121792.fb2
Tuż obok okna przepłynęły zgarbione plecy śpieszącego do swoich spraw rowerzysty. Iwga przełknęła ślinę; w porównaniu z cugajstrami, inkwizycja wydaje się być czymś miłym jak Święty Mikołaj. Dobry staruszek, który najpierw rozdaje prezenty grzecznym dzieciom, a potem do pustego już wora wrzuca inne, krnąbrne...
Chłopak, uznawszy, że wystarczająco długo trzymał Iwgę na swoich kolanach i dlatego nabrał do niej pewnych praw, nagle puścił do niej bezczelne oko. Iwga odwróciła się z obrzydzeniem.
* * *
Klaudiusz nigdy nie jeździł szybko. Nawet teraz, na pustej drodze za miastem nie pędził na złamanie karku, choć jego graf miał jeszcze furę niezużytych mocy. Po prostu - jechał, niespiesznie, choć nie przesadnie wolno; droga służyła do odpoczynku, a nie do rozrywki. Ostrych wrażeń Wielki Inkwizytor miał sporo i bez wyścigów, a ostatnio - aż nadto...
Klaudiusz przywykł ufać swej intuicji. Jeśli nieprzyjemne, ale tak naprawdę nie wyróżniające się niczym wydarzenie, mimo to niepokoi, a powinno już być dawno zapomniane, to należy ten niepokój zdefiniować, zaklasyfikować i zapanować nad nim. Skąd się to wzięło?
Jechał przez rzadką poranną mgłę, na fotelu obok leżała opróżniona do połowy paczka drogich papierosów. Klaudiusz palił, wystawiwszy łokieć na zewnątrz; z boku, na przedniej szybie przyklejony był obrazek: zadziorna dziewuszka na miotle, z powiewającym na wietrze końskim ogonem; kokietka z odsłoniętą nóżką, z czarującymi dołeczkami w różowych policzkach...
Klaudiusz kupił tę naklejkę w ubiegłym roku, w jakimś kramie. Wybrał ze sterty roześmianych smoków, krokodyli, robotów, gołych wróżek, brodatych magów; wśród kupujących był tam jedynym dorosłym, reszta - same nastolatki...
Na sekundę oderwał wzrok od jezdni, zobaczył własne odbicie w szybie. Rozmyte i blade, jak widmo, z nieprzyjemnym uśmieszkiem na wąskich wargach. Przesądy...
Kto jak nie on najlepiej zna splątaną sieć przesądów, od dawna oplatających wiedźmy. Kto, jak nie on, widzi lepiej potężne korzenie wszystkich tych mętnych obaw i lęków; gdyby Julian Mitec wiedział o wiedźmach tyle, co z powodu obowiązków służbowych wie Wielki Inkwizytor, to spaliłby Iwgę na łące za swoim domem. Na piknikowym ognisku.
Ale jednak - co to jest?.. Co to za szereg wydarzeń utkwił mu tak w pamięci, nie chcąc wypłynąć na powierzchnię - ale też i nie pozwalając się utopić? Skąd to poczucie niebezpieczeństwa, przeczucie nieszczęścia?
Właściwie, to nie należało wypuszczać tej dziewczyny. Po prostu nie chciał urządzać paskudnej sceny gwałtu na oczach dwóch idealistów - starego i młodego. Wstydził się pokazać staremu przyjacielowi, jak potrafi wykręcać ręce... Młodej dziewczynie, która już nie była dla nich obcą. Była swoja, niemal krewna...
Zmarszczył się, przypomniawszy sobie, jak płakał Nazar. Szlochał w kącie jak dziecko. I jak nie na miejscu były próby wygłoszenia prelekcji na temat „Wiedźma też człowiek.”
Natomiast Julian obraził się, na pewno. W końcu od kogo, jak nie od starego druha można oczekiwać pomocy w trudnej chwili, pomocy, a nie jakichś teoretycznych dywagacji. I on, Klaudiusz, mógł jakoś tam pomóc Nazarowi, opowiedzieć mu kilka przypadków ze swojej praktyki, żeby on, wczorajszy jeszcze narzeczony, przytruchtał do ogniska ze swoim polanem...
Droga skręciła; Klaudiusz przyhamował. Na poboczu stał wóz cugajstrów - jasny, z żółto-zielonym kogutem na dachu.
Wdusił w popielniczkę niedopałek i starł z oblicza, niezależnie od woli pojawiający się na widok cugajstrów, wyraz obrzydzenia. Dwaj dobrze zbudowani faceci pakowali do plastykowego worka coś, co jeszcze niedawno było niawką; trzeci stał przy drodze i palił. Zielony graf zainteresował go nie bardziej niż opadająca w oczach mgła.
Klaudiusz zapanował nad chęcią zatrzymania się. W końcu, służba „Cugajster” nigdy nie wtrącała się do spraw Inkwizycji; kimkolwiek była ta nieszczęsna, której resztki wkładane były właśnie do wora, to przede wszystkim była niawką, chodzącym trupem, istotą niosącą śmierć...
Wstrząsnął nim dreszcz. Samochód z kogutem i ludzie na poboczu dawno temu zniknęli mu z oczu, a on palił i palił, przeszukiwał skrytkę, wyszukując nową, przed samym sobą ukrytą paczkę papierosów.
(DIUNKA. CZERWIEC)
- Nie pytaj, po kim pełznie mrówka. Ona pełznie po tobie.
Piasek miał dziwny kolor. Jasno-żółte i jasno-szare plamy, twarda skorupka, pozostała po wczorajszym kapuśniaczku, posłusznie kruszyła się pod bosymi stopami, we wgłębieniach śladów gospodarzyły mrówki. Pokojowo nastawione, czarne, nie kąsające.
- ... na tamten brzeg?
Diunka uśmiechała się.
Widocznie kiedyś to się już zdarzyło. Za bardzo znajomo ustępował pod piętami ciepły piach. Pachniała woda i łozina.
- Ale mi dobrze - powiedział zdziwiony. - Posłuchaj, to po prostu jest wspaniałe, prawda?
(Jego osławiona intuicja milczała, niczym głuchoniema).
Diunka upinała włosy. Zawsze go dziwiła jej umiejętność konwersacji, z tuzinem spinek do włosów w ustach.
- No to płyniemy czy nie?
Na drugim brzegu stały sosny. Pięć wysokich pni, nie wiadomo jakim cudem utrzymujących przyczółek w królestwie wierzby i łoziny. Po okrywających piasek szpilkach, przebieżkami wędrowała duża wiewiórka.
- Przecież wiesz, jak ja pływam... - podrapał się, manifestując namysł, po koniuszku nosa.
Diunka kuknęła brwiami. Z kolegami z roku potrafiła być straszliwie bezpośrednią, każdy nietakt w stosunkach z Klawem doprowadzał ją do paniki. Teraz chyba udało jej się dźgnąć go w samo jądro jego miłości własnej, bo do przeciwległego brzegu na pewno nie mógł dopłynąć.
- No to sobie popływamy na bubliku...
Właścicielami bublika była trójka chłopaków siedzących na trzech wytartych dywanikach, z trzema zaparkowanymi motocyklami w tle. Chłopcy sączyli lemoniadę i leniwie przekładali jakieś fiszki do gry; obok, przy samej wodzie leżała i schła ogromna dętka od wywrotki - częściowo już szara jak suchy asfalt, częściowo czarna, połyskująca, jak mors w zwierzyńcu. Klaw uniósł brwi - będąc zdrowym na ciele i umyśle, nie miał zamiaru prosić o cokolwiek, i to jeszcze tych młodzieńców, nie, to byłoby niehonorowe i niemiłe.
Ale Diunka już szła po piasku prosto do nich i Klaw, z niezależnie od jego woli budzącą się zazdrością, zobaczył, że trzy pary mętnych oczu odrywają się od fiszek i rozpalają się w nich denerwujące Klawa błyski. A Diunka idzie sobie, w stroju naśladującym skórą węża, idzie niosąc na głowie, niczym dzban, hardą wysoką fryzurę...
Klaw napiął mięśnie. Żarty żartami, ale jeśli te bęcwały pozwolą sobie na coś takiego... Albo na coś, co Klaw uzna za coś takiego...
Nie, nie pozwolili sobie. Z Diunka - nic. A ona już coś do nich mówi, wskazuje oponę-bublik i w jej głosie nie ma ani skrępowania, buty, rozwiązłości czy strachu. Diunka potrafi rozmawiać nawet z owcą w zagrodzie, z wilkiem w lesie, a nawet z dyrektorem liceum, panem Fedulem. I - jak się wydaje - nie sprawia jej to żadnych trudności...
Najtrudniej jest się jej porozumieć z Klawem, bo on wręcz patologicznie boi się, że ją urazi. Ona zaś kompletnie nie potrafi ukryć swojego doń przywiązania, a to niedobrze. To odpręża. A kobieta powinna być odrobiną nieosiągalna...
Opona kiwa się na wodzie i już nie jest szara, tylko czarna jak morski potwór.
- Pan Starż proszony jest o wejście na pokład! Panie Starż, z naszego statku uciekły już wszystkie szczury, może pan spokojnie wejść na mostek kapitański! Hej, panie Starż, jeszcze sekunda zwłoki i załoga się zbuntuje! Hej, Klaw, obyś zawisł na rei, przynieś mi butelkę rumu i złoto z naszych kufrów! Jo-ho-ho, opaska na oku, goń mnie!
Klaw zawsze bał się wody, dlatego wdrapał się na oponę jeszcze zanim stracił dno pod stopami. Woda dookoła wrzała, Diunka tłukła rękami, drobiąc słoneczne bliki, nurkowała, połyskując żmijową skórą stroju, a Klaw aż tracił na ten widok dech. Diunka lubiła mówić o sobie, że jest morskim wężem. Wcześniej Klaw nie wiedział, że węże bywają tak ponętne.
Zacisnął powieki. Zrozumiał nagle, że jest szczęśliwy. To taka chwila ostrego szczęścia, której nie da się utrzymać, można tylko zapamiętać. A potem przez długie, długie lata wspominać..
Diunka wyczuła jego nastrój. Przestała się miotać, starannie odepchnęła oponę dalej od plaży, bliżej do ściany trzcin, gdzie drzemał w dziurawej łodzi starszawy wędkarz.
- Wiesz co, Klaw...
W jej głosie pojawiła się leciutka chrypka, czy to z powodu zimnej wody, czy z powodu pirackich wrzasków.
- Wiesz, Klaw... Chodź się pobierzemy? Jutro, co? Pójdziemy i pobierzemy się, ale będzie śmiesznie!..
- Jutro - podniósł pouczająco palec - mam egzamin. Historia świata.
- A ja mam pojutrze - zmartwiła się Diunka. - No to kiedy się pobierzemy? Co?
Klaw z niepokojem uświadomił sobie, że nie rozumie czy Diunka żartuje, czy mówi poważnie. Czy tylko trochę żartuje? Powiedzmy, w sześćdziesięciu procentach?
Potrząsnął głową. Głupie egzaminy, łeb nie pracuje, najprostsze myśli trzeba obliczać w procentach.
- A potem byśmy wyskoczyli w podróż poślubną - powiedziała Diunka marzycielskim tonem. - Gdzieś za granicą, w odległe kraje, za morze, gdzie są stare zamki...