121792.fb2
Nazar majtnął głową, strząsając z czoła sztywną grzywkę. Uśmiechnął się raźnie:
- Tym się nie przejmuj... Klaudiusz to swój człowiek...
Iwga westchnęła głęboko, tak, żeby powietrze doszło aż do pięt. Mdłości cofały się, ale drżenie całego ciała pozostało. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niechętnie, ale musiała go okłamać. A on tak się szczerze cieszył... Niepotrzebnie sobie wyobrażał nie wiadomo co, i wszystkie te łzy w poduszkę były niepotrzebne. Nazar...
Ogarnęła ją fala czułości tak silna, że musiała odwrócić się i ukryć twarz w poduszce. Czułość i wstyd. Ponieważ okłamała, ponieważ powód jej słabości nie ma nic wspólnego z radosnym oczekiwaniem potomstwa...
- No, co jest Rudzielcze?
Przejechała opuszką palca po błękitnej żyle na jego twardej i muskularnej ręce:
- Nieładnie wyszło. Idź do nich, przeproś... Ja się zaraz pozbieram.
Przełknął ślinę. Nie odważył się jeszcze raz zapytać, pogłaskał ją tylko po policzku.
Wstał, podszedł do drzwi, wrócił. Pocałował czubek jej głowy. I poderwał się, podskoczył do sufitu, dotknął świecznika, zabrzęczały grona kryształków.
- Jak dziecko... - Iwga uśmiechnęła się z trudem. - Posłuchaj... A kim jest Klaudiusz?
Uniósł brwi:
- W jakim sensie?
Iwga milczała chwilę, nie potrafiąc sformułować pytania.
- Klaudiusz - Nazar podrapał się za uchem - jest wspaniałym facetem, starym przyjacielem ojca... No, poza tym jest Wielkim Inkwizytorem miasta Wiżna. To tyle.
- Aha - Iwga przymknęła powieki. - No to leć...
Drewniane schody znowu jęknęły - ponieważ Nazar przeskakiwał po dwa stopnie. Iwga leżała, wpatrując się w cienie na suficie, a chłodna pościel parzyła niczym patelnia.
* * *
Obaj milczeli i to dość długo. Słowa nie były im potrzebne. Obaj w ciszy rozkoszowali się letnim zmierzchem, dymem ogniska i swoim własnym towarzystwem. Gość leniwie mrużył oczy, ognik przy jego wargach wolno pożerał cienkie ciałko drogiego papierosa. Gospodarz obracał nad żarem kawałek tłustej wędzonki, nabity na ostry patyczek.
Potem z domu wyszedł Nazar, uśmiechając się przepraszająco, podszedł do gościa.
- Jakoś tak niezręcznie wyszło, Klaudiuszu... Chciałem was ze sobą poznać.
Ten, którego nazywano Klaudiuszem, przymknął powieki.
- Dlaczegoś ją porzucił? - zrzędliwie odezwał się profesor socjologii Julian Mitec. - Zostawiłeś sarną?
Nazar zmieszał się.
- Ja, właściwie, chciałem tylko Klaudiuszowi powiedzieć, że... tego... że ona prosiła o wybaczenie...
Gość niecierpliwie machnął ręką - rozumiem, nie gadaj bzdur, człowieku. Nazar uśmiechnął się przepraszająco jeszcze raz i pognał z powrotem; dwaj mężczyźni przy ogniu odprowadzili go spojrzeniem.
- Pamiętasz? - niezbyt głośno zapytał profesor Mitec. - Mam na myśli Nazara. Obawiałem się...
Ten, który nosił imię Klaudiusz, skinął głową.
- Tak... Ciągle nie mógł dorosnąć.
Profesor Mitec uśmiechnął się triumfująco:
- Czego tylko nie robią z nami kobiety, Klaudi? Wypijemy?
Gość uśmiechnął się tajemniczo i wyjął z wewnętrznej kieszeni niewielką buteleczkę, płaską jak flądra:
- Właśnie wczoraj wróciłem z Egre, ze stolicy, rozumiesz, winiarstwa... Dostałem tam tę łapówkę.
Zazdrościsz mi?
- Nie może być! - zawołał profesor z teatralnym zdziwieniem. - Ale w jakże właściwym momencie, jakże właściwym!
Obaj byli znawcami win, a profesor dodatkowo jeszcze robił miny znawcy - pił z namaszczeniem i koncentracją, jak zawodowy kiper. Gość uśmiechał się z zadowoleniem.
- A ja będę miał wnuki - oświadczył w końcu profesor Mitec, wpatrując się w rubinowego koloru ciecz na dnie kieliszka. - Pełno, cały dom wnuków... Wiesz, tak właśnie myślałem, że gdzieś cię nosi po prowincji. Dzwoniłem do ciebie.
- Praca - rzucił gość. - Praca wytężona ku korzyści... czy dla korzyści. Będziesz miał piękną synową, Jul. Kiedy ślub?
Profesor pokiwał głową z zadowoleniem:
- Sądzę, że gdzieś w październiku.
- Jeszcze nie ustaliliście terminu? - zdziwił się gość.
Profesor rozłożył ręce.
- Nie śmiej się, ja dopiero tydzień temu... Nazar nas sobie przedstawił. I to bał się, że mnie rozzłości...
- Ale tyś się nie rozzłościł - skinął, noszący imię Klaudiusz. - I słusznie uczyniłeś.
Profesor podniósł z trawy swoją mandolinę. Patrząc jak starannie stroi struny, gość wyłowił z wąskiej złocistej paczki kolejnego skazanego papierosa.
- Julek...
Profesor drgnął. Oderwał się od swego zajęcia, zdziwiony popatrzył na gościa:
- Tak?
Zwany Klaudiuszem wyjął z ogniska gałązkę z żarem na końcu:
- Julek... Niech to zaraza... Nie wiem, jak to powiedzieć.