121792.fb2
I on też jakby umarł w wodzie. Inną śmiercią, ale...
Dobrana para. Diunka w stroju kąpielowym, z przeźroczystymi kropelkami, spływającymi z ramion... I on, nagi, w strzępach spływającej po ciele piany. Para, że hej!
Zacisnął zęby. Cugajstrzy łżą. Każdy kat szuka dla siebie usprawiedliwienia - że niby skazany był zadziwiająco obrzydliwą istotą... Niawki - to nie ludzie... Czyli Diunka nie jest człowiekiem?!
Rozpłakał się z bólu ogarniającej go skruchy.
* * *
Skrucha dodała mu sił. O świcie następnego dnia całował szybko rozgrzewające się usta Diunki, a poczucie winy było tak mocne, że nawet nie musiał, jak zwykle, pokonywać bariery pierwszego dotknięcia. Diunka była żywa, Diunka patrzyła z miłością i strachem, Klaw powiedział, że dziś spełni każde jej życzenie. Że chce jej sprawić przyjemność.
Diunka zamrugała. Klaw poczuł spazm w gardle - od tak długiego czasu pamiętał to jej mruganie... Oznaka zmieszania, zdziwienia, zakłopotania; klap-kłap, zmiatamy kurz z rzęs. Tylko kompletny idiota może po czymś takim uwierzyć, że „to nie są ludzie. Pusta powłoka...”
Klaw zacisnął szczęki. Z nienawiści do cugajstrów.
- Chcę... - z zakłopotaniem zaczęła Diunka. - Ja... bym chciała na powietrze. Do lasu... wiosna przecież...
Klaw przygryzł wargę. Miasto i podmiejskie okolice pełne są niebezpieczeństw, ale biedna dziewczyna
siedzi ciągle w czterech wypłowiałych ścianach. Jakże jej tu duszno i jak samotna się czuje...
- Chodźmy - powiedział szeptem. - Przespacerujemy się...
Dwie godziny marszu zmęczyły go bardziej niż całodniowy egzamin. Trzy razy przesiadali się z samochodu do samochodu, a ich trasa na mapie wykreśliłaby wymyślną krzywą - ale w zamian nie spotkali ani jednego posterunku inspekcji drogowej, ani posterunku kontroli policyjnej.
Patrol cugajstrów widzieli tylko raz, z daleka. Klaw znieruchomiał, a potem cofnął, czując jednocześnie, jak lodowacieje, zaciska się wilgotna dłoń Diunki; przez kilka długich sekund światła na skrzyżowaniu zwlekały, spoglądając na ulicę jednym żółtym okiem, potem zlitowały się i zapaliły zielone, a praworządny kierowca ruszył, oddalając się od patrolu, a ten, z kolei, skręcił w przeciwnym kierunku...
Za granicami miasta rządziła wiosna.
Wysiedli z wozu w połowie drogi między dwoma kampingami - i od razu weszli do lasu. Diunka szła z wysoko uniesioną głową, przyginając połami długiego płaszcza pierwsze zielone źdźbła trawy, a jej kraciasta czapka celowała daszkiem w niebo. Klaw maszerował obok, odrobinę za nią i walczył z ochotą na papierosa.
Dwa czy trzy razy spotykali innych spacerowiczów - takie same parki, jednocześnie życzliwe i strachliwe. Diunka uśmiechała się i machała do nich ręką. Klaw obracał w kieszeni paczkę papierosów i czuł, jak zimny ciężar, zasiedlający duszę po spotkaniu z cugajstrami, powoli rozpływa się i znika. Nikt nie odbierze mu Diunki. Ani siłą, ani kłamstwem. I już.
Potem siedzieli przy malutkim ognisku, wolno dokładając doń jodłowe gałązki i patrzyli na siebie poprzez drżące powietrze. Klaw miał wrażenie, że twarz Diunki tańczy. Ciemne pasma na czole, wilgotne oczy, wargi...
Potem te wargi okazały się słone w smaku. I wcale nie zimne. A język szorstki jak u kociaka. Skóra nie pachniała wodą, a wiosennym dymem jodłowego ogniska.
Oddychał szybko, powstrzymując napływające do oczu... łzy, czy jak? Nie pamięta przecież, by płakał. Nad grobem Diunki, może... Jak to dawno temu było. I dopiero teraz przecież uwierzył tak naprawdę, że wróciła. Dopiero teraz - tak do końca i całkowicie. Objąć...
Potem jakoś raptownie zaczęło zmierzchać. Wiosna to jednak nie lato.
- Diunuś, a tam chyba pociąg jedzie... Słyszysz?
Stukot kół słychać było bardzo wyraźnie. Nieopodal przez mroczny już las wlokło się wiele ton żelastwa.
- Chodźmy tam - poprosiła cicho Diunka. To były jej pierwsze od kilku szczęśliwych godzin słowa, pewnie już zmarzła i chce do domu...
Robaczek zdrowego rozsądku drasnął Klawa ostrą łuską: ona nie czuje zimna. Zwykła dziewczyna zmarzłaby, ale nie Diunka...
Precz, rozkazał robaczkowi. Zdjął kurtką, narzucił na ramiona Diunki i przechwycił jej wdzięczne spojrzenie. Od razu poczuł w duszy ciepło - zmarzła, dziewczyna... Zmarzła, bidula...
Jakiś czas szli na chybił trafił. Zmierzch zgęstniał, zrobiło się wilgotno, od ziemi wolno podnosiła się mgła, potem znowu rozległ się stukot kół, bliżej, nieco z lewej. Klaw przyspieszył. Diunka potknęła się.
- Nie jesteś zmęczona? Bo jeśli tak, to mogę cię wziąć na plecy, jak plecaczek... To jak?
- Nie-e...
- Jak chcesz...
Po dziesięciu minutach pojawiły się odległe, owinięte w mgłę ogienki.
To nie była stacja, ani nawet przystanek - raczej rozjazd. Cztery... nie, sześć par zwilżonych mgłą szyn, masywna zwrotnica, niemal niewidoczna w mgle budowla - ni to barak, ni to warsztat. Oddzielnie domek dróżnika, kilka razy zaszczekał zachrypnięty pies.
W dzieciństwie Klaw bał się kolei. Zbyt mocno wybujała fantazja nie pozwalała mu spokojnie patrzeć na wielotonowe koła, grzmiące na złączeniach szyn - od razu podsuwała pod nie ręce i nogi, a czasem nawet głowy.
- Tu nawet elektryczka się nie zatrzymuje - powiedział z żalem. - Chodźmy, Diuneczko, rozpytam, jak się stąd wydostać...
- A może zostańmy tu? - powiedziała Diunka szeptem.
Klaw nie usłyszał dobrze co powiedziała:
- Co?
- Do rana - mętne światło latarń odbiło się w rozbłysłych na chwilę oczach. - Do świtu...
- No - wzruszył zakłopotany ramionami. - Może tak się stanie, jak nie będziemy mieli wyjścia... Ale przecież w nocy jest zimno?
- Nie - powiedziała Diunka.
W jej głosie rozbrzmiewała taka pewność, że Klaw zmieszał się.
W domku dróżnika nie było nikogo, pies ponuro warczał na łańcuchu, a do drzwi ktoś przyszpilił kartkę: „Jarusz, poszłem do dziewiontej, zanieś hłopakom do garaży”. Klaw stał i stukał chwilę, potem machnął ręką i poprawił sobie humor myślą, że skoro niedaleko są garaże z „hłopakami”, to i samochód się znajdzie.
- Diunka?..
Gdzieś daleko zrodził się grzmiący hałas, na razie jeszcze niewyraźny, ale zbliżający się. Pociąg.
Klaw rozejrzał się. Ciemność i mgła zgęstniały niemal jednocześnie, jakby się umówiły i Klaw nie widział już małego peronu, obok którego, zgodnie z umową czekała Diunka. Białe latarnie nie świeciły i świeciły się, zadowolone z siebie i kompletnie bezużyteczne. Jak bielma, pomyślał Klaw i zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Niejasny hałas przeszedł w drobny werbel z kół, ciężkie brzęczenie szarpiących się złączy i buforów. Klaw poczuł, jak drżą szyny pod nogami i odruchowo zapytał siebie, po jakim torze jedzie pociąg.
Stukot kół stał się grzmotem. Mgła śmierdziała żelazem i spalenizną; Klaw natknął się piersią na coś zimnego i kamiennego, ze zdziwieniem rozpoznał w tym czymś peron. Nie taki znów niski, jak się wydawało.
Oburzonym światłem uderzyły trzy rozjarzone ślepia, przebiły kurtynę mgły, ujawniły, że wije się strugami jak kisiel. Hardy ryk omal nie rozerwał Klawowi uszu; jednym susem wskoczył na peron i odskoczył od jego krawędzi.
Pociąg pędził, nie zamierzając zwalniać z powodu takiego maleństwa jak rozjazd, pewnie był to bardzo ważny, pewny siebie pociąg. Pewnie maszynista dowiedział się drogą radiową, że droga jest otwarta i wolna, że dróżnik poszedł do „chłopaków” do garaży, a zakochana parka, pętająca się we mgle po nocnych torach, w ogóle się nie liczy...