121792.fb2
I nadal chcesz, by ona żyła, zapytała Diunka niemal bezgłośnie. Nadal tego chcesz, Klaudiuszu?
Z trudem odetchnął. Rozluźnił mięśnie, usiłując dostosować je tak do sytuacji, by bolały możliwie najmniej.
Sabat... I jeśli ktoś jeszcze tej nocy może począć dziecko - urodzą się tylko wiedźmy. I wleją się... w ten kocioł... w wir...
Wiedźmy stały wokół niego - pod nim, ponieważ wisiał nad ich głowami. Stały w kręgu. Jakby przed podpaleniem stosu chciały się nacieszyć dziełem swoich rąk. Setki wiedźm - płonące oczy, całe pole migocących węgli. Cisza - kompletna cisza przed rykiem orkiestry, przed najważniejszą chwilą sabatu...
I jeszcze jeden człowiek na podwyższeniu. Nieruchoma kobieca postać w fotelu. Księżyc, ostrymi cięciami światła wyróżniający ognistą kulę naelektryzowanych włosów, wargi, wygięte w łuk, oczy - dwa nieruchomo świecące dyski.
- Tak, Diuneczko - powiedział na głos. - Tak. Tak właśnie chciałem.
Ognisko zapłonęło.
* * *
... Ciemne migocące czerwienią jądro. Ośrodek, owinięty ciężką peleryną; cały ten lot, całe to wirowanie, córczyne leje, rozpełzające się po czarnej pustce, lot i upadek, drzazgi wciągnięte w wir, zaraz się zleją z macierzą, zaraz...
Ona podniosła głowę.
Krąg nieba wirował coraz szybciej. Usiłując nadążyć za czarnym wichrem tak, że ostre ogniki gwiazd rozmazały się, zostawiając biały ślad, jakby po niebie pędziły, usiłując wczepić się jedna drugiej w ogon, tysiące małych ostrych komet.
Lej pogłębiał się. Pogłębiał. Jego krawędzie, oznaczone lecącymi grzywami martwych już koni, wzniosły się wysoko, zagięły, jakby chcąc zwinąć do wora nieprawdopodobnie niski księżyc.
Ona roześmiała się i wystraszone jej śmiechem brzegi leja opadły, zwaliły się w dół. Siedziała na szczycie góry, stożkowatego wulkanu, a na dole, na horyzoncie, widziała zarysy pustych, zrujnowanych miast.
Ona uniosła ręce. Lej znowu stał się poprzednim, a na resztkach betonowego muru, wyglądającego na nieprawdopodobnie stary, zobaczyła człowieka, ukrzyżowanego na ciele własnego samochodu.
Setki ogników. Nowe gwiazdy w potwornej karuzeli.
- Płoń! Płoń! Płoń!
Jej tron drgnął.
Nie, jej tron jest nie do ruszenia; jej tron to jedyna nienaruszalna rzecz we wściekle wirującym świecie, w wirze nieba i gwiazd, ziemi, wody i ognia. Ona siedzi w tym fotelu już wiele setek lat.
Oto ona, starożytny posąg. Osypujący się z powodu upływu czasu sfinks; ona jest nieruchoma, ona jest gigantyczną wieżą, we wnętrzu której wiją się schody i plączą przejścia, ona - to potworna konstrukcja nieznanej cywilizacji. Ona, sięgająca rękoma gwiazd, ona, żyjąca setny raz. Ona...
- Pobłogosław swój płomień, matko!..
Jej wzrok podnosi się, chcąc pobłogosławić.
Człowiek, ukrzyżowany pośród betonu i stali, podnosi wzrok, żeby przyjąć błogosławieństwo własnej śmierci.
Śmierci wszystkiego, czego był ucieleśnieniem - świata okrutnych pętających nici. Świata niewolności, ponieważ każde przywiązanie...
- Pobłogosław swój płomień, matko!..
Skąd ten cudzy rytm. Skąd to niewygodne, niespokojne, przeszkadzające wiecznemu pląsowi...
Drgnęła.
Stamtąd, z poskręcanych ruin, które były kiedyś jego siłą i władzą, wyciągała się ku niej dłoń.
Jego ręce są skute, skręcone metalową liną, bezradne i nieruchome - ale wyraźnie przecież widziała. Nie oczami.
Jednocześnie nieśmiała i ponaglająca, wyciągnięta spazmatycznie ręka, każdym mięśniem usiłująca - sięgnąć...
Lej przekrzywił się.
Na mgnienie oka tak się pochyla czara, ulewa czerwoną kroplę wina, tylko kroplę - ale na białą suknię narzeczonej to wystarczy, oto róża kwitnie nie tam, gdzie należy, równowaga jest zakłócona, wino w czarze krąży, szuka wolności...
Obca ręka wyciąga się - teraz już niemal władczo. Obcy rytm wtrąca się w uroczysty taniec, przebija jak trawa przez asfalt, jak blady zielony listek, poruszający granitowe płyty; czym tak wystraszył ją ten, bezradny przecież, poryw?!
Wystraszone oczy jej dzieci. Ona je uspokoi. Ona pocieszy je nowym kołem korowodu...
I nowe koło rusza. Mocno uderza w wyciągniętą rękę, jakby usiłowało ją odciąć, niczym niepotrzebną suchą gałąź.
Obcy rytm na mgnienie oka zachłystuje się.
Gwiazdy rozmazują się kręgami, czarne niebo jaśnieje, księżyc fruwa jak jajeczne żółtko w wirze z kawy; jej dzieci chwytają się za ręce i lecą niczym świąteczna girlanda, lecą w rzędzie planet i gwiazdozbiorów, wśród płonącego ogniami święta, kopuła nieba wyciąga się niczym rura i tam, na końcu tego olbrzymiego tunelu, na chwilę zapala się niemożliwe, nieziemskie, bajecznie piękne światło...
Wzbija się płomień, pożerając chrust. Człowiek na ścianie jest nieruchomy, jedyne, co pozostaje nieruchome na świecie poza nią - posągi, wieże na tronie.
Jego serce jeszcze bije. Jego serce bije obcym rytmem, zmuszając ją do gubienia nici, zmuszając do przekrzywiania uroczystej czaszy.
Wzdryga się.
Ponieważ znowu widzi wyciągniętą ku sobie rękę.
I dzieci jej chłoszczą biczami drżące pod razami palce, dzieci zanoszą się rechotem, ponieważ nie ma nic śmieszniejszego od próżnej nadziei.
Lej przekrzywia się ponownie. Tracąc gwiazdy, ześlizgujące się z ciemnego skraju i na zawsze ginące w bezczasie, zakłócając korowód jej lecących w powietrzu dzieci, jej cząstek, oczu, nerwów i mięśni...
Stożek wali się na bok. Musi się wysilić, by na nowo ustawić oś wiru nad swoją głową.
Rytm. Taki słaby, taki bez nadziei i nie żądający nadziei, czerpiący życie z własnego skazania, ledwo wyczuwalny - wszystko burzący rytm...
Posąg drży. Drżenie wstrząsa wieżą, piaszczystym pyłem osypuje się zleżały w szczelinach czas.
Ponieważ ręka, rozkazująca i wzywająca, bardzo chce sięgnąć - nawet z połamanymi kośćmi...
I wir znowu traci równowagę.
... nawet na węgiel sczerniała - ta ręka będzie sięgać...
Jak trawa przez kamienie.