121792.fb2
- Wracaj, inkwizytorze.
Znowu wysoki okrzyk. Krzyczy ta kobieta, co klęczy w kącie.
- Wracaj. Albo na trybunach znajdziesz wiele, mnóstwo parującego mięsa.
Klaudiusz milczał. Nie było sensu i czasu marnować siły na rozmowy.
- Słyszysz mnie, inkwizytorze?..
Piosenka urwała się.
Efektownie, w locie i na wysokiej nucie, gwałtownie, jak ustrzelona. Stadion eksplodował oklaskami i w tym momencie Klaudiusz skoczył. Starż uderzył w twarz umiejętnie wycelowanym promieniem strachu - panicznego, przyprawiającego o mdłości. Zdążył wysunąć przed siebie ręce, źrenice wiedźmy zrobiły się pionowe, jak u kota.
- Wra... caj...
Znowu lawina strachu - jak uderzenie bicza. Ale już słabnącego bicza, gotowego wypaść z rąk.
- Wracaj... inkwizytorze...
W jej ręku matowo błysnął metal. Srebro. Wygięty język srebra.
Westchnienie. Wiedźma odchyliła się do tyłu - z gracją, pięknie w swoisty sposób; potem gwałtownie zgiąwszy się w pół, rzuciła się na podłogę.
Uderzenie rękojeści o parkiet. Koniec.
Ta, co klęczała w kącie, cicho zaskowytała. Tam, na górze, na scenie, gwałtownie uderzyła muzyka i rytmicznie zaczęło bełkotać kilka dziewczęcych niewykształconych głosów.
Klaudiusz gestem powstrzymał ludzi, stojących w progu. Podszedł do leżącej wiedźmy. Przejechał nad nią dłonią, jakby chcąc ją pogłaskać, ale jednocześnie nie decydując się ten gest. Ręka nic nie wyczuła - jakby parkiet był pusty.
Klaudiusz chwycił leżącą za ramię i z wysiłkiem odwrócił na plecy.
Krew wiedźmy wyglądała jak czarna dekarska smoła. Klaudiusz dopiero teraz zrozumiał, że leżąca ma na sobie szlafroczek charakteryzatorki. A spomiędzy dwu kuszących kieszonek na piersiach wystaje rękojeść
srebrnego rytualnego kindżału, darującego błyskawiczną i gwarantowaną śmierć. Wspaniały los każdej wiedźmy. Wielkie odejście.
- Co się tu... panowie... wy...
Klaudiusz odwrócił się. Odsunął łokciem spoconą, wystraszoną gwiazdę, bliską paniki na progu własnej charakteryzatorni. Jak powiedziała nieboszczka? „Znajdziesz wiele, mnóstwo parującego mięsa”?
Wiedźma-bandera, prorokini. „Odnica, okręg Odnica, tak, tak, tak!..”
Co ona jeszcze wieszczyła?
Za drzwiami, przed frontem wystraszonego tłumu organizatorów i obsługi stał kurator Mawin, a oczy jego płonęły zimno i drapieżnie.
(DIUNKA. KWIECIEŃ)
- No to gdzie was podwieźć, chłopaki?
Pasażerów było dwoje. Chłopak, chyba szesnastoletni i dziewczyna owinięta w długi czarny płaszcz; podniesiony kołnierz zakrywał jej twarz aż po oczy.
- Pasaż Pokoju? Ho-ho, o tej porze w centrum są takie korki...
- My się nie śpieszymy.
Samochód bez pośpiechu łykał kilometry. Klaw siedział, wciśnięty w skórzane oparcie kanapy, mocno zaciskając w dłoni zimną rękę Diunki.
Teraz wszystko będzie inaczej. Nie pozwoli, by ktoś na nią polował, nie odda jej nikomu. Wiżna to wielkie skupisko ludzkie - nie pusta baza wioślarska, niech ktoś wyśledzi w milionie tropów ten jeden jedyny ślad Diunki...
Wynajął mieszkanie w centrum. Wypatroszył w tym celu utajnione konto, na które od trzech lat składał pieniądze, by zrealizować marzenie i kupić sportowy samochód. A wynajął klitkę na piętnastym piętrze ciasnego jak ul budynku, gdzie nawet sąsiedzi widują się od przypadku do przypadku i nie poznają... Teraz on i Diunka będą mieli prawdziwe spokojne życie. Takie, jakby nic z tamtych rzeczy się nie wydarzyło...
Drgnął i mocniej zacisnął palce na dłoni Diunki. Bał się. Bał się o Diunkę - ale, co za koszmar, Diunki bał się również. Jego umysł usiłował i nie potrafił zwalczyć tej sprzeczności: Diunka umarła... Diunka wróciła... Ona jest w grobie... Jest martwa i jednocześnie siedzi tuż obok...
Wysiłkiem woli zabronił sobie o tym myśleć. O życiu nie wolno myśleć zbyt dużo, bo odechce się tego życia. Nie będziemy przewidywali nieszczęść, będziemy rozwiązywali problemy w miarę ich występowania...
Na plecach Diunki pojawiła się plama wilgoci. To mokry strój przebijał przez cienki płaszcz...
- Nie zimno ci?
Przeczący ruch głowy. Teraz nigdy nie jest jej zimno. I palce ma zimne, jak zima...
Jakby wyczuwając jego nastrój, odwróciła lekko głowę. Ścisnęła jego dłoń, odrobinę tylko:
- Klaw... Nic... opuszczaj... mnie.
* * *
Pokoik był wielkości autobusu. Nad ulicą zawisł balkon, półokrągły, z nierówną zardzewiałą poręczą. Klaw, gdy tylko wyszedł zapalić, od razu poczuł zawrót głowy - pod nogami, w odległości czternastu pięter, płynęły sobie na spotkanie dwa gęste strumienie - połyskujący metal, kolorowe światła, rozdrażnione, bijące w niebiosa klaksony... I - brak nocy, tylko brudnawe, nienaturalne światło.
Diunka siedziała na wygniecionym tapczanie. Zrzuciła już płaszcz i znowu była w przeklętym wężowym stroju.
- Zdejmij go - poprosił Klaw szeptem. - Wiesz co... spalmy go?
Wbrew oczekiwaniom posłusznie skinęła głową. I zsunęła z ramienia ramiączko. I drugie również; Klaw patrzył, nie domyśliwszy się, że powinien się odwrócić. W tym życiu nie widział Diunki nagiej. I nie może teraz ocenić, zmieniła się od tamtej pory czy nie.
Jej piersi wydawały się białe w porównaniu z resztą ciała. Ach tak, opalenizna przecież... Nie brązowa, a popielato-szara. Albo może myli światło, dochodzące z zewnątrz?
Diunka podniosła się, ściągając żmiją tkaninę z bioder. Klaw miał ochotę zamknąć oczy. Strój zmienił się w brudną szmatkę, skręcony powróz na jej kolanach.
Klaw poczuł falę gorąca. Odruchowo dotknął klamry własnego paska; Diunka zrzuciła strój na podłogę i wstała:
- Klaw...
Włosy na jego głowie stanęły dęba. Niemal krzyknął - tak ostro starły się w nim dwa nowe, jednakowo silne, jednakowo bezlitosne doznania.
Ukochane ciało. Jego dziewczyna. Jego kobieta. Pierwsza...