121792.fb2 Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 97

Czas Wied?m - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 97

Ciemność pękła. Budynek jarzył się światłem, cały, aż po szklaną kopułę, aż po najodleglejszy kąt, utonął w wesołym elektrycznym świetle, pewnym siebie świetle wiecznego dnia, pojęcia nie mającego o żółtym księżycu, świecach i kopcących pochodniach. Ocknęły się i zahuczały, popełzły do góry i na dół gumowe schody, ruszyły się skrzydła wentylatorów, zapłonęły mocne niebieskawe monitory, ustawione tu i tam, w najbliższym z nich Iwga zobaczyła swoje odbicie, z nieruchomą bladą twarzą, płonącymi oczyma i kulą ognistych włosów, wśród których co jakiś czas błyskała mała zygzakowata błyskawica.

Iwga roześmiała się. Obrazy nakładały się; rudowłosa dziewczyna pojawiła się jako nieproszona gospodyni porzuconego przez ludzi supermarketu. A ona, ta prawdziwa, której ciało kształtuje się teraz w wirze na środku stepu, w ramie oszalałych koni - pojawiła się jako nieproszona gospodyni do tego wielkiego świata...

Chociaż teraz już wie, że wcale nie jest taki duży.

Szła między półkami i stelażami, między pstrą różnorodnością szmat i głośników, lalek, skóry, chromu i niklu, porcelany, luster, jasnych pudełek i żywych kwiatów; na podwójnym łożu, pachnącym lnem i lakierem, leżały otwarte, swobodnie splatając strony, bezwstydne pornograficzne magazyny i wspaniały atlas anatomiczny. Na dnie nadmuchiwanego dziecinnego basenu stała, stykając się głowami, para ciemnoczerwonych rybek-mieczników; Iwga szła, a wraz z nią poruszał się środek ogromnego wiru, trąby, w

której kręciły się konie. Nad jej głową wisiał ciemny słup, wyciągający ku górze języki płomiennych wstęg; od czasu do czasu wir wciągał co się dało, zrywał z półek, po spirali wciągał swoją zabawkę do góry, przebijając przeźroczyste sklepienie, ciskając na uciekające w panice ruchome schody szklane odłamki i odbłyski światła księżyca. Te, co były jej dziećmi, również podporządkowały się wirowi - niepowstrzymanie ciągnęło je ku wnętrzu, do czarnego słupa, częścią którego teraz była; poruszały się jak konie na skraju leja - po kręgu, po spirali, zaczarowane, co sekundę zbliżając się do zawładnięcia sensem, zbliżając do czegoś

najcenniejszego na świecie, do jedynego, co teraz ma wartość - do matki...

Wir bawił się mnóstwem malutkich luster. Wir obsypywał supermarket błyskami - to damskie puderniczki bezsilnie otworzyły pokrywki, jak perłopławy, rozwarte przy pomocy noża, otwierały pyszczki, gubiły białe krążki puszków, a te wypełniały powietrze drobniutkim pyłem, błyskając lusterkami.

Skarb nad skarby, pomyślała Iwga, zachwycona lotem niepotrzebnych, ale tak ładnych przedmiotów. Skarb nad skarbami - ten, który staje się jedynym...

Nieoczekiwane słowo zwróciło jej coś jak wspomnienia; światło latarki i ręce człowieka, mężczyzny, ręce z cienkimi sznurkami żył, z niemożliwą do odczytania siatką losu na wąskich dłoniach... Wir skręcił się mocniej, zwinął i wyrwał wspomnienia z jej głowy. Wyrwał i cisnął do jednej z czarnych promienistych dziur w szklanym suficie.

Weszła na okrągłe podium, gdzie stał wielki fotel z wysokim rzeźbionym oparciem. Kroczyła wolno i dostojnie, jakby się bała, że spadnie korona - koroną był czarny wirujący słup.

- Na nowo urodzona matka!

Uniosła ręce.

Światło zgasło. Księżyc patrzył przez rozbitą szklaną kopułę i gdzieś daleko, może na drugim końcu świata, uderzył dzwon.

- Na nowo urodzona matka!

- Do mnie, dzieci moje. Do mnie.

W rzeczywistości nie wydała żadnego dźwięku - ale wir nad głową zaczął się rozdymać, ze słupa stając się stożkiem, a potem kulą; pochwycone przez wściekły wir zerwało się ze swoich miejsc wszystko, co od wielu już lat wierzyło w swoją niewzruszoność.

Wszystkie te przedmioty, do tego czasu uważane za cenne, cała ta mieszanina żelaza i tkaniny, szkła i plastyku, wszystkie te sploty przewodów i sznurów, wzbiły się w powietrze, wciągane okrutnym korowodem; wśród odłamków fruwały, przewracając się i chichocząc, jej dzieci - wydawało się Iwdze, że własną ręką miesza w powietrzu tę mieszaninę. Wir rósł i rozrastał się, zrywał obicia ze ścian, wyrywał bloki, kręcił odłamkami cegieł i w końcu wydusił resztki szklanego dachu, splunął tym wszystkim w twarz księżycowi i księżyc na chwilę zmarkotniał, zaciągnięty czarną warstwą dymu i popiołu.

Fotel, na podłokietniku którego opierała się Iwga, nie stracił nawet suchego płatka róży, który dawno temu opadł na siedzenie. Fotel nie stracił ani pyłka; ubranie Iwgi nie szamotało się, jej nos wyczuwał świeży zapach nocy i przez odarte z tkanki żebra ścian widziała konie - wir utrzymywał je, przenosił nad ziemią, podchwytywał i opuszczał znowu, a one wstawały na nogi i biegły jak nakręcone, jakby bały się stracić rytm...

Nad jej głową nie było już teraz fruwającego chłamu. Jej dzieci, roześmiane, z rozwiewającymi się z woli wiru włosami i sukienkami, wyciągały do niej ręce i zbliżały się z każdą sekundą - długą słodką drogą, po kręgu, po spirali.

Wtedy usiadła, uniosła głowę, wyprostowała się, nie dotykając plecami rzeźbionego oparcia. Zamknęła oczy i wyraźnie wyobraziła sobie los, czekający ten świat.

Najpiękniejszy ze światów. Królestwo wiecznego ruchu, stożek gigantycznego wichru, królujący wir...

I gwiazdy. Roześmiała się szczęśliwa. Jej śmiech podchwyciły setki głosów.

* * *

Nacisk tej, która szła gdzieś z przodu, zapierał mu dech i paraliżował siły. Do uderzenia zostało czterdzieści minut czasu, a polecenie na pulpicie ciągle nie było potwierdzone i wąski ekran pudełka domagał się tego, pulsując czerwienią. Graf toczył się po drodze wolno, z prędkością spacerującego cyklisty; Wielki Inkwizytor Wiżny zaciskał zęby, metodycznie mobilizując wszystkie swoje nie zmarnowane jeszcze siły.

Coś ty, Klaw, mówiła wystraszona Diunka. Nie dasz rady, nie wytrzymasz nawet minuty...

Nie wytrzymam, zgadzał się ponuro.

Coś ty, Klaw!.. Przecież Atrik Ol nie dlatego był silny, że go spaliły - a dlatego, że powstrzymał matkę. Po to, by ją zatrzymać, wcale nie musisz umierać tak strasznie i nieprzyjemnie...

Tak, powiedział sobie, z całych sił uderzając pięścią w kierownicę. Tak, tak, tak, tak...

Graf ryknął ohydnym zachrypniętym głosem. I jeszcze raz, i jeszcze, klakson niósł się po okolicy; jeśli został tu jeszcze ktoś żywy - na pewno drgnął, przekonany, że koniec świata właśnie nadchodzi.

Co z tobą, Klaw, ze smutkiem zapytała Diunka.

Wybacz, Diuneczko. Nie wiem.

Po co ci to, Klaw?

A po co dniami i nocami siedziałem nad twoim grobem, ukrywszy twarz w więdnących wiankach? A po co wszystko...

Klaw, chcesz... Ty, który nigdy nie myślałeś o samobójstwie, ty, którego najsilniejszym życzeniem zawsze było przeżyć? I bez sensu jest twoja śmierć, Klaw, ponieważ zakończenie tej tragedii kompletnie nie wymaga twojej obecności.

Nie mogę ci wyjaśnić, Diunko. Mojej obecności wymaga co innego.

I to mówisz ty, który potrafi torturować?

Samochód, pełznący po szosie, majtnął się na boki.

Wiele rzeczy potrafię, Diunko.

Na panelu alarmowego wywołania zapaliło się czerwone światełko.

Klaudiusz drgnął. To nie miraż; światełko migotało, prosiło, żądało...

- Niech zginie zło - powiedział ze śmiechem do słuchawki. - Słucham.

Krótkie milczenie.

- Klaudiuszu...

Nie poznał głosu. Zbyt wiele było zakłóceń, zbyt zniekształcony głos, odległy, nieprawdopodobny.

- Klaudiuszu, to ja, Fedora... Wiemy... książę zostawił... tobie... Klaudiuszu, wydaj polecenie. Szybciej. Szybciej.

- Gdzie jesteś?

- W Alticy... Ilość wiedźm na jednostkę ludności gwałtownie spadła, one zbierają się w jedno, tam, pod Wiżną, masa krytyczna...

- Dzieci są z tobą?

- Tak... Gdzie jesteś? Wydaj polecenie ze zwłoką, śmigłowiec zabierze cię, tylko powiedz, gdzie jesteś...

Śmigłowiec.