121792.fb2
Banjo w knajpce za rogiem umilkło. Teraz śpiewał tam przy gitarze barczysty, nienaturalnie niebieskooki mężczyzna w szpanerskiej marynarce i wytartych dżinsach, śpiewał jakby dla siebie, na nikogo nie patrząc, o niczym nie myśląc. Iwga usiadła przy najbliższym stoliku.
- Słucham panią...
Nieco za późno przypomniała sobie, że nie ma pieniędzy. Tylko na lody...
- Lody.
- Coś jeszcze?
Niebieskooki ładnie śpiewał. Coś o wiośnie i deszczu.
- Nic więcej. Tylko lody.
- I dwa koktajle oraz dwa zestawy zimne. Przecież jesteś, jak zwykle, głodna. Iwgo?
Drgnęła.
Prow był ubrany po cywilnemu. Miał na sobie jakąś kwiaciastą koszulę i jasne spodnie, a na odsłoniętej szyi widniał srebrny łańcuch. Pewnie płytka - srebrny identyfikator cugajstra - ukryta na piersi, pod koszulą.
- Dziękuję, nie chcę niczego - odpowiedziała odruchowo.
Prow uśmiechnął się.
To nie był miły uśmiech. Iwga odruchowo wciągnęła brzuch.
- Ale ja chcę. Bardzo chcę... I to od dawna - zakręcił na nóżce zdobione barowe krzesło. Osiodłał je, ułożył brodę na oparciu. - Zaraz sobie wypijemy... i zatańczymy. Znudziły mnie pląsy w korowodzie, chcę mieć swoją osobistą damę...
Niebieskooki śpiewał o dżungli i gwiazdach. Kelnerka przyniosła dwie wysokie szklanki z pomarańczową, tak pomarańczową, że aż świecącą cieczą. I dwie skomplikowane wieże z marynowanych warzyw.
Iwga patrzyła, jak cząstka cytryny na cienkiej szklanej ściance łapie na swój soczysty bok kolorowe ognie, migające w rytmie sentymentalnej piosenki; własna twarz wydawała się Iwdze zdrętwiałą, zmartwiałą jak maska. Chyba mocno pobladła; co Prow z zadowoleniem odnotował.
- Prow... Ja źle... postąpiłam. Wybacz mi. Nie chciałam cię... urazić...
- Tak?!
- Uwierz mi... Nie byłam sobą.
Uśmiechnął się znowu:
- Szukałem cię... w różnych miejscach o wątpliwej reputacji. I czy to nie palec losu - spotkałem w swoim ulubionym lokalu. No to witaj, Iwgo.
Jego wargi rozciągały się, chyba, aż do uszu i to bez najmniejszego wysiłku. Cugajster-błazen - coś takiego nie jest możliwe, ale - proszę - siedzi taki...
Iwga odwróciła się. Ze smutkiem patrzyła na przechodniów - ani jednego znajomego. Klaudiusz też dawno odszedł, zszedł do swojej wilgotnej piwnicy, gdzie z pasją walczy ze złem, ze złem, ze złem...
Prow chrupał warzywa. Podrzucał oliwki i chwytał je w usta; uśmiechał się zadowolony, oblizywał górną wargę koniuszkiem spiczastego języka - i chrupał dalej, w nosie mając widelec i dobre maniery, czyniąc z posiłku farsę dla jednego aktora. Przy sąsiednim stoliku ktoś zachichotał.
- Wybacz mi - powtórzyła Iwga bezradnie.
Prow włożył w kąciki ust dwa piórka szczypiorku, stając się wampirem z zielonymi kłami. Zrobił minę, udając monstrum; przy stoliku z prawej znowu ktoś zachichotał. Przy stoliku z lewej ktoś parsknął śmiechem i odwrócił się.
- Prow... - powiedziała Iwga, wiedząc, że to beznadziejne. - Czym jest dla ciebie skarb nad skarby? Jest ci przyjemnie, gdy wywracasz na nice kolejną niawkę?
Jeśli nawet jej słowa dotknęły go, nie okazał tego w żaden sposób. Prow spokojnie włożył do ust „kły”, przeżuł je, zlazł z krzesła, właśnie zlazł, jak zmęczony jeździec z konia. Odwrócił się do śpiewaka.
Zapewne znali go tu wszyscy. A może jego spojrzenie w tym momencie było szczególnie wyraziste - tak czy inaczej, ale śpiewak ładnie zakończył dopiero co rozpoczętą liryczną piosenkę i w nastałej od razu ciszy cugajster nie musiał specjalnie wytężać głosu:
- Poprosimy gorący taniec.
Iwga poczuła, jak mróz przenika jej dłonie.
- Prow... Ja... nie chcę.
Uśmiechnął się krzywo i ścisnął jej rękę:
- Nie pękaj... Na śmierć cię nie zatańcuję.
Muzyk uderzył w struny, ognie dookoła podium odezwały się fajerwerkiem rytmicznych błysków. Iwga jeśli nawet wyrywała się, to słabo. Prow wciągnął ją na malutki taneczny krąg, oświetlony jasno, jak prawdziwa scena.
Jędrne powietrze uderzyło Iwdze w twarz.
Oto jest, taniec cugajstra.
Biegła po kole. Biegła, chcąc wyrwać się z pierścienia - i za każdym razem ręka partnera chwytała ją na sekundę przed uwolnieniem się. Kolorowa koszula Prowa płonęła pod światłami reflektorów, świeciła jakimiś pomarańczowymi palmami i niebieskimi papugami, czarowała, wciągała w rytm; w pewnej chwili Iwga, zrozpaczona, przyjęła reguły narzuconej jej gry.
Wydawało się, że podłoga pod ich stopami rozżarzyła się i dymi. Iwga tańczyła rozpaczliwie, ze złością, nie sprzeciwiając się partnerowi, ale też i nie podporządkowując się mu ani na sekundę. Właściwie, tylko tak mogła okazać swoje pojmowanie życia i swojego w nim miejsca. I wspomnienie o locie nad pochylonymi sosnami. I zapach płonącego teatru. I igłę, przeszywającą serce-gwiazdę...
Wydawało jej się, że dookoła w powietrzu unosi się stado ogromnych motyli. Które trącają skrzydłami jej twarz. Ze skrzydeł osypuje się pyłek, trafia do jej oczu, a nie ma czasu, by je przetrzeć, więc tylko pieczenie i łzy... Wydawało się jej, że wszystko dookoła zmieszało się i splątało, jak koronka na klockach zwariowanej koronkarki. Rytm, rytm, zbijający wszystko, pętający, partner wirujący jak wściekły bąk...
Drewniana podłoga. Sufit zdobiony sopelkami z tynku, mrugające światła.
Prow tańczył zupełnie niewyobrażalnie. Jego stopy nie dotykały gładkich desek podłogi: sprawiał wrażenie, że nie ma ani kości, ani ścięgien, giął się i wił w każdym kierunku. Iwga zdołała pomyśleć, że jest gumowym cieniem. Bardzo wyraźny, toczony cień ze sprawdzonymi do ostatniego włosa ruchami; kiedy wciągał ją w tylko jemu znaną figurę, tylko jemu znanego tańca, mimochodem poczuła zapach fiołków.
Zapach cudzej woli. Rozciągająca się w powietrzu pajęczyna.
I wtedy też ją nachodziło, też zaczynała tańczyć ze wzrastającym upojeniem i potrojonym temperamentem, i niewidzialna pajęczyna pękała, naelektryzowana, rwała się, a dżinsy trzeszczały i, chyba, w lokalu ludzie krzyczeli ze strachu...
Potem muzyka urwała się; to było dokładnie tak, jak gdyby tańcząca marionetka została jednym ruchem nożyc pozbawiona nitek. Iwga upadła - nad samą ziemią ktoś ją chwycił i utrzymał.
Ludzie przy stolikach śmiali się i klaskali. I coś krzyczeli; na chodniku przed knajpką zebrał się tłumek, a nawet zagrodził kawał jezdni, co jakiś samochód z oburzeniem obtrąbił, nie mogąc jechać dalej.
Niesamowicie bolały ją pięty. Iwga popatrzyła na swoje stopy - jej buty rozpadły się. Prawy ziewał, lewy stracił podeszwę.
Miała ochotę zapłakać z bólu, ale nie udało się. Prow wlókł ją, przyciskając do siebie, tak że przez ubranie
wyczuła jego identyfikator.