121792.fb2
- Patronie?..
Znowu zobaczył ulicę. Czerwony półokrąg wschodzącego słońca nad dachami, bosa kobieta, przemierzająca skrzyżowanie... Niczym różowe arterie połyskują na asfalcie podświetlone przez słońce szyny tramwajowe. Na końcu szerokiej ulicy widać niebieski kontur budynku dworca kolejowego. Jak spokojnie, jak ładnie...
Daje jej uciec?!
Wściekłość pomogła mu zebrać siły; jego wola runęła za nią, sięgnęła z wozu, przyczepiła do bosych stóp kilkudziesięciokilogramowe, nie dające się podnieść odważniki. Czy...?!
Tak. Potknęła się, zwolniła... Usiłuje się wyrwać i na pewno się wyrwie, ale potrzebuje na to kilku sekund, właśnie tych, właśnie tych...
Ulica znowu rozmazała się, z boków wozu uderzył w twarz wiatr i odpadł spóźniony ostatni odłamek szyby. Słońce wstawało, zwolniła wystraszona, wracająca z nocnej zmiany, pusta polewaczka... Wiedźma kulała, z każdym krokiem wyzbywając się niewidzialnego, podarowanego przez Klaudiusza balastu, ale odległość do niej też się zmniejszała, zmniejszała, zmniejszała... Już Klaudiusz widzi rozdarcie na cienkiej jasnej sukien-
ce, widzi ochronny wzór na skórzanym pasku, długie zadrapanie na gołej łydce i różowe ucho, prześwitujące przez falę ciemnych błyszczących włosów.
Wytężył siły, szykując się do pojedynku. Może najważniejszego. Może ostatniego, jak w życiu inkwizytora Atrika Ola.
Wiedźma zatrzymała się na samym środku skrzyżowania, pod splotem czarnych przewodów; zatrzymała się i odwróciła, a Klaudiusz spotkał się z nią oczami.
Ona też wiedziała o losie Atrika Ola. I o losie wiedźm, które go zabiły. I teraz stała nieruchoma i patrzyła, jak pędzi wprost na nią czarny samochód z wybitą przednią szybą...
Nie, teraz patrzyła w bok.
Skądś z boku, z wąskiej brukowanej uliczki, wolno wypełzał na skrzyżowanie niebieski tramwaj. Pierwszy dzisiaj tramwaj, jeszcze senny, jeszcze pusty - pełznący do dworca tramwaj numer dwa. W kwadratowych oknach odbijało się nisko wiszące słońce.
Jeszcze mgnienie oka wiedźma stała, a teraz już wisiała na stopniu, obiema rękami wczepiona w drzwi motorniczego; jeszcze chwila i niebieska harmonijka otworzyła się, wpuszczając wiedźmę do środka.
Klaudiusz ryknął, posyłając za nią uderzenie - za słabe, ponieważ musiał zmagać się jednocześnie z samochodem; chłopcy na tylnym siedzeniu wyszarpnęli po pistolecie. Niedobrze, strzelanie do wiedźmy więcej kosztuje strzelającego...
Tramwaj drgnął. Szarpnął się, jak boleśnie ugodzony - i ruszył przed siebie, przemknął przez skrzyżowanie, ignorując wszelkie zasady ruchu drogowego i swoją własną trasę. Przeturlał się przez zwrotnicę - Klaudiusz zobaczył pryskające spod kół iskry. Tramwaj runął przed siebie na szeroką ulicę Industrii, przyspieszył, poturlał się z górki...
Skręt kierownicy. Pedał wduszony w podłogę. Wiatr, wyżerający oczy.
Niewyobrażalnie długa ulica Industrii na całej swej długości ledwo widocznie prowadziła z górki. Tramwaj, już rozpędzony do prędkości pociągu ekspresowego, hurkotał, kiwając się na boki, wzbijając i wlokąc za sobą szarfę z brązowego pyłu; Klaudiusz, mrużąc podrażnione oczy, widział przez szyby pojazdu skamieniałą postać motorniczego. I dumnie wyprostowaną, wręcz monumentalnie wznoszącą się obok kobiecą postać. Klaudiusz miał ochotę strzelać. Ale wiedział, że każdy wystrzelony do wiedźmy pocisk niemal na pewno zabija stojącego obok świadka albo i samego strzelca...
Ulica Industrii kończyła się. Gwałtownie, jakby ktoś wyszarpnął spod nóg długi chodnik. Tramwaj, nie zwalniając, wpadł w zakręt.
Nie wiadomo jak i dlaczego, żelazo wydaje taki dźwięk. Nie zgrzyt i nie gwizd, ale jakby tysiące oszalałych kierujących ruchem dmuchnęło w swoje gwizdki, przywołując wiedźmę do porządku...
Tramwaj jednocześnie oderwał od szyn wszystkie swoje lewe koła. Już będąc w powietrzu, nie przestawały wściekle wirować.
Klaudiusz z całych sił wyciągnął się do przodu, jakby usiłował wesprzeć walącego się na bok potwora, niestety, miał władzę tylko nad wiedźmami. Nad transportem miejskim - żadnej.
Tramwaj runął. Zadrżała ziemia, pękła najbliższa szyba wystawowa, tramwaj przewrócił się, zadzierając koła do góry, miażdżąc i łamiąc zaparkowane przy krawężniku samochody; przewrócił się znowu i przez jakąś chwilę wydawało się, że zaraz huknie w ścianę budynku z pękniętą szybą wystawową - ale impetu nie wystarczyło. Tramwaj - już nie tramwaj, tylko jego pokancerowany trup - opadł z powrotem na żelazno-szklaną miazgę, w jaką zmienił niczemu niewinne samochody, i ziemia zadrżała raz jeszcze.
Klaudiusz odkrył, że siedzi, z całych sił zapierając się o deskę rozdzielczą, wdusiwszy do końca pedał hamulca, mimo że wóz stoi nieruchomo, a na tylnym siedzeniu nie ma już nikogo, drzwi otwarte...
Słońce wznosiło się, z czerwonego zmieniając się na złote...
Motorniczy zmarł w szpitalu.
Dwaj pasażerowie rannego tramwaju przeżyli, a poza nimi nikt, na szczęście, nie brał udziału w wypadku.
Wiedźmy też już tam nie było. Nie znaleziono jej nigdy.
* * *
Abażur-żaglowiec świecił od środka. Na ścianach studenckiego mieszkania leżały dziwaczne cienie, Iwga chciała uśmiechnąć się do starego, tak dobrze znanego pokoju - ale nie zdołała.
Poczucie winy było nie do zniesienia. Nazar ani słowem czy spojrzeniem nie czynił jej zarzutów - ale Iwga wyczuwała, jak z każdą sekundą jego obecności ciężar jej winy staje się coraz większy i znaczący. Nie mogło jej to cieszyć.
Wstyd było popatrzeć sobie w oczy. Ale tak chciałoby się popatrzeć, tak chce się chwytać każdą chwilę, najdrobniejszy odcisk minionych dni, spędzonych oddzielnie...
Udało jej się uśmiechnąć. Przycupnęła na kanapie, świadku wielu namiętnych nocy.
- Mogę dostać... herbaty?
Nazar z powagą skinął głową i wyszedł do kuchni. Iwga, od wielu dni wyczekująca tego spotkania, ukryła twarz w dłoniach.
Pół godziny przed randką zaczęły ją trapić mdłości; najbardziej obawiała się, że zauważy wzgardę na jego twarzy czy w jakimś geście, i dlatego, dławiąc się histerycznym śmiechem, pierwsze co zrobiła, to oświadczyła:
- Nie bój się... Wiedźmy niezainicjowane nie różnią się niczym od innych ludzi... Nawet fizjologicznie, możesz choćby Starża zapytać...
Te słowa jeszcze raz potwierdziły, że w toku pełnego napięcia wyczekiwania umysł Iwgi nieco zwichrował - będąc całkowicie zdrowa, raczej by nie wpadła na taką głupotę. Nazar nachmurzył się, ale nic nie odpowiedział.
Teraz siedziała na kanapie, z twarzą w dłoniach i przez zimne palce przeświecało magiczne, świąteczne światło statku-abażuru; Nazar krzątał się w małej kuchence, a Iwga miała wrażenie, że odgłosy te są szyderstwem z jej marzenia. Z jej malutkiego i cieplutkiego, przytulnego majaczenia: świeci abażur i ukochany parzy w kuchni herbatę.
W powietrzu wisiała nuta fałszu.
Tak dorosły, przez całe życie hodujący w duszy dziecięce magiczne wspomnienie porzuconego miasta swego dzieciństwa, wraca w końcu na jego zakurzone, spocone, zatłoczone ulice - i drepce w miejscu przed drzwiami rodzinnego domu, zmieszany miętoląc uchwyt ciężkiej, a jeszcze przed chwilą lekkiej, walizki. Ponieważ, jak się okazało, nieodwracalna strata, to niekoniecznie śmierć. Właściwie - śmierć, ale inaczej, kiedy tak na oko nic nie widać i nawet sam zmarły jeszcze nie wie, co się stało...
Nazar przyniósł dwie parujące filiżanki. Postawił tacę na stole, usiadł na miękkim obrotowym taborecie w kącie i oparł się kościstymi łokciami o równie kościste kolana. Jej wyobraźnia jeszcze się czepiała odłamków marzenia: w tym świecie, który ona sama sobie kolejny raz wymyśliła, Nazar usiadł obok niej i wziął jej dłoń w swoją. Chciała pomóc marzeniu, wstać, podejść do niego i położyć ręce na ramionach - ale w ostatniej chwili wystraszyła się, osłabła i ledwo zdołała zdławić w sobie ciężkie westchnienie.
Czuła jego zapach. Kołnierz jego swetra pachniał nieznaną jej mocną wodą kolońską, ta obca jej węchowi smuga ciągle zakłócała znany i zwyczajny zapach jego skóry i włosów. Iwga westchnęła głęboko, jej nozdrza drgnęły, usiłując przez cały pokój wyczuć wymykający się zapach; Nazar zauważył to i - jak się jej wydawało - drgnął. Czy to może było tylko złudzenie? Czy może jej wrażliwość staje się już chorobliwa, nie do wytrzymania?..
W jej wymyślonym świecie Nazar mówił przez cały czas, bez przerwy. Śmiejąc się, głaskał japo ręce i tysiąc razy przepraszał za jej, Iwgi, winę...
Od chwili ich spotkania upłynęło trzydzieści jeden minut. Starutki zegarek na ścianie bezlitośnie wycykiwał czas - a Iwga z przerażeniem widziała, że nic się nie dzieje. Jakby siedzieli w pustej, zamkniętej skrzyni.
I wtedy zapragnęła, by zdarzyło się cokolwiek. Niech nawet coś złego.
Dlatego zapytała, zmuszając swoje wargi do uśmiechu:
- Jak się ma profesor Mitec? Co u taty-świekra?
Nazar podniósł wzrok. Po raz pierwszy od trzydziestu dwóch minut spotkania Iwga napotkała jego spojrzenie - i na chwilę przestała oddychać.
Ponieważ we wzroku Nazara nie było wyrzutu, którego oczekiwała, ani obrzydzenia, którego się tak obawiała. To były dokładnie takie same, tyle że śmiertelnie zmęczone, chore i smutne oczy.