121792.fb2
A dlaczego, pytam, sami jesteśmy tacy bezsilni?!
„Ale przecież pan chciał?” - „Co?” - „Zrozumieć wiedźmy?” - „Już nie chcę.”
Czy to ty, Klaudiuszu Starż? Czy to ty, już w liceum nazywany za plecami „żelaznym hakiem.”
Iwgo, nie zdążyłaś zapytać, dlaczego poszedłem do Inkwizycji. A ja nie zdążyłem ci wyjaśnić, że była to instytucja, której uniknąć chciałem najbardziej na świecie i był to moment w moim życiu, kiedy za karę robiłem sobie tylko to, co nieprzyjemne i bolesne...
Nic nie dzieje się ot tak. Wszystko ma swój ukryty sens. Oto, jak się okazuje, powód mojego przyjścia do Inkwizycji...
Krwawiącymi kostkami palców lekko dotknął prostokątnego przedmiotu w swojej wewnętrznej kieszeni.
Potem wyszedł do sekretariatu. Przeszedł obok śpiącego Glura, przez podziemne wyjście wydostał się na mały parking i z westchnieniem ulgi usiadł za kierownicę zielonego jak wiosenna trawka, wymytego i zatankowanego grafa.
Klaudiusz Starż nigdy nie jeździł szybko.
W każdym razie nie do dzisiejszego dnia.
* * *
A potem, podporządkowując się rytmowi tej nocy, wzeszedł księżyc.
Iwga też podporządkowywała się rytmowi. To było jedyne prawo, któremu jeszcze się podporządkowywała; jej ciało, rozciągnięte na cały świat, chciało teraz połączyć się w całość - zwarła się jak zwierzę przed skokiem. Jej ręce, oczy ściągały z różnych stron świata - nie wszystkie zdążą, ale przecież świat nie jest znowu taki wielki. Już wcześniej, obudzone przeczuciem, jej cząstki pełzły do siebie, łączyły się i w końcu zgrupowały - teraz tylko zostało ożywić to gigantyczne amorficzne ciało, włożyć w nie duszę; Iwga szła, wstrząsana i ponaglana rytmem, jej trawy rozwiewały się za plecami, jej księżyc odczuwał obojętne podmuchy wiatru, jej dzieci patrzyły na nią gwiazdami w czarnych lukach wśród chmur.
Nieważne, gdzie się spotkają. Tajemnica spełni się o północy, dokona się tam, gdzie będzie o północy ta istota ze sterczącymi we wszystkie strony rudymi włosami. Pod nogami której spazmatycznie drgają doświadczone kamienie. Obojętne gdzie - ale one, śpieszące by wypełnić się istotą, intuicyjnie wyczuwają ośrodek powszechnego ruchu, punkt leżący na jej drodze, jakby właśnie tam był wryty w ziemię kołowrót, na który nawijają się ich
niewidoczne żyły, nici, postronki ciągnące nie za szyję, a za duszę. O, jak one boją się spóźnić. O, jak się śpieszą, zdzierając stopy do krwi, wyjąc silnikami, lecąc ze wszystkich sił, napędzając wszystkim, co w nich jest, pędząc do niej...
Jeszcze nie czas. Jeszcze zbyt miękko drży noc, przepuszczając ją przez siebie. Jeszcze zbyt wysoko rozwiewają się żółte flagi księżyca - przestraszonego, ale pogodzonego z nieuchronnym. Jeszcze bardzo daleko, jeszcze zbyt głucho brzmią bębny...
Iwga drgnęła.
Z przodu, na jej drodze, na linii, z której nigdy już nie zejdzie, stało postronne życie. Ślepe. Złe. Zbyt słabe, by zmusić ją do zmiany rytmu.
- Stać! Strefa jest otoczona! Ani kroku dalej!
Iwga roześmiała się.
Jej śmiech dotknął zwisających nad drogą koron i te sypnęły czarno-białym listowiem. Jej śmiech poruszył ciężką wojskową ciężarówką, przegradzającą drogę, wolno przeciągnął ją, zostawiając na betonie czarne pasma i zapach palonej gumy, potem obrócił ją, wywrócił, cisnął.
Wybuch nie był jej zasługą. Prysnęły na boki wrzeszczące ciemne postacie; Iwga szła, patrząc, jak rozwija się płomień w żałobnej otoczce tłustego dymu, jak przecieka z płatka na płatek, żyje i przeradza się, i wznosi do nieba...
Kroczyła, niemal nie dotykając podeszwami ziemi. Ogień słał się przed nią, pulsujący na brzegach, nieruchomy w zenicie; przeszła przez rude ognisko i płomień, od początku czasu pożerający jej siostry, nie śmiał dotknąć jej stojących dęba rudych włosów.
Szła. Czarny dym bezgłośne wplótł się w noc i stał się częścią procesji.
Czas nie istniał. Istniały tylko cienkie membrany sekund, które przerywała dokładnie w zgodzie z rytmem;
po minucie - a może godzinie - pojawił się przed nią nowy kordon i jej nozdrza drgnęły.
- Zatrzymaj się, wiedźmo.
Wymknęła się z wielkiego świata i zapanowała we wnętrzu własnego małego ciała - fałszywego ciała, ponieważ to prawdziwe, rozciągnięte na powierzchni ziemi, jeszcze się nie złączyło w całość.
- Zatrzymaj się, wiedźmo... Nie przejdziesz.
Wśród nocy pojawiły się fałszywe nieproszone gwiazdy - żółtozielone, migocące oznaki służby „Cugajster”. We wspaniały rytm pochodu wplótł się drugi, nerwowy, zachłystujący rytm obcego tańca. Morderczego tańca.
- Stój!
Nie zwolniła. I nie śmiała się już, kiedy na jej spotkanie wyszedł z mroku łańcuch ludzi w podrabianych zwierzęcych skórach, ze srebrem na szyi i piersi, z szalonym rytmem w oczach.
... Niewidzialne nici, pętające ofiary. Jak pulsujące węże, zabierające życie. Jak czarne przyssawki, wysysające duszę...
Białe oczy latarek ręcznych. A na jednej - słoneczny filtr. Iwga zmarszczyła brwi.
- Ty... Ty?!
Iwga uśmiechnęła się. Tak mogłoby wyszczerzyć się niebo za jej plecami - bezdźwięczną, samotną, bladą błyskawicą.
Łańcuch drgnął i rozpadł się. Wystarczyło im jedno spojrzenie na jej twarz.
- Siły niebieskie...
- Wycofać się! Wycofać się! Prow!
On jeden nie poruszył się. Skamieniał, nanizany na igłę jej nieruchomego spojrzenia.
- Z drogi, Prow! Zejdź jej z drogi!
Coraz głośniej i głośniej huczał bęben. Warczało niebo, naciągnięte na pokrywę. Ta, która kroczyła teraz po drodze, była górą.
Niepodważalnie i całkowicie.
I, nie zmieniając rytmu kroku, przekroczyła ciało nieruchomego człowieka.
A po sekundzie - po cienkiej membranie, przerwanej przez jej ciało - zapomniała i nigdy więcej nie przypomniała sobie tego, i nie zadała sobie nawet pytania, czy ów człowiek pozostał przy życiu.
* * *
Najtrudniejsze było wydostanie się z miasta. Klaudiusz krążył w kompletnych ciemnościach, omijał barykady, szczeliny w drodze, kaszlał z powodu panoszącego się wszędzie dymu; woń, porównywalna może tylko ze smrodem rzeźni albo oddalała się, albo zbliżała - póki pod koła grafa nie trafiła w końcu betonowa, prosta, niemal wolna od przeszkód droga. I wtedy Klaudiusz Starż, nigdy nie szalejący za kierownicą, ze spokojnym sumieniem wdusił pedał gazu w podłogę.
Z przodu, nieco z prawej, płonęła farma - blask potwornego ogniska opierał się o niebo, iskry opadały na szybę, przywierały do niej wraz ze strumieniem powietrza, rozjarzały się ostatni raz i zmieniały w czarne kłaki sadzy; oddalony ognisty potwór stał, oparty rękami pod boki, potrząsając na wietrze rozwichrzoną brodą i odprowadzał spojrzeniem jedyny rozumny punkt na całym odcinku trasy - pędzącego w nieznane grafa. Klaudiusz wykrzywił się drapieżnie.
Świat już nie istniał. Nic, co uważał za środowisko swojego życia, już nie istniało; to, co było znane i znajome, pewne, stanęło dęba, nad ludzkością wisiał odwrócony lej, wolno wirował czarny wicher i ogarnięte jego potwornym przyciąganiem, leciały w powietrzu prawa i obowiązki, obyczaje i zwyczaje, żywe krowy, odłamki budynków, wyrwane z korzeniami drzewa, wyryte z grobów trumny...
Klaudiusz dusił pedał, dusił, a kiedy wyprzedzające go światło reflektorów wychwytywało przed sobą przeszkodę - wywrócony samochód, porzucony przez uciekinierów dobytek czy rozciągnięte na asfalcie ciało - zaciskał zęby, aż zgrzytały i zlewał się z wozem, wiernym, posłusznym, gotowym do każdego manewru...