121792.fb2
Wyniosły korektor losów. „Sześćdziesiąt dwa procent”, „trzydzieści osiem procent”... „właśnie to, co powinnaś zobaczyć”. Jakim prawem traktuje ją jak laboratoryjnego szczura? Nie, jak wirusa. Jak chorobotwórczego wirusa, przy czym on jest tym dobrym doktorem.
Przypływ złości był zaskakujący i bez powodu. Po prostu - jakby pękł mocno nabity pęcherz, schowek ze wszystkimi jej krzywdami, poniżeniami i lękami.
Chyba zgrzytnęła zębami. Chyba oczy przesłoniła jej niespodziewana purpurowa kurtyna; nie do wiary, ile w jednej ludzkiej istocie może się kryć takiej nienawiści. Nie wiadomo, jak mogła dotąd wytrzymywać to wszystko - w milczeniu i bez ruchu. Z zaciśniętymi zębami.
Ale już w następnej sekundzie wczepiła się we włosy siedzącego za kierownicą mężczyzny.
To znaczy - omal się nie wczepiła. Ponieważ w ostatniej chwili ten uchylił się, przechwycił jej rękę i gwałtownie szarpnął w swoją stronę. Wóz majtnął się, ręka inkwizytora objęła ją za szyję i wdusiła twarz w twarde ramię.
- Oprawca!
Szarpnęła się. Samochód znowu się majtnął. Iwga miała wrażenie, że zaraz przeleci przez oparcie fotela i zwali się na kierownicę, uderzając nogami w szybę.
- Oprawca! Pies! Gadzina! Świnia! Puść-ś-ś...
Jej usta były zakneblowane twardym obiciem fotela. Ręce, przymierzające się do drapania i szarpania, osłabły z bólu, a ten był taki, jakby jej głowa była wykręcana z ramion, jak korek z butelki.
- Oprawca!
Samochód zwolnił, potem zatrzymał się. Iwga poczuła, że jest wolna, pasmo jej rudych włosów zaczepiło o guzik na jego kołnierzu i, odsuwając się od niego, omal nie zerwała sobie skalpu. Do oczu natychmiast napłynęły łzy.
- Wszystkich was - wysyczała przez łzy - wszystkich was, gnoje... nienawidzę. Żebyż tak można było zgnieść, jak pluskwę... Oprawcy...
Na minutę oślepła. Może z powodu kurtyny łez, a może po prostu zrobiło jej się ciemno przed oczami. Drzwi, na które naparła w poszukiwaniu wyjścia, nagle puściły i Iwga wypadła z wozu na pobocze.
Mgła przed oczami rozpłynęła się, Jakby po to, by Iwga mogła dojrzeć leżący nieopodal kamień; skręcając się z bólu, podniosła i rzuciła. Boczna szyba limuzyny pokryła się siecią setek pęknięć, przestała być przeźroczysta, przestała być szybą. Iwga poczuła szaloną radość, kamieni już więcej w pobliżu nie było, chwyciła garść żwiru:
- Czy... ja... ciebie... ruszałam? Coś ci zrobiłam? Jestem zbrodniarką? Złodziejką?
Przecież ja w życiu... I ty chcesz mi rozkazywać? Nazarowi... Czy ja jestem komuś coś winna?!
Na wąskiej drodze nie było żadnych innych samochodów, tylko po przebiegającej nieopodal szosie pełzła szara ciężarówka. Daleko od tego miejsca przemierzał pole samotny pies, a inkwizytor stał, jak się okazało, obok, oparty o karoserię i z góry na dół lustrował siedzącą Iwgę.
- Ja się ciebie nie boję. - Popatrzyła bez lęku w jego zmrużone oczy. - Ja się nikogo nie boję. Rozumiesz, gadzie?
Inkwizytor milczał.
Podniosła się z trudem - nie chciała przed nim... klęczeć...
- Ty... bydlaku. Ty... nic... a my byśmy mieli syna! Ja i Nazar! Teraz już po wszystkim, teraz cieszysz się? Że nie będziemy... że nie będziemy mieli... nigdy... co ja teraz... nigdy! A ty się ciesz. Bo ty jesteś... Kochałeś kiedykolwiek kogoś? Nie, bo ty nie potrafisz, masz duszę ogoloną na zero, na łyso...
Nagle wyraźnie zobaczyła poranek z plamami słońca leżącymi na podłodze, z niewyraźnym dzwonieniem naczyń, z brzęczeniem młynka do kawy, z zapachem mleka. Zjeżyła się, przeganiając widzenie; szczęki boleśnie zwarły się z nienawiści. Jakby gryzła niedojrzały, twardy agrest.
- A ja niczego przecież nie chciałam! Niczego szczególnego! Tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju... żebym mogła po prostu żyć... miliony ludzi żyje spokojnie! Ale nie - jakieś bydlę uznało, że ja się nie liczę, że jestem robaczkiem... Że jestem żmiją... Tak?!
Wydawało jej się, że łzy w jej oczach zaraz się zagotują. Tak były gorące.
- Tylko żeby łapać. Dusić, męczyć... Zmuszać... Pająk przeklęty. Brudny oprawca, śmierdzący, i zdrajca!
Sama nie wiedziała, skąd się wziął ten ostatni epitet - pojawił się w natchnieniu. I w tej samej sekundzie zobaczyła, że twarz inkwizytora drgnęła. Przez chwilę, w uniesieniu zwycięstwa, uśmiechała się złośliwie:
- A, co - nie spodobało się?! Nie smakuję, co? Nie jestem słodziutka, prawda? Mięciutka?
Miała wrażenie, że przez ciemny wąski labirynt dociera do czegoś... czegoś, czym może go zranić naprawdę. Może nawet zabić.
- Oprawco i zdrajco. Jeszcze będziesz miał zapłacone! Za to... za to, żeś ją oddał!
Nie miała pojęcia, o czym i o kim mówi. Ale cel był blisko: inkwizytor zbladł. Och, jak zbladł - Iwga nawet nie myślała, że to możliwe...
- Tak! Nic nie zostało zapomniane, dlatego jesteś zwyrodniałym sadystą, dlatego jedyną twoją radością w życiu są tortury... tylko to ci zostało... Nawet tych bab... - Zachłysnęła się, ale ciągnęła: - Nawet tych bab, w tej swojej melinie... na tym seksodromie... Dręczyłeś je, prawda? Jak szczury? Bo inaczej nie odczuwasz przyjemności, prawda?!
Wyglądało, że trafiła w czuły punkt. Teraz chciała go dorwać, tak mocno tego chciała, że na języku nagle rodziły się słowa, jakich dotychczas w normalnym stanie nie wypowiedziałaby w życiu:
- Nie masz czym kochać! Ponieważ kocha się nie tym, co jest w spodniach... A sercem, a ty masz serce i duszą wygolone, wykastrowane! Dlatego przerzuciłeś się na katowanie kobiet... Bo... pamiętasz - było ci przyjemnie, kiedy ona umierała! Zrozumiałeś wtedy, jakie to przyjemne, kiedy...
Klaudiusz nie poruszył nawet brwią, tylko nagle jego źrenice się rozszerzyły i Iwga poczuła uderzenie. Ale takie, że pociemniało jej przed oczami, głos załamał się od krzyku, a na sweter bryznęła z nosa krew. Ciepła ciecz na wargach, na rękach...
Iwga bała się krwi. Na sam jej widok traciła przytomność, tym razem miękkie omdlenie było ratunkiem. Ocknęła się po minucie, leżąc twarzą ku ziemi; głowę miała jak piłkę futbolową, w którą kopią dziesiątki nóg obutych w piłkarskie kolki. W uszach dzwoni i krzyczą trybuny, i ryk, i oklaski...
Rozpłakała się. Nie litując się nad sobą - po prostu: nie mogąc wytrzymać całego tego bólu. I duszy, i ciała.
Potem przez ryk stadionu, istniejącego tylko w jej wyobraźni, przebił się hałas motocykla. Ucichł, stopniowo ustępując miejsca zatroskanemu głosowi:
- Proszę pana? Może pomóc?
Spokojny głos udziela odpowiedzi. Beznamiętny głos, wyraźnie wymawiający każde słowo. Ale Iwga nie może zrozumieć, o czym jest mowa.
- Trzeba ułożyć na plecach... Twarzą ku ziemi, to jeszcze gorzej...
Znowu spokojna odpowiedź... z ledwo wyczuwalną nutką rozdrażnienia. Czy może tak się jej tylko wydaje?
- Dobrze, proszę pana... życzę zdrowia...
Oddalający się hałas silnika. Trawa pod jej twarzą jest ciepła i czerwona - czy może to też jej się wydaje?
Jestem wiedźmą. Wiedźmy powinny być niedobre.
* * *
Klaudiusz odprowadził motocyklistę spojrzeniem. Odczekał, aż zielona kurtka, wypełniona jak pęcherz wiatrem, skryje się za zakrętem.
Poczekał jeszcze trochę - żeby ustało drżenie ciała. Nawet ręce się trzęsą, niech to licho... Nie utrzyma papierosa...
Zbyt dobrze o sobie myślał. Jak o człowieku z żelaznymi nerwami, ze stuprocentową obroną; a tu nie - przyszło przypadkowe dziewczę, paluszkiem dźgnęło - i stoi oto Klaudiusz Starż na poboczu, obok lekko pokiereszowanego samochodu, trzęsie się i pali...
Dobre sobie „przypadkowe dziewczę”. Dobre sobie przypadkowe widzenia! Ot tak sobie, od niechcenia, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, wywlokła z jego duszy największy, najcięższy balast... I zrobiła z niego broń. I to jaką!