121792.fb2
- Milcz!..
Rzeczywiście - wyczuły go. Czuł, jak z leja, stamtąd, gdzie widniał potworny słup trąby, wyciągają się w jego kierunku setki rąk.
A co czuł Atrik Ol?
Czas! Czas, krzyknęła Diunka. Zabij je, bo inaczej one zabiją ten świat; musisz to zrobić, to twoja misja, jesteś strażnikiem, jesteś Starżem, za tobą stoi ludzkość, uderz!
- Biedna ludzkość, Diunko. Wybrała sobie niegodnego strażnika.
Wiem, o czym myślisz, oburzyła się Diunka. Ale przecież mnie zabiłeś... masz doświadczenie, zabij też i ją...
- Więcej nie chcę... Myślisz, że zabijanie ukochanej istoty to rzemiosło? Albo sport? Z każdym nowym ćwiczeniem zdobywa się większą wprawę? Nie chcę, mam dość, chcę, by ona żyła...
Nie odzyskasz jej, krzyknęła tęsknie Diunka.
- A to... zobaczymy.
Ostatni raz zerknął na wąskie okienko pulsujące czerwienią, żądającą potwierdzenia polecenia. Potem mocno zamachnął się i cisnął pudełko przez pozbawione szyb okno. W twarz wiedźmom, po spirali
wspinającym się łagodnym zboczem.
* * *
Jej nowe ciało z każdą sekundą nabierało mocy i urody. Chyba górne ręce trąby zaczerpnęły garść gwiazd - w każdym razie, w zwartym kształcie wichru pędziły teraz białe i żółte iskry, jakby to się działo na świątecznej karuzeli. Iskry wplątywały się w grzywy koni - koni z karuzeli - i rywalizowały w blasku z oczami jej dzieci.
Potem nastąpiło zakłócenie w rytmie. Niewielkie. Na mgnienie oka, kiedy wicher z rechotem pochwycił zielone auto, znieruchomiałe na skraju niecki. I zaczął unosić po spirali, zabawiając się nim, zastanawiając, w którym miejscu zapalić benzynowe ognisko.
I zdecydował.
Eksplozja rozkwitła, okrągła jak kwiatek lilii wodnej, ale od razu miotająca strzępami ognia, tracąc przez to jędrność; przez jakiś czas cieszyła oko tańcem płomieni, idealnie wplatających się w ogólny rytm. Może nie dlatego od razu usłyszała krzyk przestraszonych córek.
Na ziemi obok płonącego wozu leżał człowiek, obdarzony władzą. Jego władza przypominała biały wybuch, jego władza mocno pachniała spalenizną, niepokoiła i drażniła. Ona widziała, jak jej dzieci, które trafiły w krąg jego władzy, bezradnie starają się mu przeciwstawić.
Ona przymknęło powieki. Czuła się tak, jakby ktoś ścisnął jej rękę i wbijał w nią tępą igłę. Mocniej, jeszcze mocniej...
Ona się uśmiechnęła. Biały krąg władzy, płynący od natrętnego przybysza, zapłonął mocniej - i niemal od razu przygasł. Ona po prostu wyszarpnęła igłę. Strząsnęła z siebie. Z łatwością; jej dzieci, jej palce, jej posłuszne mięśnie naprężyły się ledwo widocznie - ich moc ukazała się w postaci ciemnoczerwonych wykwitów, ich siła do końca rozerwała biały krąg i biały pancerz, jakim człowiek usiłował się obronić. I omal nie rozerwała jego samego, gotowa dzielić i rozsiewać, czynić cegiełką chaosu, pyłkiem w spiralnym wirowaniu.
Ale człowiek nie był jeszcze bezradny. Uderzył w jej palce bolesnym białym uderzeniem - i wymknął się. I uderzył znowu.
Ona się rozzłościła. Jej palce zacisnęły się, miażdżąc jego wolę jak kość w żarnach. Jego ból był zielonym, świecącym obłokiem; ona rozwarła pięść i strząsnęła ciało, pozostawiając swoim dzieciom, swoim palcom, pewną swobodę działania, wolność ostatecznego rozprawienia się.
I wróciła do małej-siebie. Otworzyła oczy.
Jej dzieci cieszyły się. Ich radość otaczała ją jak miękka, chłodna struga.
Procesja. Uroczysta procesja po okręgu, po spirali; one niosły jego ciało na wyciągniętych rękach, jego pokorne, bezwładne, ciężkie i nieruchawe ciało. Maszerowały za nim, to był niekończący się pochód, długa eskorta, tak długa, że niosące ciało niemal deptały po piętach ostatnim płaczkom w procesji, a płaczki zanoszą się śmiechem i wicher rozwiewa ich odzienie - po spirali...
One niosły go na wyciągniętych rękach. Jego głowa wycelowała podbródek w niebo, patrzył przed siebie, a jego odwrócona twarz wydawała się obróconym i ironicznym portretem.
- Iwgo...
Nie, jego wargi nie poruszyły się. Wargi ciągle były mocno zaciśnięte - ale słyszała przecież wyraźnie, jasno, zrozumiale...
- Iwga.
Procesja zakończyła się tam, gdzie zaczęła - przy dopalającym się samochodzie. Właściwie - przy dogasającym: wicher postarał się, by płomień pożarł wszystko, co mogło spłonąć, zostawiając tylko czarną karoserię, zwęglony szkielet.
Jej dzieci triumfowały; jej dzieci dość się wycierpiały w poszukiwaniu sensu, jej dzieci miały prawo sądzić ucieleśnienie swoich wszystkich nieszczęść, sądzić nie człowieka pozbawionego i władzy, i mocy - sądzić potwora, przez wiele wieków pożerającego ich, sądzić Inkwizycję...
Jej palce niespiesznie zaciągały metalową linę na jego nadgarstkach. Jej dzieci śmiały się, przywiązując Wielkiego Inkwizytora do jego własnego spalonego samochodu. Niech się upodobnią - człowiek-maszyna i maszyna-samochód...
- Chrust! Dajcie chrustu!
Jest ich wiele, setki rąk, jeśli każda ciśnie gałązkę - powstanie wysoki stos...
Ona siedziała wyprostowana na swoim fotelu. Nad jej głową wisiał wir. Czarna oś huraganu.
* * *
... Mętna woda, która podtopiła dwieście lat temu Wiżnę. Kilka tysięcy trupów... Epidemia, zatrute studnie, ludzkie zwłoki zaszyte w korpusy krów...
Pięcioletni chłopiec, który latem przedziurawił sobie na zardzewiałym gwoździu stopę. Młodzieniec, który złamał nogę na mistrzostwach liceum w piłce nożnej; ostrze zaklętego noża, wnikające głęboko w bok
młodego prowincjonalnego inkwizytora. Cały ból odczuwany przez niego w życiu był koronką, welonem, cieniem... tego bólu, który odczuwa teraz, a przecież nie traci przytomności, nie - wszystkie jego myśli są jasne, wszystkie obrazy wyraźne i wypukłe, jakby otoczone konturem - dla większej wyrazistości...
„W wyniku bezpośredniego kontaktu z hipotetyczną królową, który stał się przyczyną śmierci tej ostatniej, inkwizytor Atrik Ol został pozbawiony mocy i częściowo oślepiony, przez co tłuszcza zgromadzonych w mieście wiedźm posiadła nad nim nieograniczoną władzę. Na rycinie nieznanego malarza, będącego zapewne świadkiem wydarzeń, upamiętniona została chwila śmierci Atrika Ola - wiedźmy zasmoliły go w beczce, obłożyły słomą i podpaliły...”
Jak precyzyjnie działa pamięć. Pamięta wszystko, co do włoska, leżącego na jej skroni, do zapachu książkowego pyłu, do rudego pstrego pióra nieznanego ptaka, kto wie, jak i przez kogo włożonego między strony...
„W wyniku bezpośredniego kontaktu...” Akurat - bezpośredniego! Nawet nie zdążył jej sięgnąć „...inkwizytor Klaudiusz Starż został obezwładniony... ale wzroku nie stracił na jotę...” Pewnie, żeby mógł widzieć, jaką wiedźmy szykowały mu śmierć. Był wleczony po ziemi, przywiązany metalową linką do szkieletu samochodu - żeby widzieć stos chrustu, rosnący pod resztkami muru, pod betonową konstrukcją... Oto spuszczają z góry linę, przerzucają nad dachem wozu, wystarczy im mocy, one teraz świętują, one triumfują, to pląs, to taniec - śmierć inkwizytora na stosie... „Na grawiurze nieznanego artysty... upamiętniona została chwila śmierci Klaudiusza Starża - wiedźmy przywiązały go do resztek jego własnego
samochodu, wciągnęły wysoko na betonowy mur, pod spodem rozłożyły stos i usmażyły go jak prosiaka...”
Pamięta wszystko. Czuje wszystko. Niczego nie zapomni - do ostatniej sekundy.
„Ale one się myliły, Iwgo... Po inicjacji... aktywne wiedźmy tracą zdolność i potrzebę kochania kogokolwiek. Miłość... uczucie, które czyni człowieka zależnym. A wiedźmy tego nie znoszą, przecież pamiętasz...”
Żelazna lina lada moment okręci się wokół nadgarstków.
Dzwon? Czy może mu się wydaje? Odległy, melodyjny, żałosny... Jeszcze jedno uderzenie - silniejsze, gwałtowniejsze, bardziej rozpaczliwe, jakby krzyk. Co ja mogą zrobić, krzyczy dzwon, jak mogę ci pomóc, Klaudiuszu...
Gdzieś w głębi jego duszy skowyczała, płakała ze strachu dawno zmarła Diunka. Znowu ją zdradził - wraz z nim umrze pamięć o niej.
Licho, licho, dlaczego ciągle jestem przytomny?!
A czegoś ty chciał, Klaw, zaszeleścił w jego uszach umierający głos Diunki. Przecież po to tu szedłeś. Głupio by było... umrzeć bez przytomności, w omdleniu... bez pamięci...