121792.fb2
- Klaudiuszu... - Zrobiła krok w kierunku biurka; to był krok ofiary, dobrowolnie nadziewającej się na nóż, ponieważ zmniejszona odległość dostarczyła jej nową porcję bólu. - Proszę mi pozwolić tak pana nazywać... Klaudiuszu, to są właściwie dzieci. One... - Uniosła głowę. - W teatrze jest piętnaście wiedźm. Wszystkie są zarejestrowane, pilnuję tego... Ale nie te dzieciaki... Dla nich to zbyt bolesne. Niektóre z nich nawet jeszcze nie wiedzą... Że są wyrzutkami. Że są potworami. Że jedynym domem, gdzie nikt od nich nie będzie się odsuwał to ich studium, ich teatr, ich gniazdo... Siedem dziewczynek zabrano, to... to jest olbrzymi uraz. One przecież nie rozumieją za co. Jedna jeszcze została, czeka na aresztowanie. Już całą dobę nic nie je...
Zrobiła jeszcze krok. Jej twarz wykrzywiło napięcie i ból.
- Błagam. Przecież możecie mnie spalić, choćby i osiem razy. Ale wypuśćcie dzieci, one nie są niczemu winne, one żyją tylko baletem. Bez nich nie będzie teatru.
Klaudiusz przymknął powieki:
- Proszę się cofnąć, Heleno. Nie trzeba. Proszę się odsunąć.
Kobieta cofnęła się. Opadła w fotel - nie usiadła, a właśnie opadła. Z poprzednią dumą.
- Nie jestem katem - oświadczył głucho Klaudiusz. - Czy może wyglądam na takiego?
Kobieta chciała coś powiedzieć, ale nie zdecydowała się.
- Heleno... każda niezarejestrowana wiedźma jest dziś śmiertelnie niebezpieczna. Nie mogę wprowadzić pani w szczegóły, ale sytuacja, powstała w pani studium, jest niewybaczalna. I przykro mi, ale uraz, jakiego się nabawiły pani dziewczynki - jest zawiniony przez panią właśnie. Powinno się je było... rozumie pani.
- Nie odżegnuje się od swojej winy - zaczerwienione oczy kobiety błysnęły. - Jestem gotowa zapłacić za to. Ale nie ich kosztem.
- A czyim? Moim? Kosztem kompletnie niewinnych ludzi? Jak inaczej wyegzekwuję respektowanie prawa, jeśli nie będę karał za jego lekceważenie?
Kobieta milczała. Klaudiusz patrzył, jak z jej twarzy wolno spływa rumieniec, który wypłynął na nią podczas namiętnej perory. Spływa wraz z nadzieją.
- Stan wyjątkowy - przykrył dłonią pióro - potrwa jeszcze... zapewne, jakieś pięć dni. Jeśli sytuacja się ustabilizuje, to krótko: większa część niezainicjowanych wiedźm i tak zostanie na wolności. Za pięć dni dostanie pani swoje uczennice z powrotem i mam nadzieję, nie powtórzy już pani popełnionych błędów. Tak?
- Mój inkwizytorze - kobieta patrzyła smutnie i poważnie. - Ja... nie jestem zainicjowana. Jednakże moje doświadczenie... może mogłabym dostarczyć jakichś danych, które pana zainteresują. W odpowiedzi na zwyczajną tolerancję. W stosunku do naszych dzieci.
Przez jakiś czas Klaudiusz milczał. Kobieta znowu opuściła głowę.
- Chce się pani potargować, Heleno? Pani? Ze mną? Tak szanowana przeze mnie kobieta... czy może niewłaściwie interpretuję?
- Właściwie - kobieta patrzyła obok jego oczu. - Stan wyjątkowy został wywołany przez niezrozumiałe zmiany, zachodzące wśród wiedźm. Wypływ aktywności. Agresja. Wzrost liczby inicjacji. Nowe wiedźmy o ogromnej mocy... ich dziwna, wręcz nienaturalna solidarność... Czy tak?
Oblicze inkwizytora pozostało niezmienione, ale ta obojętność kosztowała go sporo wysiłku.
- Nie jestem inicjowana. Ale jednak jestem wiedźmą, mój inkwizytorze. Dość oczytaną wiedźmą. Wyrobiłam sobie osąd... przypuszczenie, które wydaje się być bliskim prawdy. Pan mi może powiedzieć „nie trzeba, wiem to sam...” Wtedy odejdę upokorzona. Ale jeśli... jeśli moja hipoteza w czymś panu pomoże - to dlaczego miałby pan ją zlekceważyć? Tym bardziej, że to ze szczerego serca. Z powodu tylko... dobrych stosunków. Przysięgam.
- Heleno - wolno powtórzył Klaudiusz, drapiąc się w kącik ust. - Mówi się, że ostatnia premiera baletu wywołała wśród znawców prawdziwą furorę? Prawda to?
- „Bociany” - szepnęła kobieta. - Tak, wspaniałe „Bociany.” Ile potrzebuje pan biletów? Na kiedy?
- Heleno, gdyby na moim miejscu był inny człowiek... na przykład mój poprzednik. Wie pani, co on by z panią zrobił?
- Jemu nie powiedziałabym tego... co mówię panu.
- Mam się czuć zaszczycony?
Kąciki jej ust uniosły się.
- Pewnie tak, mój inkwizytorze.
Długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
- Proszę mówić, Heleno.
Kobieta gwałtownie odetchnęła, aż kiwnął się złoty medalion w dekolcie czarnej jedwabnej sukni.
- Królowa. Wiedźmy są z natury rozproszone. To im daje możliwość... właściwie nie im, tylko ludziom daje możliwość współistnienia z nimi... stan między wojną i zbrojnym neutralitetem. Wiedźmy to rozproszona chmura os. Ale kiedy pojawia się królowa, wszystko się zmienia. Chmura staje się rodziną. Jednym wielkim organizmem z mnóstwem żądeł. Stadem... Wojna jest nieuchronna i to wojna okrutna. Ale kiedy zabijecie królową, wszystko wróci do normy.
Helena Torka głęboko zaczerpnęła powietrza. Klaudiusz wyjął papierosa, przez kilka sekund walczył z dobrymi obyczajami - i pokonawszy je, zapalił.
Helena Torka uśmiechnęła się z przymusem. Wyjęła z torebeczki zafoliowaną błyszczącą paczkę, pstryknęła zapalniczką i zaciągnęła się również; od razu w widoczny sposób się uspokoiła. Twarz odprężyła się, odtajała, na policzki powrócił delikatny rumieniec.
- Ja też kocham stare rękopisy. - Klaudiusz patrzył na rozmówczynię poprzez wolno rozpływający się obłok dymu. - Stare rękopisy, straszne opowieści. Jest pani pewna, że „Wyznania os” nie są falsyfikatem?
Kobieta przymknęła powieki.
- Jestem przekonana... Powiedziałam, co wiem. Co pan z tym zrobi, pańska sprawa.
Klaudiusz milczał. Pomasował podbródek. Zaciągnął się głęboko:
- Pani... przypuszczenia nie mają tej wagi, jaką im pani przypisuje. Obawiam się, że muszę panią zmartwić. Nie jestem, rzecz jasna, wiedźmą... ale wiem znacznie więcej. Niestety.
Kobieta milczała. Klaudiusz miał wrażenie, że papieros w jej ręku drgnął.
- Tym niemniej doceniam pani szczerość - westchnął. Przechwyciwszy jej spojrzenie, wydusił z siebie uśmiech. - Proszę w kancelarii zostawić wykaz pani utalentowanych wiedźm. Pomyślimy, co można z tym zrobić.
* * *
Iwga obudziła się zlana zimnym potem.
W przedpokoju paliło się światło - kładąc się późnym wieczorem, zapomniała... a raczej po prostu nie chciała wyłączać lampy. Teraz leżała, podciągnąwszy pod brodę cudze prześcieradło, tonąc w zapachu pralni, ulatującym z czystej pościeli. I słuchała, jak wolno uspokaja się kołaczące przed chwilą w szalonym tempie serce.
Za oknem było ciemno choć oko wykol. Łóżko wyglądało jak niekończące się białe pole, równina pod wykrochmalonymi śniegami. Iwga czuła się przypadkowym na nim wędrowcem, tułaczem, zamarzającym w zaspie. Naprawdę zrobiło jej się zimno - ale zimno szło od wewnątrz.
Wstała. Wzdrygnęła się, naciągnęła na gołe ciało sweter. Podeszła do okna.
W sąsiednim domu paliło się światło, jedno jedyne. Kto to nie śpi ciemną głuchą nocą? Chyba nie poeta. Raczej chory lub niańka przy niemowlęciu.
Drgnęła, przypominając sobie sen. Chociaż, w sumie, to nic strasznego jej się nie przyśniło - po prostu nastolatka w kusej sukience i długim naciągniętym swetrze. Pochyla się nad wózkiem z gorącymi sandwiczami i wyciąga...
W tym momencie Iwga obudziła się, dygocząc. Nie chcąc wiedzieć, co mianowicie przygotowała dla niej dziewczynka. A niech ją!
Włączyła światło, zegarek wskazywał czwartą rano - najgorsza pora doby. Gorszej już nie ma. Malutki telewizorek, służący wyłącznie do oglądania w łóżku, posłusznie mrugnął ekranem; leciały powtórki dzienników, przelatywały klipy z obnażonymi ślicznotkami i reklamówki. Iwga przycupnęła na brzegu łóżka, objęła gołe kolano. Co robić, jeśli dziewczynka z sandwiczami odnajdzie ją i tu?!
„No to co - pomyślała posępnie. - Nic takiego... Wcześniej czy później trzeba będzie się opowiedzieć. Albo Nazar, albo...”