121792.fb2 Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 101

Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 101

I ta prosta świadomość zmusza ją, by drgnęła po raz trzeci i, jakby pozbawiona oporu, ona zawala się w głąb siebie.

Ona, sięgająca rękami gwiazd, ona, żyjąca setny raz. Ona...

Ona, ruda dziewczyna, miotająca się w labiryncie korytarzy i pokoi. Ona zamknięta we wnętrzu posągu i nie widząca wyjścia.

Ona, absolutnie wolna, mieszcząca w sobie świat, zastępująca sobą świat...

Skarb nad skarby - oto to słowo. Ten skarb, który staje się jedynym...

Bije dzwon - powiada, że niczego nie można zmienić. Dzwon ma najbardziej uroczysty i najbardziej pozbawiony nadziei głos na świecie.

Ona...

Prędzej, Iwgo, prędzej. Prędzej, Iwgo, tam mignęło światło, może tam jest uchylony lufcik, prędzej, po schodach w dół, w prawo, w lewo, zapadająca się pod stopami podłoga...

Ciasny pokoik, w którym siedzi, ułożywszy głowę na splecionych palcach, jej matka z ciemnymi kręgami wokół oczu.

- Mamo, chciałam ci napisać... kiedy wszystko się ułoży, kiedy się urządzę, napisałabym, przysięgam, mamo... Muszę się śpieszyć, nie mogę teraz...

Matka patrzy ciężkim wzrokiem i z wyrzutem; Iwga wypada na korytarz, rzuca się do drzwi po lewej - zamknięte na wieki, na ogromną zardzewiałą kłódkę, a za drzwiami - strach, strach...

W dół po spiralnych schodach. Waląc we wszystkie drzwi, naprzód, po długim korytarzu, chyba tam błysnęło światło...

Sterta suchych liści uderza w twarz. Dalej pokój, pod sufit zapchany szmatami. Ubrania, stęchłe, z białymi żyłkami nienażartych moli, z zakrzepłymi brązowymi plamami i woń, woń naftaliny i stęchlizny...

- Nie!

Ciemna komórka, w której jej starszy brat metodycznie łoi skórę młodszemu bratu zasłużenie, słusznie, jak zawsze...

- Nie mogę teraz! Śpieszę się, tak się śpieszę, muszę uratować...

Drewniane schody i ona wie, że czwarty stopień złamie się, i łamie się, a pod schodami leży celuloidowa lalka, różowa, jak oparzona wrzątkiem, z białymi włosami, na wieki spalonymi wodą utlenioną...

Iwga biegnie dalej. Iwga myli się, wraca w to samo miejsce. Ona milczy. Iwga walczy z pustką, z cieniem, Iwga ciągnie czas jak gumową taśmę, ponieważ ogień wstaje wyżej i wyżej, wy...

Ona patrzy jej oczami. Widzi, jak niemożliwie rozszerzają się źrenice człowieka, który...

- Klaudiuszu! Klaudiuszu!

Imię pomaga jej. Krzyczy głośno i wściekle i biegnie dalej, do wyjścia, ponieważ tu musi być wyjście, musi... wyjście...

Pokój z podłogą, pokrytą skórkami pomarańczy i ogarkami świec.

Pusty pokój z sufitem porośniętym siwymi ludzkimi włosami.

Przejście. Już tu była - nie, nie była, to inne schody, urywają się... Na skraju siedzi, ze zwisającymi w pustce nogami...

- Klaudiusz?!

Człowiek odwraca się.

To nie jest Klaudiusz. To ten wujek, który jechał obok niej, dziesięciolatki, w międzymiastowym autobusie, rozmawiał miło i poczęstował jabłkiem, a sam ciągle usiłował przesunąć dłonią po gorącej dermie siedzenia pod nią, pod sukienką, pod chudym tyłkiem Iwgi...

Ona syczy jak rozeźlony kot, nie - jak żmija. Człowiek na skraju schodów spada w przepaść i jego niekończący się krzyk towarzyszy Iwdze w poszukiwaniach.

Zamknięte. Zamknięte. Pusto. Tam jest antykwariat, za tymi drzwiami blady Nazar, tu doktor Mitec z mandoliną, tu nosata blondyna, koleżanka ze studium, kaznodzieja łabędziej miłości...

A tam, za żelaznymi skrzydłami - jej ojciec. Ona ma siedem lat, córeczko, nie idź dziś na spacer... Ale ja tak chcę, tato... Nie idź, proszę cię... Ale ja chcę... No to idź, córeńko, dobrze...

Mokra glina, ze stukotem wpadająca do dołu.

Gdyby została w domu, ojciec by żył...

Rzuciła się do ucieczki. Zamykała wszystkie drzwi, zatrzaskiwała, usiłując oddalić się możliwie daleko i szybko od żelaznych skrzydeł - i ciągle wracająca tu; gdybym wtedy nie poszła... A tu - gdybym powiedziała wszystko od razu... gdybym tym razem wyjaśniła... gdybym wtedy zrozumiała... gdybym wiedziała...

Ta siedząca w rzeźbionym fotelu, nieruchoma postać, osypujący się z powodu upływu czasu posąg - to JA?

Szarpnęła kolejne drzwi - i znalazła się w szkolnej sali sportowej. Jej koleżanki i koledzy z klasy, mali, po osiem lat, tłoczyli się pod przeciwległą do wejścia ścianą, błyskały gołe kolanka - wszyscy w spodenkach gimnastycznych... Już chciała się wycofać, chcąc ominąć ten zaułek własnej duszy - ale na podłodze leżała, zwinięta w pierścienie, żmija-lina.

„Idźcie po nitce, stopień po stopniu... słuchajcie swojego jestestwa...”

Wystraszone dzieciaki popatrywały na siebie. Poznawała - tych, którzy ją szczuli, tych, którzy dzielili się kanapkami. Chociaż tych pierwszych było więcej... Czyńcie tak, jak wam każe wasza istota. Poddajcie się swemu jestestwu, przyjdzie czas umierać - umrzyjcie. Przyjdzie czas ożywać - ożywajcie... Idźcie po nitce, stopień po stopniu, nie schodźcie z drogi, to wasza droga, przejdźcie ją do końca...”.

Ale już przeszłaś swoją drogę, powiedziała zdziwiona żmija.

Tam, na końcu sali, stały już nie półnagie dzieciaki, ale milczące kobiety z chwytliwymi ciężkimi spojrzeniami.

Już przeszłaś swoją drogę... Wybrałaś, Iwgo! Twoje dzieci...

Wir pochwycił ją. Wir nosił ją po kole, spiralnie, w gwiezdnym pyle, nad głową nieruchomego posągu w rzeźbionym fotelu i przelatując obok, spoglądała w ogromne obojętne oczy - swoje oczy...

Przejdę. Przejdę inicjację!

Ale ty już przeszłaś inicjację!

„Przyjdzie czas umierać - umierajcie. Przyjdzie czas ożywać...”

Zrobiła krok.

Jej droga będzie niesłychanie trudna.

Nie idzie po ciele żmii - przedziera się przez żelazny labirynt wewnątrz żelaznej żmii. A segmentowe ciało wije się, chcąc zmiażdżyć ją w segmentach. Nie puścić.

Korytarz zwęża się. Jeszcze bardziej się zwęża. Ona pełznie, zdzierając skórę na łokciach i kolanach, na ramionach i żebrach; w twarz jej dyszy miłość jej dzieci, naturalna jak para nad ciepłym porannym jeziorem - i jak tłok wypycha ją z powrotem. Zjeżdża na brzuchu, połowa przebytej już drogi stracona i stracona pewność, ponieważ ona chce tego ogólnego święta, ogni - igieł, nieba z oczami, wolności, drapieżnej i napiętej jak cięciwa...

Inna siła, której nazwy nie zna, zaciąga na jej gardle swoje bezlitosne wezwanie. Ona musi przejść. Tam, na końcu wijącego się tunelu, czeka wyciągnięta ręka...

Idzie. Pełznie, przeciskając się przez żelazne pierścienie, zamknąwszy oczy, podporządkowując się temu wezwaniu, strunie gotowej pęknąć, sile, nie mającej nazwy w jej języku...