121781.fb2
Muszę jednak przyznać, że podziwiałem głębię jego uczuć. Chciał zaofiarować mi wszystko, co miał, w zamian za wskrzeszenie ukochanej. Tyle że „wszystko" oznaczało w tym momencie dużo, dużo za mało. Ale to już nie była jego wina.
Czy wielu inkwizytorów na moim miejscu skorzystałoby z tej jakże hojnej oferty? Nie wiem i mam nadzieję, że niewielu lub żaden. Lecz w końcu i wśród nas trafiały się czarne owce, wyżej ceniące sobie doczesne uciechy niż święte zasady wiary. Jakże jednak mógłbym zawiązać spółkę z czarnoksiężnikiem, a potem wychwalać Pana tymi samymi ustami, które zgodziły się na tak podły targ?
Griffo sięgnął do cholewy buta. Nie dość szybko. Celnym kopniakiem wytrąciłem mu sztylet w momencie, kiedy godził nim we własną pierś.
– Nawet mi umrzeć nie dacie! – warknął i znowu skulił się w kącie.
– Damy – obiecałem spokojnie. – Lecz wtedy, kiedy sami tego zapragniemy.
– Mordimer Madderdin, inkwizytor? – Człowiek w czerni stanął na mojej drodze.
– A kto pyta?
Bez słowa wyciągnął z zanadrza dokumenty i podał mi. Przejrzałem papiery uważnie. Ten mężczyzna posiadał ni mniej, ni więcej, tylko glejty podpisane przez opata klasztoru Amszilas, człowieka, o którym niektórzy mówili, że jest potężniejszy zarówno od papieża, jak i od wszystkich kardynałów oraz biskupów razem wziętych. To właśnie w lochach Amszilas przesłuchi-
wano najbardziej zatwardziałych i niebezpiecznych odstępców, to tam zgromadzono i studiowano tysiące zakazanych woluminów. Sprawdziłem pieczęcie oraz podpisy. Sprawiały wrażenie autentycznych, a ponieważ przesławna Akademia Inkwizytorium szkoliła uczniów w umiejętności rozpoznawania falsyfikatów, więc mogłem być niemal pewien trafności mego osądu. Oddałem dokumenty rozmówcy.
– W czym mogę wam usłużyć?
– Zabieram twojego oskarżonego, Mordimerze -rzekł. – A ty trzymaj język za zębami.
– Jak sobie to właściwie wyobrażacie? – zapytałem ze złością. – Co mam powiedzieć przełożonemu Inkwizytorium? Że ptaszek mi wyfrunął?
– Heinrich Pommel zostanie o wszystkim poinformowany – odparł człowiek w czerni. – Jeszcze jakieś pytania?
– Owszem – oświadczyłem twardym tonem, a on spojrzał na mnie. W jego wzroku nie wyczytałem nic poza obojętną niechęcią, lecz byłem pewien, że tak naprawdę jest zdumiony, iż nie zawahałem się go zatrzymać. – Mam podstawy podejrzewać, że hrabia Fragenstein wiedział, kim jest jego kochanka, i wiedział, iż z tego związku wykluł się diabelski pomiot.
Człowiek w czerni zbliżył się do mnie.
– Niebezpiecznie oskarżać arystokratę i cesarskiego posła – powiedział.
W jego głosie nie było groźby. Tylko i wyłącznie stwierdzenie faktu.
– Niebezpiecznie ukrywać prawdę, jakby była zaledwie trędowatą kurwą – odparłem.
Ku mojemu zdumieniu uśmiechnął się samymi kącikami ust. W jego pustych oczach też błysnęło rozbawienie.
– Hrabia Fragenstein nie jest już w naszej mocy -rzekł. – Wczoraj przydarzył mu się tragiczny wypadek. Utonął w rzece.
– Ciała nie znaleziono, prawda? – spytałem po -chwili.
– To rzeka z bystrym nurtem i mulistym dnem -wyjaśnił. – Coś jeszcze?
Nie czekał nawet na odpowiedź i szybkim krokiem skierował się w stronę aresztu. Z cienia wyszło dwóch innych mężczyzn (jak mogłem ich wcześniej nie dostrzec?!) i ruszyło za nim. Również byli ubrani w czarne kaftany oraz czarne płaszcze. Czy byli inkwizytorami? Nie widziałem na materii srebrnego, połamanego krzyża – znaku naszej profesji. No ale przecież i ja nieczęsto zakładałem oficjalny strój funkcjonariusza Świętego Officjum.
Mogłem być pewien jednego. W klasztorze Amszilas świątobliwi mnisi wycisną z Griffa Fragensteina każdą myśl i każdy strzęp wiedzy. Zamienią go w otwartą księgę ze stronicami wypełnionymi hymnami chwalącymi Pana. Będzie umierał, wiedząc, że mroczna wiedza, którą studiował, pomoże Sługom Bożym w odnajdywaniu, poznawaniu i karaniu odstępców, takich jak on sam.
Minął tydzień, od kiedy przybyłem do Regenwalde. Tak więc nadszedł czas pożegnania. Zainkasowałem
wypłatę od wdzięcznego Mathiasa Klingbeila i przygotowałem się do podróży. Kiedy wyprowadzałem konia ze stajni, poczułem mdlący odór, jakby bijący z gnijącego ciała. Odwróciłem się i zobaczyłem człapiącego w moją stronę Zachariasza. Wyglądał przerażająco nie tylko z uwagi na fakt, że część twarzy miał porzniętą starymi bliznami (robota pięknej Pauliny), ale przede wszystkim na ogromną, pofałdowaną szramę, sięgającą od kącika oka po brodę i zniekształcającą cały policzek. Wiedziałem, że zawsze gdy go sobie przypomnę, będę pamiętał o kłębiących się w ranie larwach mięsożernych much, które wygryzały z jego ciała martwą tkankę. Niemniej byłem zdumiony, że tak szybko stanął na nogi. Poruszał się jeszcze z wyraźnym trudem, widać jednak było, że musiał mieć prawdziwie żelazny organizm,
– Co tam, chłopcze? – zagadnąłem.
– Pojadę z tobą – rzekł.
– Po co? Wzruszył ramionami.
– A po co mam tu zostać? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Przydam ci się…
Faktycznie, w Ravensburgu niewiele dobrego mogło spotkać Zachariasza.
– A ojciec?
– Zaszkodzę mu tylko – burknął. – Niech lepiej ludzie o mnie zapomną. Poprosiłem go o dwa konie, trochę gotówki, szablę – klepnął się po biodrze – i ubranie.
To wszystko…
– Skoro tak? – Wzruszyłem ramionami. – Bądź przy bramie, kiedy zabiją na nieszpory.
I jak będziemy jechali, trzymaj się od zawietrznej, dodałem w myślach.
– Dziękuję, Mordimerze – rzekł, a w jego wzroku zobaczyłem szczerą wdzięczność. – Nie pożałujesz tego.
Wiatr zawiał w moją stronę i smród bijący od Klingbeila o mało nie sparaliżował mi nozdrzy. Cofnąłem się.
– Już żałuję – mruknąłem, lecz tak cicho, że na pewno nie dosłyszał moich słów.
epilog
– Witaj – powiedziałem, wchodząc do gabinetu -Heinricha Pommla.
Bez słowa wskazał mi krzesło.
– Narobiłeś nam kłopotów, Mordimerze – rzekł, nie siląc się nawet na wstępne uprzejmości.
– Odszukałem prawdę.
– Taaak, odszukałeś prawdę. I co dzięki temu zyskaliśmy?
– Co zyskaliśmy? Prawdę! Czy to mało? No, a poza tym tę małą gratyfikację. – Położyłem na stole opasły mieszek wypełniony złotem.
– Zabierz to – powiedział zmęczonym głosem. -Postanowiłem cię urlopować, Mordimerze, na czas nieokreślony. Postanowiłem też napisać list do Jego Ekscelencji, proszący, by raczył przyjąć cię w poczet inkwizytorów licencjonowanych w Hez-hezronie.
– Wyrzucasz mnie za to, że byłem zbyt przenikliwy, tak? Zbyt uczciwy?
– Nie wyrzucam cię. – Zważył w dłoniach mieszek i rzucił go na moje kolana. – To zaszczytny awans, Mordimerze. Poza tym sądzę, że dla nas obu będzie lepiej,