121792.fb2 Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 80

Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 80

Tak się śmieją ludzie, nie otwierając ust. Niejawny rechot, ale taki triumfujący, szydzący, przepełniony zadowoleniem odgłos. Słysząc go, cała zawartość pociągu - od szczeniaka, przewożonego pod pachą grubego piegowatego chłopca, do samego maszynisty, noszącego dumne miano „dwudziesty siódmy” - wszyscy ci ludzie i zwierzęta, łącznie z młodym abiturientem, wpadli w panikę graniczącą z szaleństwem.

Ten tunel nie znał jeszcze takich dźwięków, takiego rozpaczliwego krzyku. Takiego brzęku wybijanych okien; najsilniejsi, obdarzeni niezmiernym instynktem

samozachowawczym, zdołali wydusić okna, odepchnąć kobiety i dzieci i wyskoczyć z zamkniętej przestrzeni wagonów - żeby od razu wpaść pod koła, ponieważ pociąg ruszył.

Śmiech nie cichł. Płynął ze wszystkich głośników i tam, na zewnątrz, słysząc ten śmiech, ludzie kamienieli na ruchomych schodach. Same schody pod ich stopami nieruchomiały również; kobiety w mundurach i policjanci z krótkofalówkami miotali się, nie wiedząc kogo wzywać na pomoc; tłumy, oczekujące pociągów na stacjach, zbijały się w stado, usiłując możliwie daleko odsunąć się od peronów - ponieważ wszystkie pociągi, znajdujące się w tym czasie w tunelach, rozpoczęły koszmarny korowód.

Abiturient, wciśnięty w kąt - a tylko w ciemnym kącie można się było ustrzec rozdeptania przez dziesiątki ciężkich stóp - widział, jak przelatują za oknami stacje. Biały wybuch, zmiana tonacji w pieśni przewodów i znowu krzyk, i znowu huk, i kompletna ciemność, ponieważ światło w wagonie dawno temu zgasło... I wczepieni w siebie ludzie, i mocny, ostry fetor czyichś odchodów oraz śmiech, przenikający nawet przez zaciśnięte na uszach dłonie. Śmiech, narzucający pokorę. Poczucie beznadziei. Koniec...

„Incydent w metrze” trwał dwadzieścia dwie minuty, potem kobiecy głos, śmiejący się w głośnikach, pogardliwie prychnął na zakończenie - i odszedł. Oddalił się.

Potem, kiedy oddziały obrony cywilnej zeszły do tuneli, kiedy zdołały ugasić pożary, kiedy pociągi z powybijanymi oknami udało się doprowadzić do stacji i ruszyły do góry nosze z poszkodowanymi - wtedy w strumieniu ledwo trzymających się na nogach ludzi, pod błękit nieba tego przeklętego dnia wydostał się młody abiturient, miłośnik metra. Wlókł się po ulicy, nie zauważając, że ma mokre spodnie; jego zeznania, zapisane na służbową wideokasetę, po czterdziestu minutach trafiły przed oblicze Wielkiego Inkwizytora. Trafiły w liczbie wielu innych, jednakowo poplątanych i bezwartościowych.

Jutro młodzieniec wróci do domu.

A za tydzień wyłysieje, jak kula bilardowa. Z powodu straszliwego stresu.

Chociaż, jak sobie tak pomyśleć, to po co buchalterowi włosy?

* * *

Starszy pan czuł się źle od samego rana. Święto było zagrożone; ale pięcioletni wnuczek, już zamierzający urządzić w domu piekielną awanturę, ucichł po rozmowie z matką. Malec, ledwo sięgający głową ponad stół, po raz pierwszy mógł świadomie zestawić w umyśle „chcę na festyn” z „dziadek źle się czuje” i dokonał wyboru: podporządkował się, pogodził. Dziadek rozczulił się. Dziadek wziął się w garść, położył pod język mocno pachnącą tabletkę i poprowadził wnuka na niezwykłe widowisko - tradycyjne wyścigi balonowe.

Już wczoraj mówiło się, że w związku z ostatnimi wydarzeniami w Wiżnie wyścigi będą odwołane, ale już wczoraj dziadek wiedział, że tak się nie stanie. Zbyt duże pieniądze latają podczas owych wyścigów, zbyt duże pieniądze znajdują się na reklamowych stendach, zbyt wiele szanownych krajów przysłało na święto swoich reprezentantów, zbyt poważną rzeczą jest tradycja, nie można jej, ot tak sobie, zmienić...

Bilety były kupione z wyprzedzeniem. Niedrogie, ale znośne - bez wstawania z drewnianej trybuny można

było obejrzeć większą część pola. A chłopiec, stojąc na kolanach dziadka, widział wszystko na świecie, a kiedy balony wystartują, to widzami staną się wszyscy, nawet ci, co nie kupili biletów i stoją za ogrodzeniem, za gęstym - danina ostrożności - szpalerem policjantów z tarczami i pałkami. Chłopiec na dziadkowych kolanach kręcił szyją, nie wiedząc na co najpierw skierować wzrok: na paradę załóg, składających meldunek Przewodniczącemu Towarzystwa Balonowego, czy na uzbrojonych wujków w ładnych mundurach, w hełmach, z gwizdkami, radiostacjami i pistoletami...

Starzec westchnął. Świeże powietrze, słaby wiaterek - poczuł się znacznie lepiej. Niemal nie czuł serca i wiedział, że to dobrze tak się nie rozklejać. Przecież wnuk jest taki szczęśliwy...

Sygnał startu.

Liny, utrzymujące do tej chwili na ziemi wszystkie te niewyobrażalnie kolorowe konstrukcje, z widoczną ulgą puściły; trybuny rozwrzeszczały się, witając ulubieńców, dając upust przepełniającej je radości i wylewając ją w bezchmurne tego dnia niebo. Zachwyt, wywołany egzotycznym widowiskiem, głośną muzyką i świetną pogodą zaowocowały powszechną nieokreśloną wesołością; chłopiec deptał kolana dziadka, wrzeszcząc i podskakując, oszołomionym wzrokiem odprowadzając pstre balony, wznoszące się coraz wyżej i wyżej - zresztą i sam staruszek, od wielu dni przebywający w głuchej depresji, poczuł świeże dotknięcie wiatru.

- Leci! Leci! „Jastrząb” jest najwyżej, patrz, dziadku!..

- Drodzy widzowie, właśnie zaczął się pierwszy etap wyścigu, więc z zamierającym sercem obserwujemy...

- Dziadku, patrz, a ten czerwony ma ogon!.. A tam helikopter lata, dziadku, tam helikopter lata! O, zobacz...

Niebo rozkwitło.

Balony wznosiły się coraz wyżej i wyżej, od czasu do czasu na trybunę padał cień - wtedy dziadek z wnukiem widzieli słońce, przebijające przez cienką, różnobarwną tkaninę. Balony odwracały się, wiły się reklamowe szarfy - tłum gapił się z zapartym tchem na pomysłowe wybryki organizatorów. Balony szybowały, zlewając się z błękitem albo jaskrawie odbijając się od jego tła - boki wielu z nich zmieniały barwy w zależności od temperatury, wiatru, nie wiadomo od czego jeszcze; grzmiała orkiestra dęta, ktoś wystrzelił racę i został od razu usunięty z terenu zawodów za złamanie przepisów. Wydzierał się do mikrofonu komentator - staruszek nie słuchał go, pochłonięty widowiskiem. Jeśli mnie tak to bierze, jeśli mnie się tak podoba, to jak musi przeżywać to dzieciak?..

W tej samej chwili największy i najwyżej wiszący balon, reprezentujący chyba ogromną fabrykę obuwia i nazwany „Jastrząb”, zjeżył się, jak zgniła grucha i zaczął raptownie tracić wysokość.

Jęknęły wystraszone trybuny. Balon opadł tak nisko, że spod pomalowanego kosza na wszystkie strony prysnęli gapie - na szczęście, daleko za ogrodzeniem, tam, gdzie nie było trybun i było mniej ludzi; niemal dotknąwszy ziemi, balon nagle błyskawicznie nadął się ponownie, i ludzie zaczęli krzyczeć z zachwytu - w jego konturze wyraźnie widać teraz było twarz klowna; z okrągłym nosem i sterczącymi uszami, z rozciągniętymi w wesołym uśmiechu ustami.

- To ci numer - powiedział dziadek. - Wcześniej niczego takiego... patrz-patrz, wcześniej niczego takiego tu nie robili!

Komentator, który powinien był w tym momencie rozjazgotać się entuzjastycznie, nie wiadomo dlaczego milczał, natomiast głośniej zagrzmiała orkiestra; „Jastrząb”, którego nazwa nie odpowiadała w tej chwili kompletnie kształtowi balonu, wzbijał się coraz wyżej i rozdymał, aż wkrótce był wielki jak dwa „Jastrzębie” i ludzie na trybunach rozdziawiali gęby, ponieważ balon, wydawało się, zajmował pół nieba, inne wydawały się przy nim koralikami, drobiazgiem.

- Patrz-patrz! - powtórzył dziadek. - Kiedyś takich...

Trybuny zamilkły zdziwione.

Balony zachowywały się jakoś dziwnie: jeden wirował, wzbijając się i opadając po mocno skręconej spirali, inny szamotał się, bujając koszem. Widać było, jak załoga kurczowo wczepia się w pląsające burty Trzeci balon spłaszczył się, stał się niemal naleśnikiem, czwarty wyciągnął się jak sopel, piąty wirował niczym bąk, coraz szybciej i szybciej, nienormalnie szybko, a reklamowe taśmy wirowały wraz z nim, jak siedzenia łańcuchowej karuzeli...

„Jastrząb” ciągle rósł. Komentator milczał, dziadek oderwał wzrok od nieba.

Na środku pola stał Przewodniczący Towarzystwa Balonowego, twarz miał białą jak talerz. Twarz wykrzywioną przerażeniem.

Zaniepokojony staruszek zaczął się kręcić. Odwrócił się do wnuka - i dlatego nie zobaczył.

A warto było zobaczyć.

Chwilę przed wybuchem „Jastrząb” zapłonął jak papier - i od razu pękł, miotając na wszystkie strony nieba płonące strzępy.

Trybunom wystarczyło kilka sekund ciszy.

Kompletnej ciszy, w której niepotrzebnie i świętokradczo huczała orkiestra; potem również trąby niespokojnie umilkły i, jakby doczekawszy się pauzy, eksplodował ogniem drugi balon - z odległego zamorskiego kraju, zielony ze srebrem, i ogniste kłaki posypały się na głowy skamieniałych ludzi.

A potem wtrącił się do rozgrywki wiatr.

Wiatr najpierw podchwycił wrzask, jaki wyrwał się jednocześnie ze wszystkich gardeł, zawinął go jak trąbę powietrzną i podrzucił do góry - wraz z pozostałymi na niebie balonami. Te straciły sterowność, zachowując swoje barwy i lśnienie choinkowych zabawek, tak samo jak i one kruche; o zielone pole, zachowujące pamięć o niedawnej paradzie, ciężko gruchnął okopcony kosz z załogą zniszczonego „Jastrzębia”, w powietrze wzbiły się grudy ziemi i wyrwana z korzeniami murawa - i dopiero wtedy ludzie na ławkach poderwali się.

Szpaler policjantów, wstrząśniętych jak i reszta widzów, łańcuch tych obwieszonych bronią policjantów wytrzymał piętnaście sekund. Ludzie rzucili się do ucieczki, niemiłosiernie depcząc się wzajemnie.

Dziadkowi wydawało się, że tylko on patrzy do góry. Tylko on widzi, jak balony są porywane wichrem - w ciągu pół minuty odleciały potwornie daleko, były już nad miastem, nad dzielnicami mieszkalnymi i konsekwentnie, w równo odmierzonych odcinkach czasu, wybuchały, zmieniając się w postrzępione pochodnie, spadające i spadające...

Staruszek wyraźnie zobaczył swoje starutkie podwórko. Młodszego wnuka w wózku i swoją córkę, jak zawsze rozwieszającą pieluszki na płaskim dachu; ogień i śmierć, walące się z jasnego nieba...

Nic więcej nie widział.

Silny ból w sercu i zalewający wszystko mrok pozbawiły go możliwości obserwacji...

Wielki Inkwizytor Wiżny, przeglądający potem wykaz ofiar, przeoczył nazwisko pana Fedula, w swoim czasie wspaniałego dyrektora trzeciego wiżneńskiego liceum. Nie wiadomo, co poczułby Wielki Inkwizytor na widok tego nazwiska w żałobnym wykazie; ale nie zobaczył go. Zbyt długa była ta lista.

* * *

Nadmiar przypraw szkodzi potrawie, jak młodzieńcowi szkodzi czasem zbytek wesołości... Kucharka wie, że mnie odrzuca od zapachu kminku.

Panie moje najpierw tworzą nie zabójstwo - chaos tylko. Farsę, od której krew ścina się w żyłach, bawią się jak kot z myszą, albo czerpią może siłę ze strachu przerażonych tłumów? Albowiem panie moje coraz silniejsze są, i lud ucieka z miast, zaszywając się w lasach i wąwozach, dziczejąc...

... A kto wam powiedział, że wszechświat, jakim go postrzegamy, będzie niezmiennym na wieki?..

Jeśli tak będę myślał, to i mnie samemu nie uda się uniknąć oskarżenia o wywrotowe myślenie.