121792.fb2
- Idziemy...
- To był dobry lum - powiedziała Iwga szeptem. - I całkiem niedużo brał za pocieszenie. Więc on mówił, że wina istnieje tylko w naszej świadomości, że nie powinniśmy nią siebie obciążać...
- Idziemy, Iwgo.
Gęsi czekały na Wielkiego Inkwizytora za progiem; Iwga zrobiła krok do przodu, podnosząc pręcik. Białe ptaki załopotały skrzydłami, zafalowała trawa przygnieciona pędem powietrza jak z wirnika śmigłowca - ale Klaudiusz przeszedł obok, zupełnie zapomniawszy, że powinien się bać gęsi. Iwga nawet odczuła coś na kształt rozczarowania; do samochodu zostało dwadzieścia kroków... osiemnaście kroków... siedemnaście...
- Nigdy nie widziałam - powiedziała Iwga szeptem - człowieka, który mógłby przez trzydzieści lat kogoś tak pamiętać... tak pamiętać. Ja, jak się okazuje, nigdy nie wierzyłam starym bajkom o wiecznej miłości...
- Jesteś sentymentalna, Iwgo.
- Nie.
- Tak... To nie jest bajka. To nie jest wesołe. I najprawdopodobniej to nie była żadna miłość.
- Będzie się pan śmiał, ale ja...
Zamilkła.
Szeroko otworzyły się niklowane drzwi:
- Niech zginie zło, patronie...
Zapach wody i trawy zastąpiła woń rozgrzanego wnętrza. Kierowca pośpiesznie zawrócił, ręka Klaudiusza sięgnęła do telefonu - ale po drodze się rozmyśliła. Może Wielki Inkwizytor uznał, że odsunie powrót do obowiązków jeszcze o trzy minuty; jego dłoń jakby mimochodem legła na dłoni towarzyszki podróży:
- Co chciałaś powiedzieć, Iwgo? Dlaczego miałem się śmiać?
Milczała, przygryzając wargę. Jej dłoń wilgotniała i wilgotniała. I stawała się gorąca, lepka - dobrze by było, żeby Klaudiusz tego nie zauważył.
Teraz już nie powie.
Nie przyzna się, jak wiele dla niej znaczy jego zaufanie. Że wszystkie sekrety Inkwizycji nie są nic warte w porównaniu z tą dziwną tajemnicą z jego życia. I jak głęboko szanuje tę jego tajemnicę.
Rozdział 10
Młodzieniec przyjechał z daleka. Do akademika, w którym od trzech dni zajmował twarde łóżko, do uniwersytetu, gdzie czekała na niego surowa komisja egzaminacyjna, miał dwadzieścia minut spacerkiem, ale wyszukał w kieszeni monetę i wszedł pod sklepienie metra. Nie dlatego, by miał niepotrzebne pieniądze, nie dlatego, że jakoś specjalnie się śpieszył, po prostu nie potrafił sobie odmówić przyjemności. Podziemne królestwo jeszcze nie stało się dlań nudną powszedniością, było atrakcją.
Schodząc po szerokich schodach, zawilgoconych tysiącami stóp, młodzieniec nie wiedział jeszcze, że obleje egzamin. I co było nieprawdopodobne, nigdy więcej w życiu nie znajdzie w sobie dość odwagi, by zejść do metra. I że wyjedzie do odległego miasteczka, gdzie przez wiele jeszcze dziesięcioleci nikomu nie przyjdzie do głowy kłaść pod ziemią tory. I stanie się cichym buchalterem, który przeżyje swoje życie spokojnie i szczęśliwie - jeśli nie liczyć tych koszmarnych nocy, kiedy w odległym hałasie elektryczki słyszeć będzie stukot podziemnych kół...
Chłopak nie wiedział, że dzisiejsza jazda metrem odmieni jego los. Kupił kwadratowy bilecik i wsunął go w szczelinę bramki.
Na stacji było ludno; szary pociąg przyjechał po dziewięciu sekundach, tłum pośpiesznie ulokował się w wagonach, młodzian nie szukał nawet wolnego miejsca - te były nawiasem mówiąc zajęte co do sztuki - od razu ustawił się przy zamkniętych szklanych drzwiach, prowadzących do kabiny maszynisty. Miał szczęście - w beżowej farbie, pokrywającej szkło, nieznani chuligani zdążyli już wydrapać szczelinę obserwacyjną, a to znaczyło, że abiturient może sobie popatrzeć, jak mu na spotkanie pędzą szyny...
Czuły głos zapowiedział następną stację. Pociąg ruszył, abiturient wstrzymał oddech. Przez kilka sekund po jego głowie kotłowała się obrazoburcza myśl: a co by się stało, jakby zamiast egzaminów na ekonomię wziąć i nauczyć się fachu maszynisty pociągów metra?
W połowie odcinka pociąg nabrał niewiarygodnej z punktu widzenia chłopaka prędkości. Za oknami cienko śpiewały czarne przewody - w każdym razie młodzieńcowi wydawało się, że to właśnie one śpiewają. Cienkimi, dziecinnymi głosami. A potem szklane drzwi niespodziewanie uderzyły go w twarz i to tak, że z oczu natychmiast popłynęły łzy, a nos wypełnił się gorącą krwią. Pociąg zahamował tak gwałtownie, jak nigdy nie hamują szanujące się pociągi.
Ktoś upadł. Na abiturienta zwalił się duży policjant, wracający z nocnej służby, a na policjanta - chuda kobieta w dżinsach. Wywróciła się czyjaś torba, po podłodze zaczęły się toczyć jabłka, tubki pasty, pudełeczka z lekarstwami; tego wszystkiego młodzieniec nie widział - cały wagon chyba zwalił się na niego, wdusił w szklane drzwi, zaraz zmiażdży na placek...
Zaczęły płakać, przekrzykując się, dzieci. Długą wiąchę puścił policjant i wszyscy mężczyźni w wagonie odezwali się bardziej lub mniej soczystymi wiązkami.
- Metro, żeby je...
- Drzewo wiezie, swołocz, czy co?
- Ręce mu z dupy rosną, gnojowi?
- Po palcach depczesz, kurna! Palec złamany, ja tego tak nie zostawię, ja mu coś tam gorzej jeszcze połamię...
- Cicho, dziecino, zaraz pojedziemy... Zaraz wyjdziemy, niech go cholera, pojedziemy autobusem, cicho już, no cicho...
I wtedy abiturient, jeszcze przyklejony do szklanych drzwi, usłyszał rozmowę w kabinie. Głuchym zdławionym głosem odzywał się maszynista, metalowo - jego liczni rozdrażnieni rozmówcy w głośniku:
- Dwudziesty siódmy, co się tam u ciebie dzieje? Co się dzieje?
Niezrozumiała odpowiedź.
- Na ręcznym też? Nie otwierają się?
- Dwudziesty siódmy...
Rozpaczliwa wiącha.
- Dwudziesty siódmy, słuchaj uważnie...
- Na szynach!.. Oj, mamo... Mamusiu...
- Dwudziesty siódmy?!
Podniecone głosy, przekrzykujące się wzajemnie. Ciężki oddech, znowu przekleństwa.
- Dwudziesty siódmy, spokojnie. Spokojnie, słyszysz mnie?..
- Mamuś... ratuj, przebacz... Oj, nie trzeba, nie...
Abiturient słyszał rozmowy jako jedyny z pasażerów; prowincjusz, zaledwie piąty raz w życiu jadący metrem; stał, przycisnąwszy ucho do szklanych drzwi i jego usta same rozciągnęły się do uszu. Z boku raczej nie wyglądało to na uśmiech.
Pasażerowie zaczęli się dusić. Pociąg stał, nie było dopływu powietrza, ktoś usiłował otworzyć okno, ktoś wachlował się dłonią, ktoś przestraszony uspokajał nie mniej wystraszone dziecko. Policjant w końcu odsunął chłopaka i mocno zastukał dłonią w metalową futrynę:
- Co tam się dzieje? Śpisz? Nie możesz gęby otworzyć i powiedzieć ludziom, co się dzieje?
Jakby w odpowiedzi na jego rozdrażnienie w głośnikach rozległ się szelest. I zdławiony głos, całkowicie niepodobny do czułego tenoru lektora zapowiadającego przystanki - zdławiony, niewyraźny głos wymamrotał do zaniepokojonych ludzi:
- Obywatele pasażerowie, kierownictwo metra przeprasza za niewygody związane, powstałe... będą usunięte. Minutę cierpliwości... cierpli...
I w tej samej chwili abiturient, przyciśnięty do ściany, i policjant, bezsilnie ściskający pałkę, i chuda kobieta, siedząca na podłodze, i jeszcze inna, usiłująca pozbierać wywalone z torby rzeczy, ta - z plączącym dzieckiem na kolanach i wiele dziesiątków schwytanych w pułapkę kobiet i mężczyzn usłyszeli najpierw cichy, potem coraz bardziej bezczelny śmiech.