121792.fb2
Kolejny wybuch światła wyświetlił dwie połyskujące ścieżki na jej twarzy:
- Że ja... to nie ja? Jak chcesz...
Chciał powiedzieć - „odejdź, skąd przyszłaś”. Ale nie powiedział. W gardle tkwił kołek.
- Zostań. Jesteś wolna... rób co chcesz. Ale ja się ciebie boję... Diunko. Odchodzę.
- Nic... opuszczaj...
- Ja chcę żyć!
- Klaw... nie opuszczaj... mnie... będziemy razem. Proszę...
Zrobiła krok w jego kierunku, wyciągając ręce. Klaw cofnął się, jakby został uderzony, skoczył w bok, zatrzasnął za sobą drzwi.
I usłyszał głuchy jęk. Całkowicie nieludzki dźwięk, tak mógłby jęczeć wampir, któremu uciekła zdobycz.
I zaraz potem dziecinny szloch.
Klaw nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest winda.
Uderzywszy o czyjeś drzwi, wypadł na klatkę schodową i rzucił się w dół, ogarnięty panicznym, przyprawiającym o mdłości strachem. Sadził w dół susami, cudem nie skręcając i nie łamiąc drżących nóg, jego stopy dudniły na betonowych stopniach, i wydawało mu się, że w półmroku nocnych schodów ktoś za nim pędzi. Bezszelestnie i przerażająco.
Potem nie mające, wydawałoby się końca schody, jednak skończyły się na ulicy rozjarzonej światłami. Nie było tu żywego ducha. Klaw skoczył na przeciwległy chodnik i, nie utrzymawszy się na nogach, upadł na czworaka.
Papierek, wdeptany w asfalt. Pewnie ten sam, który udało mu się wypatrzyć w ostatniej chwili przed krokiem z dachu. Przypadek?!
Nikt go nie widział, może staruszka, cierpiąca na bezsenność, może zakochani, spędzający noc na wzajemnych pieszczotach, mogą wyjrzeć w tej chwili przez okno i zobaczyć na środku pustej ulicy kiwającego się na nogach wyrostka-narkomana...
Stały tu trzy telefony. Szereg, zamarły w oczekiwaniu na żetony.
Klaw przeszukał kieszenie. Żetonów nie znalazł, zresztą ten numer należy do tych niewielu, za które nie pobiera się opłat.
A, jest klucz. Klucz od wynajętego mieszkania; klucz do drzwi, za którymi tęsknie zawodzi... nie, nie trzeba o tym myśleć. Klucz parzy palce, precz z nim, precz...
Kawałek metalu brzęknął w metalowych trzewiach kubła. Klaw nie poczuł ulgi.
W słuchawce miarowo buczał kosmos. Klaw uniósł wzrok na samotną gwiazdę, której udało się pokonać chmury i mur wysokich dachów; jeśli kosmos ma głos - to jest to głos pustki w słuchawce telefonicznej. Wybieraj numer...
Cztery piątki. Obywatelu, zapamiętać miej chęć - pięć, pięć, pięć, pięć!..
Słuchawka opadła na widełki. Nie-e...
Koszmarny dźwięk, jaki dopadł go zza zamkniętych drzwi, powtórzył się. W obrzydliwie chwytliwej pamięci. Tak, że miał ochotę zatkać sobie uszy.
„Obywatelu, chronimy ciebie, pamiętaj... Cztery piątki od razu wykręć... nie pękaj...”
Roześmiał się. Nie pękaj... jak trwale zapada w umysł każda bzdura, w stylu dziecięcych wierszyków...
Nieco poniżej klawiatury jakaś nie pękająca ręka wydrapała czyjś numer, i narysowała nieprzyzwoity obrazek.
Słuchawka podnosi się do ucha, jak pistolet do skroni. Nigdy nie przyszło mu trzymać pistoletu...
Wskazujący palec czterokrotnie dotknął piątki.
Krótki sygnał. Uprzejmy kobiecy głos:
- Dyspozytornia służby „Cugajster”. Proszę mówić...
Milczał.
- Dyspozytornia służby „Cugajster”. Proszę mówić...
Klaw szarpnął widełki. Mocno, niemal wyrywając je z gniazda.
- Nie niszcz automatu.
Jak zimno. Jaki nagły mróz.
Klaw skamieniał, nie odwracając wzroku od nieprzyzwoitego obrazka. W budce zrobiło się ciemniej. Ponieważ z zewnątrz padał na nią cień.
- Klaudiusz Starż, trzecie wiżneńskie liceum... Nocny morderca telefonów.
Klaw odwrócił się.
Teraz przypomniał sobie, gdzie się widzieli. Na posterunku inspekcji drogowej, kiedy kłamał o pewnej prostytutce, a podwożący go kierowca patrzył ze zdziwieniem, ze szczyptą obrzydzenia. A cugajstrów było tam dwóch, głos zabierał przede wszystkim ten wyższy...
- Widzisz, jakie to śmieszne, Klawie. Nie zdążyłeś jeszcze wystukać numeru, a my już tu jesteśmy... Przygotowani na wszystko. - Na dłoni, obciągniętej czarną rękawiczką, leżał klucz. Ten sam, który trzy minuty temu poleciał do kubła.
- Tak, Klaudiuszu Starż. Pewnego razu okłamałeś mnie. Wykołowałeś. Nikomu, prócz ciebie, do tej pory się to nie udawało. Daleko zajdziesz, Klaudiuszu Starż... - Przeźroczyste oczy cugajstra przysunęły się bliżej. - Daleko zajdziesz, ponieważ... choć wykiwałeś mnie - ale zostałeś przy życiu. Gratuluję.
Klaw zamknął oczy.
* * *
Ulica wijąca się głęboko pod nogami. Ciemno-czerwona morda lokomotywy. Fen, ześlizgujący się w
kopiec piany...
Z boku mogłoby to wyglądać głupio - ale najbardziej bał się w tej chwili, że się ucieszy. Ponieważ za kilka minut zniknie ten stan rzeczy, który zmienił jego życie w ciągłą torturę.
Ale wiedział, że jeśli teraz poczuje choćby cień ulgi - nigdy sobie tego nie wybaczy. Beznadziejnie upadnie we własnych oczach, straci prawo do nazywania siebie mężczyzną. Klawem. Sobą...
Ale nie poczuł ulgi.
W ogóle stracił zdolność odczuwania czegokolwiek - po prostu stał i patrzył. Okna na piętnastym piętrze. Niespieszne kroki na schodach, warkot towarowej windy.