121779.fb2
- I właśnie dlatego kazałem go uwolnić. Dydyński opuścił ręce, wsparł się pod boki i spojrzał chmurnie na hetmana polnego.
- Wasza miłość, to okrutny człek, diabeł podolski. On pogwałcił pakta, omal nie wywołał wojny. To szaleniec, rzeźnik...
- Wojna lada dzień wybuchnie na nowo - przerwał mu Kalinowski. - Dlatego potrzeba mi takich właśnie rzeźników jak pan Baranowski. On zaprowadzi pokój na Ukrainie. Wieczny pokój. Sprawiedliwy pokój.
- Nieboszczyk pan krakowski - powiedział wolno Dydyński - uczynił mnie egzekutorem swej ostatniej woli. A brzmiała ona, aby na Ukrainie przestała lać się krew. Baranowski nie wykonywał jego rozkazów. Jestem pewien, że nie wykona ordynansów waszej mości, o ile okażą się sprzeczne z jego wolą. I dlatego winien stanąć przed sądem.
- Dość tego! - wybuchnął Kalinowski. - Ja zdecydowałem i ja tu wydaję rozkazy! Baranowski będzie uwolniony i wróci do chorągwi. Rzekłem i nie zmienię zdania. Precz mi z oczu!
Dydyński skłonił się i ruszył do drzwi. W tej jednej chwili wszystko zostało stracone, zaprzepaszczone. Jego szaleńczy pościg, zdrady, zasadzki; testament Mikołaja Potockiego i jego ostatnia wola zostały obrócone w proch, a marzenia Dydyńskiego o własnej chorągwi rozsypały się jak plewy na wietrze.
Ale wojna z Kalinowskim albo otwarta niesubordynacja mogły doprowadzić go tylko w jedno miejsce - na katowski szafot, a gdyby sprzyjała mu fortuna, mogły skończyć się jedynie wytrąbieniem z wojska.
Wyszedł przed kościół i odetchnął zimnym jesiennym powietrzem. To dziwne, ale Bidzińskiego i pocztowych nie było w pobliżu.
- Gdzie moja czeladź? - zapytał ochrypłym głosem pachołka. - Ludzie, którzy przybyli tu ze mną?
- Jego mość pan hetman odesłał - skulił się w ukłonie sługa. - Mówił, że wasza miłość nie potrzebuje już pocztu.
Dydyński wskoczył na kulbakę. Służba Kalinowskiego pospuszczała głowy. Hajducy i pocztowi odwracali wzrok, unikając jego spojrzenia.
17. W stepie szerokim
Czekali za bramami Chmielnika. Na trakcie do Janowa. Stali na poszerszeniałych, spienionych koniach, w porwanych żupanach, w kołpakach i misiurkach świecących dziurami jak hajdawery proszalskiego dziada, którego dopadły dworskie psy. Dydyński widział ich blade oblicza, szable, nadziaki i czekany. A z boku na wspaniałym karym koniu warował z buzdyganem w ręku pan stolnik bracławski Jan Baranowski.
Czekali
Dydyński nie pokazał lęku. Powoli dobył szabli, wyprostował się w kulbace i jechał stępa wprost na wzniesione ostrza, śmiało patrząc w oczy wisniowiecczykom; sam jeden przeciwko całej chorągwi. A kiedy znalazł się u celu, czerwona kula słońca zapadła się gdzieś w stepy, skryła za Bohem, za lasami i krwawymi polami Ukrainy.