi.
Mikołaj Potocki, hetman wielki koronny, kasztelan krakowski, pan i dziedzic ukrainnych włości, leżał na podwyższeniu okrytym aksamitem. I na diabła była mu hetmańska buława, zaszczyty i dostojeństwa, skoro miał zamknięte oczy i śmiertelną bladość na twarzy. W zaciśniętych do modlitwy dłoniach ściskał krzyżyk.
Dydyński ukląkł i schylił głowę. Oto był kres jego wędrówki, koniec krwawego pościgu za Baranowskim. Wypełnił ostatnią wolę hetmana, schwytał stolnika, uspokajając Bracławszczyznę. Jednak nie miał jak powiedzieć o tym kasztelanowi.
Schylił się i pocałował hetmana w pierścień.
- Wasza miłość niech będzie spokojna - powiedział cicho. - Mam Baranowskiego i zatroszczę się o jego zdrowie.
Skłonił się i ruszył ku wyjściu. Jednak gdy był już o kilka kroków od wielkich dębowych wrót, jego uwagę zwrócił możny pan w karmazynowej delii zasiadający w jednej z ław w otoczeniu licznej czeladzi. Dydyński zamierzał minąć go i wyjść, ale dwaj towarzysze pancerni w kolczugach zastąpili mu drogę, a potem wskazali na dumnego szlachcica. Janowi nie pozostało nic innego, jak podejść bliżej i się skłonić.
- Pan Dydyński z Niewistki - mruknął pogardliwie nieznajomy, nie patrząc na porucznika. - Rękodajny moczygęby Potockiego. Spóźniłeś się, panie... bracie. Hetman wielki już w grobie, przy mnie teraz buńczuk i władza. - Uderzył szczerozłotą buławą w otwartą dłoń.
Dydyński milczał. Wiedział dobrze, że lepiej było spotkać tutaj Chmielnickiego. Albo sotnię Zaporożców, którzy od miesiąca nie mieli żadnej baby ani kozy. A może nawet samego Belzebuba, który, nawiasem mówiąc, byłby z pewnością mniej groźny od wyposzczonych Kozaków. Wolałby zobaczyć na ławie cara moskiewskiego, byle tylko nie Marcina Kalinowskiego, hetmana polnego koronnego, zaciekłego wroga Mikołaja Potockiego. Porucznik nie wątpił w to ani przez chwilę, że dumny magnat powetuje sobie teraz lata zatargów i kłótni z hetmanem wielkim, zemści się za odsunięcie go od dowodzenia. Kalinowski nawet w obozie był bardziej wielkim panem niźli wodzem. Jan wiedział dobrze, że znano go z niecierpliwości, uporu, pychy i mściwości. Ten możny hetmanek nigdy nie słuchał nikogo, puszczał mimo uszu najlepsze rady, poniżał najstarszych żołnierzy i pułkowników, a do rotmistrzów i starszyzny z pułku nieboszczyka hetmana Potockiego żywił zadawnioną nienawiść.
- Cóż masz mi do powiedzenia, mości poruczniku? - odezwał się Kalinowski. - Gdzie cię diabli ponieśli? Gzić się z mołodyciami? Żydów i Ormian łupić?
- Ścigałem pana stolnika bracławskiego. Z rozkazu nieboszczyka hetmana wielkiego koronnego.
- I przywiodłeś go?
- Jako żywo.
- Jesteś głupcem, panie Dydyński, skoro posłuchałeś tego moczygęby.