121841.fb2
Edward Danton był kompletnym nieudacznikiem — pierwsze objawy nieprzystosowania społecznego zaczęły się u niego pojawiać już w wieku dziecięcym. Powinno to stanowić wystarczające ostrzeżenie dla jego rodziców, których obowiązkiem było dostarczyć go natychmiast do kompetentnego psychologa. Ten ustaliłby bez wątpienia, który z elementów, tworzących dziecięcy świat Dantona, przyczynił się do wykształcenia owych antyspołecznych skłonności. Jednakże rodzice Dantona, jakkolwiek przewrażliwieni na swoim własnym punkcie, uznali beztrosko, że ich dziecko po prostu z tego wyrośnie.
Nic takiego jednak nie nastąpiło.
W szkole Danton z wielkim trudem zaliczał Grupowe Przystosowanie Kulturowe, Dopasowanie Braterskie, Rozpoznawanie Wartości, Ocenę Zachowań Środowiskowych i inne przedmioty, których znajomość jest po prostu niezbędna, by móc spokojnie żyć we współczesnym świecie. Danton absolutnie nie potrafił żyć spokojnie we współczesnym świecie.
Minęło sporo czasu, zanim to sobie w pełni uświadomił. Patrząc na Dantona nikt by się nigdy nie domyślił, że brak mu Zdolności Dopasowania. Był trochę niefrasobliwym, wysokim, atletycznie zbudowanym młodym mężczyzną o zielonych oczach. Miał w sobie coś, co dość wyraźnie oddziaływało na dziewczęta z jego bezpośredniego otoczenia. Kilka z nich obdarzyło go nawet największym ze znanych im komplementów, to znaczy uznało go za odpowiedniego kandydata na męża.
Jednak największa nawet wietrznica nie mogła nie dostrzec jego braków: potrafił na przykład poczuć się śmiertelnie znużony ledwie po kilku godzinach Tańców Masowych, w momencie, gdy prawdziwa zabawa dopiero się zaczynała. Podczas gry w dwunastoosobowego brydża myśli Dantona często gdzieś się rozłaziły i, ku zgorszeniu jedenastu pozostałych graczy, musiał prosić o powtórzenie licytacji. A już zupełnie nie do zniesienia był podczas zabawy w Metro.
Bardzo starał się wczuć w ducha tej klasycznej gry. Spleciony ciasno ramionami z kolegami z drużyny, rzucał się do wagonu kolei podziemnej, próbując nim zawładnąć, zanim uda się to przeciwnikom szturmującym przez drugie drzwi. Jego kapitan wrzeszczał: „Naprzód, chłopcy! Jedziemy do Rockaway!” Kapitan tamtych ryczał zaś w odpowiedzi: „Nigdy! Gazu, chłopaki! Do Bronx Parl albo nigdzie!”
Danton ze sztucznym uśmiechem na zmarszczonej, zmęczonej twarzy szamotał się w napierającej zewsząd ciżbie. Jego aktualna dziewczyna pytała: „Co się stało, Edward? Chyba dobrze się bawisz?” „Pewnie” — odpowiadał Danton, z trudem chwytając oddech. „Właśnie że nie!” — wołała z mieszaniną zdumienia i zakłopotania dziewczyna. „Czy ty nie rozumiesz, że nasi przodkowie w ten właśnie sposób wyładowywali swoje agresje? Historycy twierdzą, że tylko dzięki zabawie w Metro nie doszło do wybuchu wojny jądrowej. My także mamy agresywne skłonności i musimy dawać im upust w sposób akceptowany przez społeczeństwo”. „Jasne, wiem o tym — odpowiedział Danton — bardzo to lubię i… o Boże!” — w tej chwili bowiem, skandując „Do Canarsie! Do Canarsie!” runęła na nich trzecia, ciasno zbita grupa.
Tak oto stracił kolejną dziewczynę, której trudno było, w sumie, brać za złe, że nie potrafiła dostrzec świetlanej przyszłości, rysującej się przed nią w razie kontynuowania związku z takim człowiekiem. Braku Zdolności Dopasowania nie można bowiem ukryć czy zamaskować. Było aż nazbyt widoczne, że Danton nigdy nie będzie czuć się dobrze w rozciągających się od Rockport, stan Maine, po Norfolk, stan Virginia, przedmieściach Nowego Jorku. Wątpliwe, czy istnieje w ogóle takie miejsce, w którym czułby się dobrze.
Próbował jakoś sobie z tym poradzić, ale na próżno. Mało tego. Zaczęły się pojawiać nowe problemy: od ciągłego widoku różnych reklam wykształcił mu się astygmatyzm, a dziarskie piosenki zachęcające do kupna tego czy tamtego, pozostawiały po sobie przykre dzwonienie w uszach. Lekarz ostrzegł go, że ~ sama tylko analiza objawów nie wyleczy go z tych psychosomatycznych dolegliwości. Tym bowiem, czym należałoby się zająć, była leżąca u podstaw wszystkiego antyspołeczna nerwica. Nią jednak zająć się Danton nie potrafił.
W jego myślach coraz częściej pojawiał się pomysł ucieczki. W kosmosie było pełno miejsca dla ziemskich nieudaczników.
W ciągu ostatnich dwu stuleci poleciało ku gwiazdom miliony psychopatów, neurotyków, schizofreników i w ogóle pomyleńców różnej maści. Statki tych, którzy na ten krok zdecydowali się wcześniej, wyposażone były w napęd Mikkelsena; na doczłapanie się z jednego systemu do drugiego potrzebowały dwadzieścia do trzydziestu lat. Nowsze jednostki napędzane były podprzestrzennym konwerterem pól siłowych systemu GM i taką samą podróż odbywały w kilka miesięcy.
Pozostający w domu opłakiwali, jak na społecznie dostosowanych przystało, stratę współobywateli, ale jednocześnie cieszyli się ze zwiększonej liczby nie wykorzystanych zezwoleń prokreacyjnych, które, siłą rzeczy, były wśród nich rozdzielane.
W dwudziestym siódmym roku życia Danton postanowił porzucić Ziemię i ruszyć na podbój kosmosu. Smutny to był dzień, kiedy jego najlepszy przyjaciel, A1 Trevor, otrzymał od niego bezcenny karteluszek.
— O rety, Edward — powiedział Trevor ściskając w palcach drogocenne zezwolenie — nie masz pojęcia, co to dla nas znaczy. Zawsze chcieliśmy mieć dwoje dzieci. Dzięki tobie…
— Nie ma o czym mówić — przerwał mu Danton. — Tam, dokąd lecę, nie będę potrzebował żadnych zezwoleń na rozmnażanie. Możliwe zresztą — dodał, po raz pierwszy uświadamiając sobie taką możliwość — że nie miałbym nawet z kim takiego zezwolenia wykorzystać.
— To jak sobie dasz radę? — zapytał Al, zawsze dbający o sprawy przyjaciela.
— Zobaczymy. Zresztą może po pewnym czasie traf się jakaś dziewczyna. A poza tym są przecież różne środki zastępcze.
— No pewnie. Który wybierzesz?
— Uprawę warzyw. W końcu raz na jakiś czas mogę być praktycznie myślącym człowiekiem.
— Jasne. W takim razie — powodzenia, chłopie.
Wraz z pozbyciem się zezwolenia prokreacyjnego Danton wkroczył na drogę, z której nie mógł już zawrócić; nie pozostawało mu nic innego, jak przeć twardo do przodu. W zamian za wyrzeczenie się prawa do potomka rząd dawał mu dwuletni ekwipunek i zapewniał darmowy trans; port do dowolnego zakątka wszechświata.
Danton natychmiast ruszył w drogę.
Gęściej zaludnione planety wolał omijać z daleka, znajdowały się bowiem zazwyczaj pod absolutną władzą małych, spragnionych panowania grupek kolonistów.
Zupełnie, na przykład, nie podobała mu się Heil V, gdzie totalitarne społeczeństwo, złożone z 342 osobników, najpoważniej w świecie sposobiło się do podboju Galaktyki.
Nie był też zainteresowany Korani II, gdzie matematycznym imperium rządził gigantyczny komputer. Zrezygnował także z Planet Rolniczych — smutnych, odizolowanych światów, na których zajmowano się głównie praktycznym potwierdzaniem lub obalaniem różnych ekstremalnych teorii, dotyczących wpływu takich czy innych czynników na życie i zdrowie człowieka.
Przelatując koło Hedonii zapragnął zrazu osiedlić się na tej znanej powszechnie planecie. Odwiodły go od tego zamiaru pogłoski o bardzo krótkim życiu jej mieszkańców; co prawda nawet autorzy tych pogłosek nie zaprzeczali, że życie na Hedonii, aczkolwiek krótkie, z pewnością nie może być nazwane nudnym.
Danton leciał dalej przed siebie.
Minął Planety Górnicze — ponure, skaliste globy zamieszkane przez posępnych, skorych do bitki brodaczy. A potem znalazł się już na Nowych Terytoriach. Planety były tu nie zamieszkane i wyznaczały najdalszą granicę politycznych wpływów Ziemi. Danton zbadał kilka z nich, aż wreszcie trafił na jedną bez jakichkolwiek śladów inteligentnego życia.
Planeta miała łagodny klimat i pokryta była olbrzymim oceanem, ozdobionym pokaźnych rozmiarów wyspami z pyszną, soczystą zielenią dżungli. Sprawiała wrażenie zasobnej w ryby i wszelkiego rodzaju zwierzynę. Kapitan statku skrupulatnie odnotował objęcie w posiadanie przez Edwarda Dantona planety o nazwie Nowa Tahiti, tak ją bowiem jej nowy właściciel postanowił ochrzcić. Danton został następnie wysadzony na największej wyspie i wziął się za budowę obozowiska.
Czekało go sporo pracy. Parę kroków od olśniewająco białej plaży zbudował z gałęzi i trawy małą chatkę. Potem sporządził sieci, trochę sideł i oszczep do polowania na ryby. Założył także warzywnik i z dumą obserwował, jak dzięki tropikalnemu słońcu i padającemu codziennie między 7.00 a 7.30 ciepłemu deszczowi jego warzywa dosłownie z dnia na dzień stają się coraz większe.
Ogólnie rzecz biorąc, Nowa Tahiti była rzeczywiście rajskim miejscem i Danton powinien czuć się tutaj bardzo szczęśliwy. Było jednak jedno małe ale…
Warzywnik miał stanowić niezawodny środek zastępczy, odciągający jego myśli od pewnych, ściśle określonych spraw. Pod tym względem absolutnie nie spełniał swego zadania. Danton w dzień i w nocy myślał o kobietach i zawodził smętnie do pomarańczowego księżyca nastrojowe, miłosne ballady.
Było to ze wszech miar niezdrowe. Rzucił się desperacko na inne formy działań zastępczych. Na pierwszy ogień poszło malarstwo, potem wziął się za wydawanie gazety, następnie próbował skomponować sonatę, wreszcie wyrzeźbił z miejscowego piaskowca dwie gigantycznych rozmiarów postacie, wykończył je starannie i zaczął się rozglądać za czymś nowym do roboty.
Niczego takiego nie dostrzegł; warzywa dawały sobie doskonale radę bez niego — jako przybysze z Ziemi nie dały szans miejscowym roślinom. Ryby całymi ławicami wpływały w jego sieci, mięsa też miał pod dostatkiem wystarczyło tylko zastawić sidła. Znowu więc całe dnie i noce spędzał na rozmyślaniu o kobietach — wysokich i niskich, czarnych i białych, a także o kobietach brązowych.
Nadszedł wreszcie dzień, kiedy Danton zaczął myśleć z pożądaniem o kobietach marsjańskich; coś takiego nie udało się do tej pory żadnemu Ziemianinowi. Musiał jakoś położyć temu kres. Ale jak?
Nie miał jak wezwać pomocy, nie istniały możliwości ucieczki z Nowej Tahiti. Zajęty był właśnie ponurą kontemplacją swej sytuacji, kiedy wysoko nad morzem dostrzegł czarną kropkę.
Z zapartym tchem obserwował, jak rosła coraz bardziej, i modlił się cały czas w duchu, by nie okazała się jakimś ptakiem czy owadem. Kropka jednak rozrastała się w oczach i wkrótce już mógł dostrzec, strzelający z dyszy, blady płomień zimnego ciągu.
Statek! Koniec samotności!
Statek lądował długo i bardzo ostrożnie. Danton przebrał się tymczasem w swoje najlepsze pareu, strój z Mórz Południowych, wręcz idealny dla kogoś mieszkającego w klimacie Nowej Tahiti. Wykąpany, ze starannie przylizanymi włosami, obserwował podchodzącą do lądowania maszynę.
Był to jeden z gwiazdolotów jeszcze wyposażonych w archaiczny napęd Mikkelsena. Z tego, co Danton wiedział, wszystkie zostały już dawno wycofane ze służby. Ten jednak, co od razu rzucało się w oczy, musiał być w drodze od bardzo już długiego czasu. Kadłub, o beznadziejnie archaicznym kształcie, pełen był rys i wgnieceń, a mimo to sprawiał wrażenie, że bez obawy można mu powierzyć życie. Na dziobie miał wymalowaną wielkimi literami nazwę: „Drużyna Huttera”.
Kiedy wraca się z długiej kosmicznej wyprawy, najbardziej jest się spragnionym świeżego jedzenia. Zanim „Drużyna Huttera” osiadła ciężko na plaży, Danton zebrał i przygotował dla jej pasażerów stos soczystych owoców.
W burcie statku otworzył się niewielki właz. Wyszło z niego dwóch uzbrojonych w karabiny, ubranych od stóp do głów na czarno mężczyzn. Rozglądali się ostrożnie dookoła.
Danton rzucił się w ich kierunku.
— Halo, witamy na Nowej Tahiti! Rany, ludzie, fajnie, żeście przylecieli! Co tam słychać…
— Ani kroku dalej! — krzyknął jeden z mężczyzn. Mógł mieć około pięćdziesiątki, był wysoki i wręcz nieprawdopodobnie chudy. Twarz miał nieprzyjemną, pokrytą siecią zmarszczek. Jego stalowoniebieskie oczy zdawały się przewiercać Dantona na wylot. Lufę karabinu wycelował prosto w jego pierś. Drugi mężczyzna miał szeroką twarz, był niewysoki, krępy i bardzo mocno zbudowany.
— Coś nie tak? — zapytał Danton zatrzymując się. — Jak się nazywasz?
— Edward Danton.
— Ja jestem Simeon Smith — powiedział mężczyzna o pomarszczonej twarzy — komendant wojskowy „Drużyny Huttera”, a to Jedekiah Franker, mój zastępca. Jakim cudem mówisz po angielsku?
— Zawsze mówiłem po angielsku — wyjaśnił Danton. Zrozum, ja…