121792.fb2
- Nie rozumiem - powiedział cicho Klaudiusz.
Iwga szarpnęła ramieniem, że niby nie będzie wyjaśniać.
- Nie rozumiem - powtórzył zdziwiony już Klaudiusz. - Czym cię znowu uraziłem? Czy zgwałciłem twoją drogocenną wolę? Zdusiłem? Zmusiłem? Co?
- Proszę po mnie umyć sobie ręce - rzuciła Iwga przez spazm w gardle. - I mieszkanie proszę wydezynfekować. Żeby takie brudne ścierwo jak ja... nie narobiło śladów.
Dobrą minutę Klaudiusz milczał zaskoczony.
Potem zrozumiał. Ciągle jeszcze przeżywa słowa cynicznego cugajstra. I poniżenie z powodu tego, że Klaudiusz je słyszał. I nijak nie zareagował - czyli przyjął do wiadomości, wcale nie zdziwiony.
- Iwgo... Głuptas z ciebie. Nie wolno się przejmować tym, co on palnął. Przecież to... cugajster.
Tego słowa jego język zazwyczaj nie wymawiał, dlatego zająknął się przy nim. Ale bardzo wymownie... Iwga uniosła zapłakane oczy.
- On... po co... bydlę. Przecież już się zemścił, wystarczyło... Ale nie... Splunął w plecy, jadem... Cugajstrzy wszyscy są tacy... dręczyciele. Jak z niawką... Widziałam. Korowód... koło. Dobre do nawijania flaków... Niawki to nie ludzie, ale oni są jeszcze gorsi... I dlaczego im się na to pozwala? Wszyscy pozwalają, jakby tak musiało być? Niawka... wrzeszczy... A potem worek, plastykowy, z eklerem... i zapach fiołków... jakby fiołków, obrzydliwy...
Klaudiusz zatkał sobie nos. Odruchowo, machinalnie - nie chcąc poczuć zapachu, istniejącego wyłącznie w jego wyobraźni.
Iwga zamilkła. Zamrugała wilgotnymi rzęsami, często, bardzo szybko, jak skrzydłami. Klap-klap...
Klaudiusz odwrócił się i wyszedł do kuchni. Wyjął z lodówki butelkę piwa, otworzył zębami i wlał w siebie. Nie czując zupełnie smaku. Chcąc zapomnieć ten zapach. I przegnać z umysłu worek, polietylenowy worek, brudno-zielonego koloru. Z metalowym zamkiem...
- Czy ja coś powiedziałam nie tak?
Iwga stała w progu. Z suchymi oczami. Uważna i skoncentrowana, ciekawa sprawa, przecież Klaudiusz był przekonany, że na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Wynika z tego, że się mylił, zdradził się - ciekawe, czym.
- Nie, Iwgo. Wszystko w porządku... Po prostują nie znoszę... fiołków.
Przygryzła wargę:
- Przepraszam.
- Za co?
Popatrzyła nań poważnie. Smutno i nawet, chyba, ze współczuciem.
- Ja... mam wrażenie, że przypomniałam coś niedobrego. Więcej nie będę, przepraszam.
(DIUNKA. MAJ)
Dwie godziny tułaczki po nocnych ulicach wprowadziły go w stan bolesnego otępienia; upojenie alkoholem przemijało zadziwiająco szybko, a na jego miejscu pojawił się obrzydliwy, ohydny smutek. Przyglądając się ostatniemu półroczu swojego życia, z trudem powstrzymywał się od pokusy walenia głową o mur.
Nie raz i nie dwa słyszał skierowane do siebie rozpaczliwe klaksony samochodów, pod których koła wchodził, a ich kierowcy otwierali okna, przeklinali i potrząsali pięściami; nie raz i nie dwa Klaw myślał o szczęśliwym niebycie, który tak łatwo można znaleźć pod kołami głupich rajdowców. Ostatni raz myśl o samobójstwie była tak nienaturalnie przyjemna, że musiał spoliczkować się, by ją stłumić. Działanie doświadczonego histeryka...
Kiedy minął palący ból uderzenia, Klaw zrozumiał, że myśl o samobójstwie ma charakter choroby. Jakby uparta myśl, coś jak pożegnalny prezent przepaści, która mimo wszystko go nie posiadła...
...ale, być może, jeszcze go posiądzie. Klaw zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wpiły się w dłonie.
Diunka.
Przecież jesteś Diunka? Czy... kim jesteś, co?
Długo stał w bramie, nieliczni miłośnicy nocnych spacerów, wchodzący i wychodzący z budynku, z lekkim strachem zezowali na dziwnego, znieruchomiałego w jednej pozycji chłopaka.
Potem wezwał windę i, już gdzieś między jedenastym i piętnastym piętrem, pomyślał o pustce pod cienkim dnem pudła windy i o dwóch masywnych sprężynach, sterczących - kiedyś to widział - z podłogi studni windy.
Potem otworzył drzwi swoim kluczem.
Diunka... ta, którą przywykł uważać za Diunkę, nie spała. Pewnie w ogóle nie śpi.
- Klaw?..
Przypomniał sobie wyraz jej oczu. Tam, na dachu, kiedy pochyliła się nad nim, kiedy jednak nie przestąpił grani. I popatrzyła jakoś tak z niedowierzaniem... niezrozumieniem. Rozczarowaniem?
- To ja - powiedział głucho, chociaż Diunka nie mogła go z nikim pomylić. - Cześć.
Diunka mrugnęła. Dawno się nie widzieliśmy, pomyślał ze zmęczeniem.
- Klaw, ty...
- Odpowiedz mi, Dokio. Patrz mi w oczy i odpowiadaj. Czy ty... ciągniesz mnie za sobą?
Milczenie. Na dnie jej oczu pojawiła się panika, tak mu się przynajmniej wydawało.
- Chcesz mojej śmierci? Dlaczego? Myślisz, że tak będzie lepiej? Nie pomyślałaś, żeby zapytać mnie, czy ja chcę tego... takiego obrotu sprawy?
Milczenie. Twarz Diunki nagle stała się nie to, że biała, ale szara, z odcieniem błękitu. Ognie reflektorów, odbijające się od białego sufitu, wyłapały z półmroku raz ostre kości policzkowe, raz ciemny pasek zaciśniętych warg albo oczy, zapadnięte tak, że oczodoły wydawały się okrągłymi czarnymi okularami.
Ona nie żyje.
Strach uderzył, na krótką chwilę pozbawiając go daru mowy. Strach zatrzasnął go, sparaliżował; Klaw zacisnął usta. Wiedział to wcześniej, ale wiedzieć - nie znaczy wierzyć.
- Nie jesteś Diunką - powiedział głucho. - Po co mnie oszukiwałaś?
Bezdźwięcznie mrugały jej rzęsy, wilgotne, posklejane w sopelki.
Jeśli nie jest Diunką, to skąd u niej to mruganie?!
- Nie jesteś Diunką - powtórzył przez zęby. - Nie udawaj. Diunka nie chciałaby mnie... zabić.
Lekko poruszyły się jej ciemne wargi. Ale żadne słowo z nich nie uleciało.
- Jestem winny - powiedział Klaw. - Ale teraz... nie mam wyboru. Bo ja chcę żyć...
- Klaw... - drgnął na dźwięk jej głosu. - Wybacz, ja nie... ale nie oddawaj mnie... im. Kocham cię, Klaw... Ja... przysięgam. Nie oddawaj... Ja się boję...