121792.fb2
Jej nowa istota jest zbyt potężna, zbyt wielka i piękna, żeby się rwać, usiłując wymknąć się z siebie jak z nylonowej pończochy. Iwgę znowu ciska do tyłu, na sam początek drogi, i żelazna żmija szczęka segmentami, ale nic nie mówi. Kiedy była żywa i pasiasta powiedziała wszystko. „Ty już przeszłaś swoją drogę...”
Więc leży. Rozbita i złamana. I nie widzi już jego wyciągniętej dłoni.
A ona patrzy, jak wzbija się płomień wysokiego stosu. Wyżej, wyżej, wyżej, jeszcze wyżej - tam, gdzie między wirującym niebem i wirującą ziemią zamarła nieruchoma ofiara...
„Nigdy nie byłem ofiarą. Ja nigdy nie byłem ofiarą i nic nie składam w ofierze, Iwgo. Ja czynię to, co uważam za potrzebne.”
Skąd ten głos? Skąd?! Czy może to ona sama rozmawia ze sobą, chcąc oszukać, ułatwić, usprawiedliwić?
„Popatrz na mnie - to nie mnie tak czynią, to ja tak robię, tak zdecydowałem... Diunko... Iwgo. Ja tak chcę.”
Powiedz mi słowo, poprosiła w milczeniu. Objaśnij mi, jak to się nazywa u ludzi, co za imię nosi to wezwanie, które trzyma mnie za gardło - ale nie może wyszarpnąć nazwy... Słowo, Klaudiuszu, powiedz mi je...
Milczał. Ogień wznosił się i rozkwitał, wiatr delikatnie tarmosił jego pomarańczowe wstęgi.
Dlaczego, Klaudiuszu? Dlaczego to robisz?
Milczał.
Wtedy nienazwana moc trysnęła z niej, jak krew z przeciętego gardła. I struna zaciągnęła się. I pociągnęło ją przez labirynt, na spotkanie nowej, drugiej z kolei inicjacji - do nowego sedna, dla którego nie stało już imienia.
A noc napierała na twarz - czerwone, ciemnoczerwone, ognisto-krwawe, żółte flagi rozpływającego się księżyca, wielki cel i dostojny sens, piękne, gubione, już niemal stracone... Już... prawie...
A z przodu czekała tylko wyciągnięta ręka.
I wydawało się jej, że zaraz dotknie chłodnych twardych palców.
Mgnienie oka do spotkania; cząstka mgnienia, zaraz ich ręce złączą się, trzeba tylko zrobić wdech...
Zaraz.
Epilog
- A teraz, Ruda, zapoznam cię z wybitną osobą... Ruda, co ci jest?
Czerwone zachodzące słońce podzieliło się na cząstki w wysokich oknach pod czerwonym dachem, gdzie na fasadzie był balkon, owinięty winoroślą i dlatego przypominający etykietkę starego wina. Na dachu kręcił się miedziany kogucik i dymiło ognisko na łące dla pikników, a on szedł do ogniska przez wielką łąkę. Szedł, z całej siły starając się nie zbaczać z prostej - ale niepowstrzymanie go znosiło. To ten zapach wieczoru, trawy, pobliskiego stawu, pieczonych w ognisku ziemniaków...
Nazar Mitec, dobry chłopak, Nazar biegł obok, na jego twarzy coraz wyraźniej rysował się niepokój:
- Klaw, jesteś pijany czy co? Klaw, co z tobą? Co jest, co?
A przy ognisku krzątał się jego ojciec, wspaniały profesor Julian.
- Ruda... Przepraszam cię, Klaw, widocznie dziewczynę zemdliło, zdarza się...
Dziewczyna siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. Odwróciła się, zwinęła na składanym brezentowym krzesełku, podciągnąwszy do brody kolana w wypłowiałych dżinsach. On podszedł do niej i długą sekundę stał obok, słuchając dzwonienia w uszach. Jak cichną, ale wciąż nie mogą ucichnąć w oddali: cienkie rżenie i beznadziejne dzwonienie.
Potem ukląkł.
Nie żałując eleganckich szarych spodni. Nie patrząc na ojca i syna, skamieniałych w oszołomieniu, w osłupieniu, niemal w urazie; opadł przed nią na kolana, oderwał jej dłonie od zapłakanej twarzy i przyłożył do swojej twarzy jej zabrudzone, pachnące dymem dłonie.
- Ale przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło - powiedziała ledwo słyszalnie dziewczyna. - I świat się nie zmienił, i my jesteśmy tacy sami...
- Nie.
- Tak... I teraz... wszystko się powtórzy. Znowu nas wciągnie wir, poniesie... po okręgu. Po spirali... w lej... tam...
- Popatrz na mnie - poprosił szeptem.
Nie podnosiła na niego oczu. Spazmatycznie wciągała nosem słoną wilgoć.
- Popatrz na mnie... Proszę, popatrz.
Gwałtownie przełknęła ślinę. Podniosła na niego spojrzenie - rozgorączkowane, zmęczone spojrzenie nieszczęsnej lisicy.
A on uśmiechnął się. Ledwo-ledwo, tylko oczami i kącikami ust.
- I powiadasz, że świat się nie zmienił?
Cisza. Przykrył ich nieprzenikalny, przeźroczysty kołpak - zasłaniający przed światem, przed trzaskiem gałęzi w ognisku, odgradzający od zdziwionych głosów ojca i syna i od kumkania odległych żab.
- Gęsi - powiedziała szeptem.
- Co?
- Gęsi...
Odwrócił się.
Od przesłoniętego zaroślami jeziora maszerowało przez łąkę stado białych jak letnie obłoki, bezwstydnych sąsiedzkich gęsi.