121792.fb2
Samochód się trząsł. Samochód jęczał, od pewnej chwili Klaudiuszowi nie dawało spokoju świdrujące spojrzenie, nie od razu zrozumiał, że to gapi się nań, nie migając, nisko wiszący żółty księżyc...
Droga stała się niemal nieprzejezdna, musiał zwolnić, żeby nie skręcić przed czasem karku. Spod odłamków jakiejś drewnianej budowli wyskoczyła biała kura i, wyraźnie pozbawiona rozumu, rzuciła się na szybę samochodu, uderzyła weń skrzydłami i dziobem, nie żałując połamanych piór, z nienawiścią patrząc na siedzącego za kierownicą człowieka.
Przy studni siedział, odrzuciwszy do góry głowę, trup. Patrzył galaretowatym, nieruchomym wzrokiem. Klaudiusz odwrócił się.
Po pół godzinie droga wyprowadziła grafa na betonową szosę. Klaudiusz chyba nawet pamiętał numer tej
drogi; tu zapach matki wiedźmy był tak wyraźny i określony, że Klaudiusz uznał za możliwy krótki postój.
Sterta map leżała na tylnym siedzeniu; bezbłędnie wybrał jedną jedyną, wojskową, standardową, miarowo podzieloną na kwadraty. Rozwinął, włączył światło, znowu odnalazł w splocie tras to miniaturowe skrzyżowanie, na którym teraz cicho stał zakurzony graf.
Niski księżyc zerknął mu przez ramię na mapę. Ledwo powstrzymał się, by nie zasłonić mapy ręką.
Skoncentrował się. Zapach wiedźmy, gęsty zapach śmierci przenikał przez szybę i żelazo - ale strategiczna mapa potrafiła oprzeć się najmocniejszemu naciskowi; ona sama z siebie była straszna, ponieważ nazwy ludzkich osiedli trwale sąsiadowały na niej z obojętnymi znakami, symbolizującymi nie zwyczajną śmierć - ale nieuniknione, szybkie, całkowite i niczym nie zasłużone zniszczenie...
Tępo patrząc na mapę, Wielki Inkwizytor Wiżny w milczeniu wspomniał jego wysokość, nieboszczyka księcia. I wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe prostokątne pudełko z wąskim okienkiem.
Jak dalece może się pomylić? O pół kilometra, o kilometr, o pięć?
Czy dotrze do Wiżny?
Kto tam jeszcze został, w okolicach punktu, oznaczonego ciemnoszarym kółkiem, z wyraźnym napisem kursywą: „w. Podralce”?
W kąciku ekranu pulsował symbol. Centrum czynne. Gdzieś tam, głęboko pod ziemią, dokąd nie sięgnie spojrzenie tego przerażającego księżyca, siedzi otępiały z niewyspania oficer ze słuchawkami na uszach i czeka, czeka, czeka...
Może jeszcze nie wie, że jego dowódca nie żyje. A nawet gdyby wiedział - to nie ma znaczenia, machina wojny nie może zależeć od jednego ludzkiego żywota.
Ziemia drgnęła. A może to wytwór podnieconej wyobraźni? Nie, drgnęła raz jeszcze, Woń matki stała się jeszcze mocniejsza. Klaudiusz na chwilę stracił oddech; wobec tej istoty wszyscy inkwizytorzy świata są bezsilni, nawet gdyby potrafili się zjednoczyć, nawet gdyby zdołali stać się jakimś „ojcem”, wchłonąć całą swoją wolę...
Roześmiał się. Chrapliwie i głucho. Ale szczerze. Niemal bez goryczy.
Podralce. Niby skąd ma tę pewność, że ona jest w Podralcach? Zbędne pytanie - jego węchu zawsze wystarczało do tego, by odszukać w okolicy rzeźnię. Inna sprawa, że nigdy do rzeźni nie zdążał - cóż, teraz nie ma innego wyjścia.
Podralce. To miejsce, gdzie była inicjowana... Suki, zainicjowały ją, wyszarpnęły do swojego świata, który jest nie „taki”, a ona pozostała tą samą, to świat jest winien... Swołocze, łajdaczki, po co...
Bezmyślnie, mechanicznie zmierzył wzrokiem odległość od Podralców do szarego skrzyżowania, na którym stał teraz graf. Dobre pięć kilometrów. Jak to mówił nieboszczyk książę - „tylko proszę się samemu trzymać od tego z dala?”
Właściwie to ma czas. Może zostawić sobie powiedzmy pół godziny, samochód całkiem dobrze wyciągnie jeszcze dwieście; droga jest w niezłym stanie, zdąży uciec, a potem wlezie w jakąś szczelinę...
Nagle strasznie zachciało mu się spać.
Wyobraził sobie, jak przeczekawszy w szczelinie odległe uderzenie i wstrząs ziemi, wyłazi ze swojego schronienia. Strząsa z siebie popiół...
- Zimno - powiedział na głos.
Obraz powtórzył się, wolno, w szczegółach: otwierają się metalowe drzwi... szeleszczą grudy ziemi, przyniesione wiatrem... Niebo o świcie, świat wolny od wiedźm, od matki-wiedźmy...
... Jakoś jednak Atrik Ol potrafił sobie poradzić, przecież nie miał atomowych rakiet w silosach, jak on to zrobił sam, jak...
Klaw, powiedziała ze skargą w głosie Diunka. Klaw, boli cię... chyba to serce, Klaw.
Mam czterdzieści pięć lat, powiedział ponuro. Czemu się dziwisz, Diunko. Tym bardziej, że wcześniej też bolało.
Tak, to nie było przyjemne. Zawsze uważał siebie za najsilniejszego z inkwizytorów - i tak było. Przegrywał z kimś w umiejętności splatania intryg, z kimś innym w talentach administracyjnych... Ale co do samej mocy - nie ustępował nikomu, rozumiał to nawet Tomasz z Alticy, i Tanas z Ridny, i książę też to rozumiał... Klaudiusz Starż marzył, że dorówna w czynach Atrikowi Olowi - a zamiast tego przymierza się do przycisków, jak tchórzliwy i bezlitosny polityk, i nanosi uderzenie cudzymi rękami, i to jakie uderzenie - brudne, podłe, nieludzkie...
A wszystko dlatego, że przegapił swoją szansę. Nie zarżnął rudej dziewuchy srebrnym sztyletem. Nie zamknął jej w podziemiach, pozwolił iść swoją drogą, pozwolił zainicjować się; wszystko zatem, co czyni teraz, jest tylko poprawianiem własnego błędu...
I, już się nie wahając, przyłożył kciuk do płytki sensora. Przez długą sekundę nic się nie działo i już włosy na czubku głowy miały mu się zjeżyć, gdy w końcu w prostokątnym ekraniku mignął skąpy napis: kod...
Księżyc nie rozumiał, co się dzieje. Księżyc gapił się tak samo posępnie i złośliwie. Księżyc wystraszy się potem, już po.
Wystukał kod. Otrzymał dostęp i starannie sprawdzając wszystko na mapie, wprowadził namiary Podralców.
A potem, sprawdziwszy czas, wprowadził go z rezerwą, zostawiając do zaproponowanego uderzenia całą długą godzinę. Sześćdziesiąt minut.
A potem długo i tępo patrzył na pulsujący czerwony napis, sygnał mówiący, że rozkaz zostanie przyjęty do wykonania po powtórnej identyfikacji poprzez sensor i przyciśnięcie czerwonego przycisku.
Ale czerwonego przycisku Klaudiusz nie dotknął, natomiast starannie włożył pudełko do wewnętrznej kieszeni, uruchomił samochód i cicho, bardzo wolno ruszył przed siebie - tam, skąd dochodziła woń matki. W stronę wsi Podralce.
* * *
Tuż przed północą pochód osiągnął swoje wspaniałe apogeum. Niebo, stało się bębnem, grzmiało i każde uroczyste uderzenie stawało się wymachem ciemnoczerwonej lśniącej tkaniny; na drodze Iwgi znalazła się równina, okrągła niecka z miękkimi trawiastymi zboczami, z twardym wyasfaltowanym dnem, z olbrzymim budynkiem w środku. Budynek przykryty był ciemnym szklanym dachem, a nieopodal płonęło ognisko ze złożonych w stos, jak drewno, samochodów. W straszliwym żółtym świetle miotały się po kręgu, kręciły się,
jakby wciągane przez wir, uwolnione, oszalałe konie.
Rytm zmienił się. Iwga stanęła.
Głuche rżenie. Nierówny stukot kopyt, ledwo słyszalny, oddalony, lecące grudy gruntu, odblask pożarów; Iwga przymknęła oczy. Konie wykonywały swój wspaniały taniec. Paradne przejście, rozwiane grzywy, mokre grzbiety, wytrzeszczone oczy...
Iwga zrobiła krok do przodu, pozwalając wirowi wciągnąć i siebie. Schwytać, nieść po spirali, do środka, do osi, do słupa trąby kręcącej wstęgami niegasnącego ogniska. Bawiącej się tam, w niebie, wśród gwiazd, zabawiającej się stertą żelaznego złomu i trzema osobowymi samochodami, którym udało się uniknąć ogniska, porwanymi z asfaltowego parkingu.
Konie kręciły się coraz wolniej i wolniej, niektóre już się ledwo wlokły, opuściwszy głowy, opuściwszy do ziemi jasne grzywy. Iwga ostro, niemal boleśnie odczuła, że jej nowe ciało już jest tu.
- Matko! Nowo narodzona matko!
Morze czułości. Morze płonących oczu. Morze dotknięć, raz lekkich i niemal niewyczuwalnych, raz bolesnych i silnych, ale jednakowo szczęśliwych, gorących, szczerych; święto odzyskanego sensu.
Iwga drgnęła.
Trąba, wciągająca ją w lej, teraz jej się podporządkowała. Zlała się z nią, wciągnęła w siebie, zawisła nad jej głową i Iwga, odrzuciwszy do góry głowę, widziała przez wirujący lej - gwiazdy...
Miłość ulatywała od niej, jak ulatuje z letniej powierzchni rzeki poranna mgła. Jak ulatuje zapach rozpalonego ludzkiego ciała. Jak bije blask od księżyca. Sama z siebie, naturalna i prosta, sama z siebie.
Nie rozróżniała ich twarzy. Wszystkie jednakowo należały do niej, jej dzieci i cząstki jej istoty, komórki jej nowego ciała, palce, włosy, oczy. Ze zdziwieniem czuła, jak ożywa, uczucie to było tak silne, że nie wytrzymała i pozwoliła sobie na wymknięcie się z powrotem, do powłoki rudowłosej dziewczyny, w oczach której odbijał się dysk księżyca.
Minęła otwierające się przed nią szklane skrzydła drzwi, poczuła na twarzy powiew od ogromnego klimatyzatora, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.