121792.fb2
Asystent nie odpowiedział, może nie usłyszał pytania zadanego w marszu. Iwga ledwo nadążała za nim, prowadzącym ją przez zawikłane sploty korytarzy i schodów. Nieopodal głównego wyjścia - Iwga już orientowała się trochę w trzewiach Pałacu - asystent zawahał się.
- Teraz poproszę panią, by poczekała na mnie w samochodzie... Albo nie. Proszę za mną. Tylko chwilka cierpliwości.
Iwga pokornie powlokła się za nim, co i rusz zostając z tyłu, wkrótce straciwszy wszelką orientację; wspaniałe korytarze i sale z nieruchomymi postaciami strażników zastąpione zostały przez posępne wąwozy, jak w jakiejś ponurej oficjalnej instytucji. Iwga nie miała nawet pojęcia, do jakiej części Pałacu zaprowadziła ją „chwilka cierpliwości”. W końcu przewodnik zatrzymał się i otworzył przed Iwgą szklane drzwi, zamalowane białą szpitalną farbą.
Byli tu jacyś ludzie. Kobiety, siedzące na długiej ławce pod ścianą. I milczący ochroniarz, drzemiący w fotelu naprzeciwko innych drzwi, ciężkich, pancernych.
Iwga poczuła suchość w gardle. Nie wiadomo dlaczego.
- Proszę poczekać. - Przewodnik wskazał jej wolny fotel i skierował się do drzwi, w marszu wyjmując jakieś papiery z jakiejś teczki. Obudzony ochroniarz przechwycił jego spojrzenie, Iwga zdołała zauważyć, jak wieczny asystent wskazał ją oczami. Że niby, przypilnuj.
Przycupnęła na skraju fotela.
Po minucie zrozumiała. Właściwie - wydało jej się, że rozumie: oczekujące kobiety były wiedźmami. Nieinicjowanymi, jak i ona; kontakty ze Starżem, mimo innych pożytków, dały Iwdze pojęcie o zbliżonej klasyfikacji sobie podobnych.
Drzwi otworzyły się; Iwga drgnęła, spodziewając się asystenta, ale zamiast niego wyszła przez nie czarnowłosa, blada kobieta z zapłakanymi oczami. Odwracając twarz od ochroniarza, minęła go i wyszła. Obecni odprowadzili ją wzrokiem.
- Następna - odezwał się mechaniczny głos.
Dopiero teraz Iwga zobaczyła krateczkę głośnika nad pancernymi drzwiami.
Jedna z dziewczyn, pulchna, niezgrabnie podniosła się, wciągnęła głowę w ramiona, zjeżyła - i skierowała się do drzwi, tych, z których wyszła zapłakana kobieta. Trzy pary oczu, przez chwilę wpatrzone w stalowe zawiasy, ponownie zwróciły się w stronę Iwgi.
Wtedy nagle zrozumiała, co je wszystkie jednoczy. Wszystkie trzy miały jednakowe matowe twarze i
zaszczute oczy.
„Mam ci opowiedzieć, jak się odbywa rejestracja?”
„Wiedźmo, pamiętaj, że społeczeństwo nie wyrzeka się ciebie. Odrzuciwszy zło i zarejestrowawszy się, staniesz się pełnoprawnym i prawowitym obywatelem...”
Oto widzi tych pełnoprawnych i prawowitych obywateli. Oto siedzą w szeregu. Jak często przychodzą... się pokazać? Raz na miesiąc, raz na tydzień? Czy, w związku ze stanem wyjątkowym, codziennie?
Posępne, zaszczute, zapędzone w kąt. Tak wyglądają tresowane niedźwiedzie w cyrku... Kiedy futro leśnych monarchów zwisa kłakami, oczy zaropiałe, kiedy tańczą przy bębenku na tylnych łapach...
Iwga spuściła głowę, chcąc odsunąć się od tych, coraz bardziej natarczywych spojrzeń. Poczuła zbliżające się mdłości.
Nazar... Klaudiusz. Czy to znaczy... że Iwga patrzy teraz w mętne źrenice swojej własnej przyszłości?
„...Pomogą ci wybrać swój los. Podmiejska fabryka celulozy i ojcowski nadzór Inkwizycji całkowicie odpowiada twoim poglądom na życie, czy nie tak?..”
Z Nazarem wszystko skończone. Nie ma nadziei, dla Wielkiego Inkwizytora chyba jest już materiałem zużytym. Wybór?..
My też takie byłyśmy, bezgłośnie mówiły twarze siedzących na ławkach kobiet. My też zaklinałyśmy się, że umrzemy w niewoli... Ale nie mamy wyjścia. Żyjemy... my też byłyśmy takie, jak ty, z błyszczącymi oczyma, z uporem i złością... a ty będziesz taka sama, jak my, z naszą pokorą... I zobaczysz, że są pewne... zalety... tego układu...
Iwga wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby - pancerne drzwi otworzyły się, jej przewodnik, jeszcze bardziej posępny, nie zatrzymując się, przeszedł obok niej:
- Proszę za mną...
Zamknąwszy za sobą szklane drzwi, Iwga poczuła natychmiastową ulgę.
* * *
O siódmej zawyła syrena oznaczająca nadzwyczajny wyjazd oddziału Inkwizycji; o siódmej trzydzieści z otoczonego budynku miejskiego cyrku zaczęto wyprowadzać dzieci i rodziców. Niezły wybór obiektów, myślał Klaudiusz, skrobiąc paznokciem plaster na czole. Nocny klub, teraz cyrk...
Chmury, tak długo gęstniejące nad prowincją, w końcu dopadły Wiżny.
Poprzedniego dnia książę zażądał sprawozdania w Radzie Państwa - Klaudiuszowi udało się z tego wykręcić. Władza zawsze usiłowała podporządkować sobie Inkwizycję - czasem ze skąpstwa, czasem ze strachu; wszyscy Wielcy Inkwizytorzy wszystkich czasów bardziej lub mniej udanie sprzeciwiali się temu drapieżnemu życzeniu. Klaudiusz nie był wyjątkiem.
Poranne gazety opublikowały zdjęcia przewróconego tramwaju; w wieczornych nie było już ani słowa o niczym, poza atakiem wiedźm. Doświadczony agent Kosta odzyskał przytomność na oddziale reanimacji szpitala miejskiego, ale sprawozdania lekarzy o jego stanie zdrowia ciągle były bardzo niekonkretne. Najprawdopodobniej - udar.
Klaudiusz znakomicie rozumiał, że, w odróżnieniu od riańskiej epidemii i próby aktu terrorystycznego na stadionie w Odnicy, wszystko, co się wydarzyło w Wiżnie, jest na razie tylko atakiem psychologicznym. Efektowne zastraszanie, koncentracja emocji; strach jest pożywką wiedźm. Czarnoziem...
Efektywne zastraszanie. Ale już polała się krew.
Nie przykryte niczym mokły na deszczu trupy lwa i dwóch tygrysów, zastrzelonych przez oszalałą policję. Wyjące sanitarki jedna po drugiej odwoziły z cyrku zakrwawionych widzów; kobiety, będące tego wieczora w budynku cyrku, pod groźbą użycia gumowych pałek odizolowano od reszty, otoczono plastykowymi tarczami i zaczęto wypuszczać przez jedno jedyne wąskie przejście, po jednej, pod krzyżowymi spojrzeniami dwu roboczych inkwizytorów; płakały dzieci, czepiając się matczynych spódnic. Pękały baloniki; ktoś przeklinał wiedźmy, ktoś inny klął w żywy kamień Inkwizycję. Klaudiusz stał, pozornie z boku, czasem przytrzymywał palcami podrygującą powiekę; znowu nie wyczuwał wiedźmy. Jak wtedy, w nocnym klubie; bał się pomyłki i dlatego stał, czekał, bezczynny.
Stał, a miotający się tłum opływał go, nie dotykając; tylko mała dziewczynka, może ośmioletnia, z przesuniętą na tył głowy kokardą, wpadła na niego i podniosła okrągłe z przerażenia oczy. Gdzieś w wystraszonym tłumie miotała się w takiej samej panice jej zgubiona matka. Albo, trafiwszy do kordonu z plastykowych tarcz, nie mogła bez kolejki wyrwać się na zewnątrz - przecież wszyscy się śpieszą, wszyscy mają dzieci...
- Nie bój się - powiedział Klaudiusz, ale dziewczynka reagowała nie na słowa - nie słyszała we wrzawie słów - a na obcą, straszną twarz. Dlatego rozpłakała się na głos i rzuciła w bok.
Szczegóły incydentu Klaudiusz poznał później. Przeglądając zapis zeznań świadków, wertując sprawozdania, raporty i notatki, odtworzył sobie przebieg wydarzeń lepiej, niż mógłby obserwować je, siedząc w sali, wśród wystrojonego i chrupiącego cukierkami małoletniego tłumu. W pewnej chwili, tonący w obłokach papierosowego dymu, całkowicie realnie i wyraziście poczuł się dzieckiem na przedstawieniu.
Może nawet ową dziewczynką z przekrzywioną kokardą.
* * *
Najpierw było foyer, gdzie sprzedawane były baloniki i cukierki na patykach; panował duszny zapach pudru i perfum oraz silniejsza od nich woń zwierząt, nie niemiła, raczej niepokojąca, łaskocząca nozdrza. Były drewniane krzesła z odchylanymi siedzeniami, wiercący się sąsiedzi, trzy śpiewne dzwonki - i bijące serce, kiedy jasne światło zaczęło nagle gasnąć... Ta dziewczynka z białą kokardą na czubku głowy dawno nie była w cyrku. Bardzo dawno.
Na wieczorne przedstawienia zjawiają się zazwyczaj nie klasy z nauczycielem na czele, a rodziny z mamą albo babcią; w drugim akcie zapowiedziane były występy grupy tresowanych drapieżników, w pierwszej części publiczność zadziwiali bracia-sztukmistrze, bliźniacy, których podobieństwo ograniczało się do jednakowych czarnych kombinezonów i czerwonych czapeczek z daszkami do tyłu. Dzieciak z widowni, ochotnik, otrzymywał na pamiątkę taką samą czapeczkę - z kartonu; ochotników było wielu i byłoby jeszcze więcej, gdyby troskliwe mamy i babcie nie powstrzymywały pociech - nie spodobało im się, jak ich dzieci właziły do ogromnych skrzyń, które potem były przeszywane szpadami, przecinane piłami tarczowymi czy przewracane nad ogniem. Dzieciom, wręcz przeciwnie, pokaz się podobał i dlatego pierwsza część była dłuższa od zaplanowanej o jedenaście minut...
Wyczuwał podniecenie, ostrą chęć wybiegnięcia na arenę, na którą patrzą setki oczu, gdzie drgają kręgi z białego światła reflektorów, gdzie całymi stadami pędzą dzieciaki starsze i odważniejsze; wyczuwało się nieśmiałość, od której ziębły nogi i cierpł wysiedziały w czasie przedstawienia tyłek. Widać było pełne wyrzutu spojrzenie matki; zamierało serce, kiedy okrągła zębata piła wgryzała się w skrzynię, do której chwilę wcześniej wleźli trzej chłopcy. I wyczuwał radość, kiedy chłopcy wyskoczyli ze skrzyni cali i zdrowi - ale, chyba tylko dwaj... A może trzeci wyskoczył z innej skrzyni? A może od razu pobiegł do mamy, na widownię...
Orkiestra grzmiała i waliła w perłowe bębny - najprawdziwsza orkiestra, gdzie najważniejszym instrumentem były żółte czynele. Muzycy mieli na sobie fraki z cekinami i, żeby jeszcze raz na nich popatrzeć, dziewczynka z kokardą musiała wstawać ze swego miejsca i wyciągać szyję, odrywając wzrok od akcji na arenie...
A przy samym skraju areny stała pani w nieładnej błękitnej sukience i chyba coś mówiła, dziwnie wykrzywiając usta.
A potem wyskoczył na arenę prowadzący - wysoki wąsacz, a na jego twarzy, takiej pewnej siebie na początku przedstawienia, malował się teraz strach... Tak prawdziwy, niczym nie osłonięty, że dziewczynka z kokardą wystraszyła się również, i jej sąsiad, malec w krótkich atłasowych spodenkach, też się wystraszył i nawet rozpłakał. Prowadzący krzyknął coś udawanie wesołym głosem... I dziewczynka od razu zrozumiała, że wcale mu nie jest do śmiechu.
Pani w nieładnej sukience przelazła przez barierą, niezgrabnie, sukienka jej się zadarła... Pani zaglądała do skrzyń sztukmistrzów, a potem zaczęła chwytać za ramiona tych wujków od sztuczek i dziewczynka w końcu zrozumiała, co ona mówi. „Gdzie jest dziecko... gdzie jest Pawlik... skończcie z tymi durnymi żartami, dziecko ma chore nerki... Jemu nie wolno... Natychmiast oddajcie dziecko...”
A przy wejściu na arenę stało jeszcze kilka pań i jeden roztrzęsiony chłopak, czyjś starszy brat; wszyscy oni atakowali prowadzącego, ale ten nie chciał z nimi rozmawiać, tylko zwiał za aksamitną kurtynę.
A potem zgasło światło.
Ktoś się roześmiał, ktoś inny zaklaskał w dłonie, ktoś zaczął gwizdać; wystraszony chłopiec-sąsiad rozryczał się wniebogłosy, matka chwyciła go na ręce, głośno przeklinając głupie przedstawienie. Czyjś ojciec, siedzący zaraz za jej plecami, rechotał i szydził ze swego małego synka, mówił, że nie ma się czego bać i że tchórze nie chodzą do cyrku.