122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

– Alt!

Ruszyli skokiem przez zaścianek, przemknęli przez bramę, a na rozstajach, zaraz za krzyżem, skręcili na trakt w prawo, na Ternkę i Wilkowyję.

– Mościa panno! – zakrzyknął coraz bardziej zdumiony Szawiłła. – A dokąd to jedziemy?

– Do Hoczwi, Szawiłła. Do karczmy. A tam...

Wstrzymała konia i przechyliła się do ucha kozaka, a potem coś wyszeptała.

Szawiłła zbladł. I przeżegnał się po prawosławnemu.

* * *

Dwerniki, zda się, od zawsze leżały nieopodal ustrików Wetłynki i Solanki. A przynajmniej od kiedy ponad dwa wieki temu na zamku w Sobieniu osiadł Piotr Kmita zwany Lunakiem, możny pan z rycerskiego rodu. On tchnął nowe życie w górskie ostępy, którymi do tej pory przemykali się zbóje i Tatarzy, dzicy osacznicy i borowi ludzie, upiory, biesy oraz wilkołaki. Piotr Kmita rąbał odwieczne bory, wydzierał lasom, magurom i dolinom miejsca pod zamki i miasteczka, zakładał wioski na surowym korzeniu i wołoskim prawie, sprowadzał osadników z Multan, Rusi, z dalekiego Mazowsza i Podlasia. Wyrąbywał trakty, stawiał wiatraki, wytyczał brody i przejścia, podbijał zbójeckie gniazda, zajmował zdziczałe uroczyska. I koniec końców ród Kmitów zdobył pół Bieszczadów, dzieląc się nadsańskimi łęgami i lasami jedynie z Balami z Hoczwi. I tak poczynając od Sobienia, mieli Kmitowie Lisko, liczne wsie nad Sanem, aż po Równię, Czarną i położoną na krańcu gór Tarnawę. Lecz górskie werchowyny i dolina Sanu nie były bezpiecznym miejscem. Przez dzikie ostępy przechodziły z Węgier do Korony gromady beskidników i tołhajów, Tatarzy, Turcy, Węgrzy i Wołosi, aby grabić i palić. Więc dla obrony granic ściągali Kmitowie w dalekie góry zastępy drobnego rycerstwa i osadzali ich na dzikiej ziemi na lennym prawie. I właśnie w taki sposób powstały Dwerniki, gdy Kmita – dziedzic Liska – założył na pograniczu swych włości, na uroczysku w widłach rzek, rycerską osadę, dając ziemię na prawie lennym dwóm ubogim przybyszom z litewskiego Podlasia – Iwo i Matiaszowi, którzy wzięli swoje nowe miano od nazwy uroczyska Dwernik. Przybysze służyli wiernie Kmitom, dopóki ich ród trwał w tych odległych górach na południowej granicy Korony. Chadzali na wojny krzyżackie, gdzie pod Chojnicami poległ z mieczem w ręku Iwo, a synowie zasiedli po nim na połowie wioski; cudem przetrwali wyprawę bukowińską za Jana Olbrachta i ostatnie wojny z Krzyżakiem, najazd Mołdawian i Wołochów oraz przesławną bitwę pod Obertynem. A kiedy zmarł ostatni z Kmitów, Piotr, marszałek wielki koronny, gdy włości znamienitego rodu przeszły w obce ręce, rozszarpane przez Herburtów, Tarnawskich i Stadnickich, potomkowie braci przestali być lennikami możnego rodu. Kiedy zaś minęły czasy Królestwa Polskiego, a w Lublinie ogłoszono przesławną unię narodu polskiego oraz litewskiego i nastała epoka Rzeczypospolitej, Dwerniccy stali się zwykłą szlachtą. Chodaczkową i zaściankową, bo od czasów Iwa i Matiasza coraz to nowe pokolenia dzieliły między siebie skąpe spłachetki pól w dolinie Wetłynki i Solanki i rozrywały je jak postaw sukna na coraz mniejsze sztuki. Ziemia była tu o wiele lepsza niż w okolicznych wioskach, jednak podzielona na spłachetki i zagony, z których ledwie można się było utrzymać. Przymierając głodem na przednówkach, ratowali się zatem Dwerniccy służbą wojskową i do końca panowania króla Stefana niewiele bywało wojen, zwad czy bitew, w których nie usługiwaliby Rzeczypospolitej szabelkami. Chadzali jeszcze na Orszę i Smoleńsk pod przesławnym Konstantym Ostrogskim, a potem pod Starodubem ścinali hardych moskiewskich jeńców, którzy rozsierdzili pana hetmana Jana Amora Tarnowskiego. Bili się w Inflantach i w wojnie kokoszej. Aż wreszcie nadeszły wielkie boje równie wielkiego króla Stefana, który jak Herostrates w kolebce zdusił łeb moskiewskiej hydrze, wydzierając Iwanowi Tchórzliwemu Połock, Wielkie Łuki, ściskając Psków w żelaznych cęgach oblężenia. Z wojny tej przywieźli Dwerniccy znaczne łupy, ale też rany i blizny na łbie starego Hermolausa.

A potem, gdy nastał pokój, a panom Dwernickim ciasno było na maleńkim zaścianku, Anno Domini 1583 umyślili iść na wojnę na Węgry, gdzie cesarz niemiecki wojował z Turkami. Na wezwanie Rakuskie stawił się cały zaścianek – kto tylko mógł unieść szablę i rusznicę, kto tylko był się w stanie utrzymać w kulbace, ten poszedł bić pohańców, a w Dwernikach zostały tylko niewiasty, starcy i dzieci. Pozostał ranny Hermolaus, pociągnął jednak na wyprawę jego syn, ojciec Konstancji, Beryndy i Kołodruba – Prandota Dwernicki, razem z młodszym bratem Andrzejem.

I taki właśnie był początek kłopotów zaścianka.

Z panów braci, którzy wyruszyli na wojnę, nie wrócił nikt! Przepadli jak kamień rzucony w Sine Wiry na Wetłynie. Myślano zrazu, że dostali się w niewolę Turków albo Tatarów, ale lata mijały, a w Dwernikach nie pojawił się żaden posłaniec, nikt, kto by przeszedł na tę stronę Bieszczadu z wieścią, iż żyją albo że okup jest do zapłacenia. Na próżno szukał ich Hermolaus, poszukiwał nawet Piotr Bal, podkomorzy sanocki, uproszony przez wdowy i synów zaginionych; dowiadywali się o nich kupcy i Ormianie, a nawet możni Korniaktowie ze Lwowa. Lecz nikt nie znalazł ani śladu Dwernickich! Domniemywano później, iż musieli wszyscy zginąć ze szczętem, że być może wpadli w zasadzkę sabatów lub dzikich Wołochów, którzy wybili ich do nogi, tak iż nikt żywy nie uszedł, aby zdać świadectwo o tym, co się stało.

I to był koniec spokojnych dni zaścianka. Dwerniccy, idąc na wyprawę, narobili długów, których nie miał kto spłacać. Pola i gumna niszczały bez nadzoru, żony i maleńkie dziatki biedowały w chałupach i dworkach, w piecach wył zimny wicher, a w komorach czaił się głód. Zagony zarosły młodym lasem, przepadły wcześniejsze łupy. Pasy perskie i tureckie, zdobione kulbaki, czapraki i forgi, trzęsienia i pierścienie poszły do Żydów i Ormian w zastaw za długi, zastawiono tureckie opony, jedwabie i adamaszki ze ścian dworków. Nędza i niedostatek wyzierały pospołu z każdego zakamarka. Dopiero po kilku latach, gdy wyrośli i zmężnieli synowie tych, co pomarli w dalekich stronach, wioska stanęła na nogi. Lecz do dawnej świetności Dwerniki nie powróciły już nigdy. A potomkowie panów braci, którzy niegdyś krzesali iskry podkowami, pędząc po Sanoku, Lisku czy Rzeszowie, dziś zginali karki za pługiem i broną, chadzali w lnie i samodziale, czapkując przed byle Smoliwąsem, bo miał kabzę nabitą srebrnym groszem.

Takie właśnie niewesołe myśli krążyły w głowie Konstancji, kiedy wraz z Szawiłłą jechała przez Ternkę i Terpiczów do Hoczwi. Zbladły i rozmyły się dopiero wówczas, gdy minęli Wisielnik, gdzie na szubienicach kiwało się kilku smętnych beskidników, czekając, aż miejscowe kruki i wrony raczą dokończyć żałobnej stypy. Wywietrzały ze szczętem, gdy Szawiłła wskazał szlachciance Grodzisko – wyniosłą górę w widłach błękitnego Sanu i niewielkiej rzeczki. A później zjechali w dół, między skały, przebyli Hoczewkę rozlewającą szeroko wody na kamiennym brodzie, szemrzącą wśród kamiennych berehów i ścian. A kiedy zmrużyli oślepione zachodzącym słońcem oczy, ujrzeli w dolinie dach zboru, czyli dawniejszego kościoła Świętej Anny, cerkiewkę, karczmę kazimierzowską, zamek i niskie chłopskie chyże rozsypane wzdłuż łęgu, pogrodzone opłotkami i parkanami. To była Hoczew.

Jechali tam, gdzie wznosił się niewysoki kamienny zamek z czterema obronnymi basztami. To było stare gniazdo rodowe Balów, świeżo odbudowane po pożarze, jaki wybuchł w fortecy jakieś dziesięć lat temu. Pożar sprawił piorun, co oczywiście natychmiast uznane zostało za zły znak i palec boży wymierzony w odszczepieńców i heretyków. Zdarzenie to natychmiast dało pole do popisu miejscowym gawędziarzom. Powiadali oni, iż nieszczęście było karą bożą za bezbożne i bluźniercze czyny Matiasza Bala, zawziętego kalwinisty, który miejscowy kościół przerobił na zbór, powyrzucał z niego obrazy i krzyże, a w miejsce księdza sprowadził ministra Boryszowskiego – apostatę i gorliwego partyzanta kalwińskiej wiary. Bal zaś był nie tylko kalwinem, ale i potępionym, gdyż biskup przemyski rzucił był swego czasu na niego anatemę. Ale jak powiadano, biskup Dziaduski rzuciłby klątwę na każdego poza swoją własną matką. Jej zaś nie ekskomunikowałby z Kościoła tylko dlatego, iż w Rzeczypospolitej nie znalazłby się nikt, kto by zapłacił za cierpienie starej wdowy.

To były dawne czasy, gdyż Matiasz Bal, tak ciężki dla chłopów i mieszczan, od lat przeszło trzydziestu spoczywał w pokoju pod kamienną płytą w zborze, czekając na dzień Sądu Ostatecznego. Nie brakowało w Hoczwi jednak i takich frantów, którzy za kielich gorzałki prawili, że grób jest pusty, a oni sami na własne oczy widzieli, jak diabeł porwał heretyka prosto do piekła. Ma się rozumieć, iż opowieść ta zmieniała się z biegiem czasu ubarwiana coraz to nowszymi szczegółami. Powiadano tedy, że Matiasza uniósł żywcem do piekła bies, który nabił go na rozpalone widły. A w Rzeczypospolitej czartowskiej pan Bal chadzał z językiem przebitym rozżarzonymi ćwiekami – pokutując za bluźnierstwa przeciwko Ojcu Świętemu i Przenajświętszej Panience. Nie brakło i takich szelmów, którzy na odpustach i jarmarkach w Lisku, Baligrodzie oraz Ciasnej zbierali datki na drewno pod kocioł pana Matiasza. Czynili to, dopóki nie dowiedział się o wszystkim pan Piotr Bal, podkomorzy sanocki, i nie kazał wychłostać kilku hultajów dla dobrego przykładu, a paru innym obić kijami pięty. Od tej pory datków już nie zbierano, a jeśli nawet, to po cichu i zdecydowanie nie w dobrach spadkobierców pana Matiasza.

Konstancja od razu skierowała się ku karczmie kazimierzowskiej, zbudowanej przed wiekami w miejscu, gdzie węgierski trakt krzyżował się z gościńcem z Terpiczowa i Rajskiego. I tutaj po raz kolejny tego dnia Fortuna pokazała jej swe łaskawe oblicze. Przy zajeździe – wielkim domu z przestronną, przejazdową sienią, dwoma alkierzami i stanem z tyłu – stała okuta żelazem kolasa zaprzężona w znajomego sekiela. Serce Konstancji zabiło mocniej. Smoliwąs był w środku; tak jak się domyślała, zatrzymał się po drodze do Saniny, aby zalać smutki u Moszka Szymszyla trzymającego w Hoczwi wyszynk gorzałki, piwa i małmazji.

– Szawiłła, za mną! – zakomenderowała, gdy tylko zsiedli z koni. Szlachcianka pierwsza wkroczyła do sieni, a potem od razu skierowała się na lewo, do głównej izby karczmy. Otworzyła drzwi i wpadła do dusznego wnętrza jak rozwścieczona Furia. Pojawienie się orężnej panny było tak nagłe, że siedzący przy najbliższym stole kmiecie aż podskoczyli. Pierwszy wypuścił ze zgrabiałych rąk gliniany kufel pełen biłgorajskiego piwa, drugi zakrztusił się i rozkaszlał, a trzeci przeżegnał nabożnie, wybałuszając wodniste ślepia, jak gdyby zobaczył Stuposiana figlującego z nagą Sianką i na dokładkę dopomagającego mu w tej ceremonii dusiołka. Panna Dwernicka zaś wytężyła wzrok, szukając postaci gorszej od wszystkich dusiołków Beskidu razem wziętych – włodarza Smoliwąsa. Dziwne, ale nie było go wśród chłopów. Czyżby możny cham zhardział tak bardzo, że gardził kompanią plebejuszy?

– Szymszyl! Chodźcie tutaj!

Wezwany Żyd wybiegł pośpiesznie zza szynkwasu, otarł ręce o wypłowiały, pokryty plamami chałat, skłonił się przed szlachcianką. Jednak minę miał wielce zafrasowaną.

– Ja witać, ja witać i służyć pani dziedziczka. Czym chata bogata!

– Posłuchaj, Szymszyl, jestli u ciebie Smoliwąs, włodarz z Saniny?

– A jakżeby go miało nie być, jaśnie wielmożna pani. Po południu przyjechał. I jak pić zaczął, to jeszcze nie skończył. A mnie się coś widzi, że nie tak phędko przestanie, bo go żal thapi. Więc jak to zwykle u Polaków, zamiast khew puszczać, co mój bhat Szmul dobzie pothafi, tak on miód i wino w gębę leje.

– Masz pewność, że to melancholija, Szymszyl, a nie złość na Dwernickich?

– Aj waj, ja to wiem, że melankolija, bo on mnie dzisiaj tylko za bhodę szahpał. A żeby złość w nim była, to ja coś czuję, że by się na mojej bhodzie nie skończyło, tylko bym w gębę dostał. A tak on tylko myśli, że jego bhoda lepsza od żydowskiej, aj waj.

– Gdzie jest?

– W alkierzu dla ślachty. On tam siedzi i tziech przyjacieli jego. Ale panienka chyba nie chce tam iść?!

– Nie chcę, ale muszę.

– To ja panience nie hadzę. Bo on złe słowa mówił na ichmościankę. Jako nie przymierzając beskidnik po gorzałce.

– A ja, Szymszyl, mam do ciebie prośbę.

– Słucham, słucham, jaśnie pani dziedziczko.

– Sprowadź tu swojego brata, zanim nie będzie za późno!

– Aj waj, co też panna powiada? Ja tu awantuhę czuję. Panna się na to nie pohywaj, z dobhego sehca hadzę...

– Dzięki za radę. Szawiłła, za mną!

Konstancja wyskoczyła do sieni, porwała za szablę, a potem stanęła w bojowej postawie przed drzwiami prowadzącymi do alkierza. Szymszyl nie kłamał; Smoliwąs był tam na pewno, gdyż nawet przez drzwi słyszała jego gniewny i rozwścieczony głos.

– Mówią do mnie w Dwernikach „ty chamie”, a i oni sami chłopi! – tokował Smoliwąs głosem przerywanym przez pijacką czkawkę. – Taka to ślachta, co na dwóch zagonach siedzi, czterech chałupach i trzech kapuścianych głąbach. Żupan to jeden mają na chyżę, a jak do okazowania przyjdzie, to go sobie muszą pożyczać! Odmówili mi dziewki, kpy, psie syny, a co bym za nią posagu miał?! Wianuszek grzybów z lasu na Bieszczadzie!

– Waszmości zdrowie, panie bracie!

– Do gardeł naszych, stawać za waszmością będziemy!

– A ja moją szablę waszmości na usługi oddaję, panie Smoliwąs. Powiadam ci, weźmiem szturmem zaścianek i szaraczkom krwie upuścim, panie ślachcic!

– Pannę na powrozie przyprowadzim!

– Jako ladacznicę mości panu oddamy!

– A nie zechce po dobroci, tedy ją gwałtem weźmiesz!

– Uuuuu, ha, ha, ha – zahuczał znowu Smoliwąs. – Ale żeś koncept powiedział. No pierwsze, to jak można kurwę zgwałcić?! He, he, he... Nie bójcie się, spokornieje Kostusia, kiedy ją lejcami krzynę pogłaskam. Nie chciała mnie po dobroci – pójdzie po niewoli. Nie chciała żoną moją być, tedy jako małpa bękarty w chlewie mi rodzić będzie! A jak mi się znudzi...

Dwernicka otworzyła drzwi kopniakiem z takim zamachem, że żelazny skobel pękł na pół. Kiedy panna wpadła do środka z rozwianymi warkoczami i szablą w ręku, biesiadnicy zamarli, jak gdyby zobaczyli upiora. Jeszcze chwilę wcześniej ci sami towarzysze włodarza, którzy deklarowali się jego najlepszymi przyjaciółmi, teraz rzucili się na boki, a najtchórzliwszy z nich, Denko, młynarz z Polany, schował kudłaty łeb pod stół.

Smoliwąs rozejrzał się po izbie, szukając szabli. Ale Konstancja wskoczyła na stół jak szarżująca Amazonka, strącając panwie, kielichy, kufle i czarki z winem. Jednym ruchem cięła wręcz, znad głowy, prosto w łeb włodarza! Smoliwąs wrzasnął, w ostatniej chwili zasłonił się ramieniem, zaryczał, gdy dostał cięcie pod łokieć i krew trysnęła na jego strojny żupan, a kiedy oberwał w posiwiały łeb, zawył jeszcze głośniej – jak wół wleczony pod nóż przez czeladników rzeźnika.

Konstancja wpadła w prawdziwą furię. Stojąc na stole, cięła, rąbała, rozdając ciosy na prawo i lewo. Smoliwąs wywrócił się w tył razem z ławą, jego kompani zaś byli tak pijani, że pomyśleli o obronie dopiero wówczas, gdy szabla Dwernickiej wytoczyła z nich co najmniej kwartę krwi. Pierwszy porwał za czekan gruby chłop podstrzyżony na donicę, zasiadający po prawicy Smoliwąsa, kniaź albo wójt z Uherców. Zaraz po nim opamiętał się mały, zgołociały szlachetka, pan Popiel, który wieszał się u rękawa Smoliwąsa jak rzep u psiego ogona, mając nadzieję na darmowy poczęstunek. Gdy prawe ucho podgoliła mu szabla Konstancji, kiedy oberwał w bark i po boku, złapał z krzykiem za szablę i ruszył do ataku przez zwały glinianych naczyń, wywróconych mis z bigosem hultajskim, stosów kości i zalanych winem chlebów...

Pijany Smoliwąs wyplątał w końcu nogi spod przewróconej ławy, zerwał się z wrzaskiem, porąbany, krwawiący, a potem rzucił z gołymi rękami na Konstancję.

– Kurwo ty! – zaryczał. – Przechodko francowata! Narożnico końską pytą wyjebana! Bęsiu szankrowatej kurewnicy! Zabiję!

Popiel pierwszy ciął szablą. Konstancja nie zdążyła zasłonić się ostrzem, dostała z boku, nad cholewą buta, w dolną część łydki; upadła na prawe kolano... I nim zdołała się zastawić przed kolejnym cięciem, Smoliwąs uderzył ją na odlew w twarz z takim impetem, że dziewczyna przetoczyła się na bok. Byłaby spadła ze stołu, lecz w tej samej chwili chwycił ją trzeci z kompanów Smoliwąsa – ów rosły kniaź z Uherców, przyodziany w szubę roztaczającą smrodliwą woń starego kożucha. Chłop zdławił jej szyję, a potem z furią uderzył głową szlachcianki o krawędź stołu. Konstancja jęknęła, iskry zabłysły jej przed oczyma, ale nie wypuściła szabli. Kniaź podniósł ją raz jeszcze, rzucił plecami na stół, pozbawiając tchu w piersiach; uczynił to zaś z takim impetem, że Denko, który pod tymże stołem trząsł się ze strachu, skulił się i przypadł do podłogi. Wnet z boku przyskoczył Smoliwąs, rozdarł żupan pod szyją dziewczyny, spryskując ją przy tym krwią, winem i słodkimi kroplami miodu. Wówczas ręce kniazia rozluźniły uścisk, powędrowały niżej, ku piersiom Konstancji. Smoliwąs wrzasnął tryumfująco, myśląc, że właśnie ostatecznie i nieodwołalnie usidlił swą zdobycz.

Mylił się równie wielce co Kozak, który złapał za łeb przysłowiowego Tatarzyna. Konstancja wyzwolona z rąk chama, który z jej szyi przeniósł zainteresowanie na drażnięta, poderwała głowę, a jej zęby zacisnęły się z całej siły na barku Smoliwąsa, wbiły głęboko jak kły wilczycy i zwarły prawie do końca.

Smoliwąs zawył, rzucił się wstecz, ale nie był w stanie wyrwać się z kłów diablicy. Krzycząc, skamląc, drąc się tak głośno, że pewnie i w Lisku było go słychać, uderzył Konstancję w skroń prawą ręką, chwycił za gardło i szarpnął rozpaczliwie. Jednak Dwernicka wgryzła się weń jak upiorzyca, trzymała jak charcica schwytanego krogulca, drąc materiał żupana, zwierając szczęki najsilniej jak tylko mogła. Popiel przyskoczył bliżej, szarpnął Smoliwąsa w tył, tylko przysparzając mu dodatkowych cierpień, a kniaź w kożuchu znalazł najprostsze rozwiązanie, bo z całej siły walnął Konstancję w żywot. Szlachcianka jęknęła, rozwarła szczęki, uwalniając ramię swego wroga z uścisku. Włodarz zaryczał z całych sił, chwycił za ranę na barku. Krew trysnęła szeroką strugą na żupan, stół i popękane deski podłogi.