122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Czeladnicy posłusznie podnieśli rannego. Starosta zygwulski oparł ręce na drewnianej belce, zapatrzył się w dal. Był chmurny, cały jego dobry nastrój z biesiady ulotnił się jak dym. Teraz nie przypominał wcale pana Jowialskiego, ale zamyślonego, podstępnego czarta.

Zegart skłonił się i chciał wycofać tyłem.

– Zostań!

Sługa zamarł. I skłonił się ponownie.

– On wrócił – mruknął Stadnicki. – Diabeł sprzed lat. Potępieniec z piekła rodem. On żyje! – wycharczał. – Jak? Jakim cudem. Po tylu latach?

Zaufany pachołek był cichy i nieodgadniony.

– Jak myślisz, co on zamierza?

– A co wasza miłość zrobiłby na jego miejscu?

– To, co mi zaproponujesz – mruknął Stadnicki. – Zegartusiu mój kochany, ruszże łepetyną, bo każę zdjąć ci ją z karku i przyozdobić Przemyską Bramę.

– Opatrzność boska czuwa nad nami – przemówił sługa – bo właśnie nasz włodarz z Saniny doniósł mi o kaduku, który dotyczy osób dobrze wiadomych waszej mości. Jeśli wasza miłość prosi mnie o radę, tedy zacząłbym właśnie od tej sprawy. Wiem, że od dawna chciałeś zrobić porządek z tą małą szlachtą. Teraz zaś kaduk daje nam dodatkową sposobność, aby nie tylko uporządkować sprawę tej wioszczyny, ale także pozbawić czarta sprzymierzeńców.

– Kaduk?! To ci dopiero nowina. No tak, w rzeczy samej, skąd u nich mogłyby być autentyki... Dobrze się składa, Zegart! Bóg jest po naszej stronie. Dam ci ludzi, broń, konie i prochy. Jedź tam i zrób wszystko, co potrzeba, ale szybko i sprawnie, bo ostatnie zwady w Przeworsku i Jotryłowie każą mi domniemywać, że zamiast doborowego towarzystwa służą mi zwykli gamonie i moczygęby, którzy co krok potykają się na własnych rapciach. Nie ma dnia, aby nie wrócili z guzami na łbie.

– Czy mam wnieść protestację do sądów? Naganę szlachectwa? Jak z Korniaktami?

– To też. Ale najpierw dokonaj intromisji, rumacji i banicji za jednym razem.

– Bez wyroku?

Stadnicki roześmiał się chrapliwie. I wszystko stało się jasne jak słońce.

* * *

Zanim dotarli do bram miejskich Dynowa, musieli zwolnić i wlec się noga za nogą w słonecznym skwarze i chmurze pyłu wznieconej przez końskie kopyta. Nic nie pomagało rozganianie pospólstwa, przekleństwa, groźby i połajanki. Traktem wiodącym do miasta waliły tłumy chłopów i plebsu, zastawiały go szlacheckie kolasy i skarbne wozy, telegi i wyładowane furgony, konie, wielbłądy, stada wołów, kóz i owiec.

Dydyńscy uganiający się przez cały dzień za sprawami pana starosty zygwulskiego zapomnieli, że dziś był przecież piątek, dzień Mateusza Ewangelisty, jak rachowali chłopi i księża, czyli wedle szlacheckiej rachuby czasu 21 septembris. A jak świat światem w każdy przedostatni piątek września w Dynowie odbywały się targi i jarmarki ogłoszone przywilejem danym jeszcze od Władysława Jagiełły.

W mieście było ludno, gwarno i wesoło. Zegar na wieży ratuszowej wybił godzinę trzecią, zanim Dydyńscy dostali się wreszcie na rynek, gdzie wokół niskiego drewnianego ratusza, przy starych domach z podsieniami, rozstawiono kramy, ławy, jatki i wzorzyste namioty. Było tu nieco luźniej, bo tłumy gromadziły się przede wszystkim wokół kupców i przekupniów.

Aby wyliczyć wszystkich chłopów, szlachciców, kupców, plebeuszy, czeladników, kmieci i zagrodników, którzy zgromadzili się w miasteczku, nie starczyłoby i wołowej skóry. Prościej byłoby podać, kogo nie było w ogromnym, barwnym tłumie oblegającym stragany i namioty, tłoczącym się przy drzwiach sklepów i drewnianych ławach. A nie było zapewne samego Ojca Świętego tudzież Jego Królewskiej Mości Zygmunta i senatorów koronnych. A już na pewno można było spotkać w tłumie diabła i kostuchę, aniołów i świętych, ludzi wszelakich wyznań, profesji, stanów i kondycji. Jarmark na Rusi Czerwonej był bowiem dziki, wesoły, swawolny jak ruskie wesele w karczmie, krzykliwy jak jasełka, pijany niby czeladź na mięsopusty. W podsieniach starego ratusza stały baby przekupki z naczyniami, garnkami i rynkami, z malowanymi łyżkami, przetakami i skopcami. Tuż obok nich Żydzi handlujący solą, rozłożywszy na ławach i kobiercach żółte solówki, z których jedne były próżne i bebechami napchane, a inne świeciły białymi głowami, bo brzuchy miały przez szachrajstwo wybrane – wabili chłopów i przechodniów, zachwalając im sprawiedliwość miary nad miarę i doskonałość warzonki. Dalej stali młodzi chłopcy od Beskidu, o długich, jasnych włosach spadających na ramiona osłonięte brunatnymi guńkami, w małych okrągłych kapeluszach, ukazujący leżące na kobiercach stosy drewnianych fujarek, świstawek, kogutków i koników. Byli tu Werhowyńcy, to jest Hyrniacy z Bieszczadu, w brązowych łajbikach i kurtakach. Niektórzy wykłócali się z Żydami, oglądając towary, inni zaś sprzedawali sery, skóry, wełnę, len i konopie. Byli Rusnacy, jak sami o sobie powiadali – Koroliwcy znad dalekiej Osławy, z Komączy i Jaślisk, ubrani we wzorzyste hunie i siraki. Byli Lachy i Rusini z Doliny i Pogórza, w siermięgach i żupanach, w wysokich czarnych butach, kołpakach, magierkach i czapach. Którzy choć uchylali uniżenie czapki, widząc lada zagonowego szlachetkę, to przecież na widok chłopów z gór kroczyli dumnie i hardo niby szlachta, dając znać jasno i wyraźnie, że tyle Werhowyńcom do nich brakuje co prostemu parobkowi do pana starosty.

To jednak nie byli wszyscy, ani nawet drobna część zebranego na jarmarku pospólstwa. Tu i ówdzie tłoczyli się kozacy – dworscy, grodowi i służebni, w zielonych i szarych żupanach, w burkach i giermakach, z długimi, opadającymi w dół, nasmołowanymi wąsiskami, z osełedcami zwieszającymi się spod futrzanych czap, niektórzy palący fajki wielkie jak kominy w gorzelni. Kozacy i chłopi oblegali głównie szatry, namioty i budy na tyłach ratusza, gdzie Żydzi i czerwoni na gębach karczmarze szynkowali piwo, miód i gorzałkę. Tam też przy beczkach z winem gromadziła się szlachta, a obok wszelaka hałastra napełniała powietrze trunkowymi wyziewami i gwarem, z którego czasem wyrywał się brzęk srebrnych groszy i ortów, przekleństwo lub okrzyk, a niekiedy słychać było uderzenie dwu rąk na zgodę.

Tuż obok, jako nierozerwalni przyjaciele trunków i gorzałkopijowie, rozłożyli swoje kramy szewcy z Rzeszowa i Przeworska, z trzewikami czerwonymi i czarnymi dla niewiast i dziewek. Dalej bakuniarze z Węgier sprzedawali tytoń rozsypany na kilkunastu płachtach, który ciemnobrunatnymi, błyszczącymi liśćmi spoglądał na chłopów, a ten lepszy, kręcony w drobniutkie sznureczki jak szafran, przeznaczony był dla patrycjuszy i szlachty. Potem stali Ormianie z węgrzynem, Turcy rozkładający w namiotach przepyszne kobierce i dywany, wikliniarze z koszami, chłopi z woskiem i wełną, kramarze i sukiennicy. A wokół nich kręcił się, wirował, huczał tłum kupców i ciekawskich, bab ze wsi, dziewek i klucznic, popadii i ekonomów oraz drobnej szlachty spod Sanoka i Bieszczadu. Nieopodal Ormian, obok niskich podcieni domostw na pierzejach rynku, stały drewniane budy, gdzie na stołach i poukładanych na poprzek deskach żydowcy tandeciarze i możni kupcy z Krakowa i Białej porozkładali wełniane towary, postawy sukna, falendyszu, dymki, Ślązacy prezentowali płótna, obrusy i wzorzyste tkaniny, Węgrzy bławaty, jedwabie i olejki. Dalej stali w długich szeregach przekupnie z bakaliami, korzeniami i owocami południowymi, cukiernicy z cukrami, arakami i gdańską gorzałką, złotnicy z kielichami cerkiewnymi, pierścieniami, oprawami do szabel, półmiskami i paterami, czapnicy i kuśnierze z kołpakami, magierkami, z bobrowymi czapkami dla księży, a lisimi dla ekonomów, przekupnie z gronostajami, sobolami i baranicami. Tuż obok stały małe kramiki z nićmi, igłami, guzami i wstążkami; a między nimi ciągnęły tłumy – sprzedający i kupujący, targujący i wyzywający, pijani i jeszcze trzeźwi, weseli i złorzeczący, mieszczanie, chłopi i panowie bracia. Pośród gawiedzi i pospólstwa przeciskały się baby sprzedające razy owsianego chleba, precle i bułki, Węgrzy we wzorzystych żupanach i futrzanych czapach, Liptacy z Mikulasza w czarnych, zatłuszczonych koszulach. Chadzały tam i kurwy dynowskie w długich sukniach na fortugałach, odsłaniając bezwstydnie nagie ramiona i krągłe cycki wypchnięte ku górze mocno sznurowanym gorsetem, szukające w tłumie młodych szlachciców lub dostatnio odzianych miejskich synków, a zbywające gniewnym uniesieniem głowy spojrzenia chłopów, pachołków i czeladników. Za sprzedajnymi dziewkami szli Cyganie z niedźwiedziami na łańcuchach, stąpającymi uciesznie na zadnich łapach, przygrywający piskliwymi głosami na piszczałkach, wybijający takt na małych bębenkach, Lipkowie w szyszakach turbanowych, z łukami i sajdakami, szukający miejsca, gdzie będą mogli napić się gorzałki i wina ukryci pod lipą lub dachem przed wzrokiem Mahometa z nieba, pijani szkolarze, Żydzi i Grecy.

Pokrzykiwania furmanów i woźniców, odgłosy pijackich nawoływań i awantur, krzyków i bójek mieszały się z głosem piszczałek i tureckich fletów, z dźwiękami basetli i skrzypków dobiegających z karczmy w podziemiach ratusza, gdzie bawiono się do upadłego i do ostatniego szeląga, jak gdyby już jutro miał nastąpić potop. Jarmark w Dynowie, to zbiorowisko ludów, narodów i postaci zaludniających miasta, dwory, zaścianki i wioski Rusi Czerwonej, był tak barwny, tak wciągający, że spojrzawszy na kolorowe tłumy, miałbyś chęć roztopić się w nim, pić, jeść i bawić się, tańcować i targować do wieczora i do samego rana, bez końca, do ostatniego tchu i szeląga w kalecie.

Nie było w tym zatem nic dziwnego, że Dydyńscy jechali przez rynek wolno, zwracając uwagę głównie ku budom z piwem, winem i gorzałką, ku młodym ladacznicom i kramom prezentującym aksamity, jedwabie i złotogłowie, rycerskie pasy, diamentowe guzy, perły, turkusy i karbunkuły. Jacek nad Jackami myślał już, że w sumie do Łańcuta nie muszą wcale się śpieszyć, że przecież mogą stawić się u pana starosty dopiero na jutrzejszy ranek, zresztą – pal diabli – jeśli nawet przyjadą na sobotę wieczór, to i tak Łańcut nie dziewica i przecież im nie ucieknie.

I wtedy jak grom z jasnego nieba padł pierwszy strzał.

Cisawy rumak, na którym jechał najmłodszy Łukasz Dydyński, stanął dęba, zarżał głośno, a potem runął w bok, wprost na bławatny stragan, na deski, ściany. Strącił w błoto i piach bele aksamitu, postawy sukna, bławatu i falendyszu. Przywalił lewą nogę szlachcica, uwięził go pod przemożnym ciężarem.

Wystrzały huknęły znowu, a kule zaświstały wokół braci, niosąc śmierć i zniszczenie. Stefan jęknął, padł w tył, odrzucony na tylny łęk kulbaki, zwalił się z konia Moszczyński – czeladnik Mikołaja; zarżał i potknął się ranny koń Przecława...

Jacek nad Jackami wytężył wzrok – na kalenicach drewnianych domów, pomiędzy kominami i na dachach podcieni dostrzegł sylwetki ludzi z rusznicami!

To była zasadzka!

Tłum wokół jatek, ław i kramów zahuczał głośniej, przycichł na chwilę... A potem powietrze rozdarły wrzaski, tupot stóp, trzask pękającego drewna, ochrypłe rżenie wierzchowców, ryk wołów i wielbłądów, pisk niewiast, płacz dzieci. Czeladź, pospólstwo, kupcy i przekupnie, chłopi i szlachta rzucili się w panice ku drewnianym sobotom i drzwiom do ratusza, drąc się wniebogłosy, tratując budy i stragany, obalając beczki i deski, wdeptując w błoto kosze, materie, łyżki, tłukąc garnki, wywracając beczki. Wnet wąskie przejścia między straganami zapchały się ze szczętem, pospólstwo poczęło się bić, tratować, walczyć o miejsce łokciami i kułakami...

Jacek rzucił okiem na północną pierzeję rynku i od razu wiedział, że nie przebiją się na Denowiec ani na Denowskie Przedmieście; utkną tu między kramami i budami, pośród stosów beczek z winem i kiszoną kapustą a wielkimi postawami sukna, pomiędzy straganami z garnkami i kotłami.

– Z koni! – ryknął do braci. – Bo nas tu wszystkich wybiją! Pod ratusz! Za końmi się kryć!

Sam pierwszy zeskoczył na ziemię. I wtedy zrozumiał, że popełnił błąd.

Z kolas i wozów skarbnych nakrytych pałubami, z bud, w których sprzedawano dębowe beczki i antałki, a także z otwartych drzwi ratusza wypadli sabaci i hajducy, kozacy dworscy i czeladź, zbrojni w spisy, rohatyny, kiścienie i szable. I zanimbyś zdążył zgryźć orzech, jak burza wpadli na zaskoczonych Dydyńskich.

– Na koń! – ryknął Przecław, wydawało się, że tylko on jeden nie stracił głowy w tej sytuacji.

Jacek nad Jackami zastawił się szablą, zbił ostrze mierzące w jego pierś, sparował pchnięcie rohatyny niemal w ostatniej chwili. A potem poczuł, jak żelazo rozcina mu bok, jak ślizga się po żebrach, a lewa strona przepysznego adamaszkowego żupana nasiąka tryskającą z rany krwią. Wypuścił wodze konia, zasłonił się młyńcem szabli, porwał lewą ręką za pistolet i jednym szybkim ruchem wyrwał go z olstra. Wypalił w łeb najbliższemu z napastników.

– Braciaaaa! – zawył przywalony koniem Łukasz. – Ratujcieeeee!

Wrogowie już biegli do niego, już, już dopadali z wściekłością. Pierwszy przyskoczył doń stary, wąsaty hajduk z szablą wzniesioną do ciosu. Łukasz spojrzał w dół, na rękojeść węgierki unieruchomionej pod nogą... Nie mógł wyszarpnąć jej z pochwy.

Śmierć zajrzała mu w oczy!

Olstra!

Strzał zabrzmiał jak uderzenie gromu, kiedy Łukasz wypalił nadbiegającemu wrogowi z pistoletu prosto w piersi. Hajduk zwalił się nań, zbryzgał krwią. Jego kompani skoczyli na młodzieńca z dwóch stron; lecz w tejże samej chwili Mikołaj przesadził końskie ścierwo; wpadł przed Łukasza, zbił dwa ostrza, własną pierś wystawiając na ciosy.

– Jaceeeek! – rozdarł się rozpaczliwie. – Nie strzymamy!

A potem jeden z hajduków chlasnął go w łeb z boku, drugi skoczył ku niemu ze wzniesioną węgierką, ciął wręcz, poprawił podstępną odpowiedzią. Mikołaj zbił szablę, odepchnął przeciwnika potężnym kopnięciem, a potem osłonił brata przed ciosami dwóch kolejnych sabatów.

Odepchnięty pachołek wrzasnął wściekle i zaszarżował na zajętego walką jak rozwścieczony buhaj, uderzył głową prosto w żywot Mikołaja. Najpotężniejszy z braci nie zdołał utrzymać się na nogach, zatoczył się w tył, potknął o nieckę, a potem uderzył plecami w drewnianą ścianę kramu, roztrzaskał ją na kawałki, wpadł na ławę z nićmi i igłami, zawalił ją pod swoim ciężarem. Wróg skoczył nań z kindżałem w dłoni, aż zadudniły deski. Szlachcic poderwał się pokryty nićmi i wstążkami; w ostatniej chwili chwycił rękę dzierżącą mordercze ostrze, odsunął od swego gardła, wierzgnął, próbując zrzucić z siebie przeciwnika...

Huknęły strzały! Jeden, drugi, trzeci... To Przecław oraz Zygmunt porwali za pistolety i krócice. Pędzący wprost na Jacka sabat potknął się, padł z krwawą dziurą w piersi, wypuścił rohatynę z ręki, zwalił się w błoto pokryte potłuczonymi skorupami garnków, rozsypanymi serwetami i obrusami, czerwone od rozlanego wina i krwi. Jacek nad Jackami umknął pod dach najbliższego kramu. Dostał w drugi bok, lekko, samym końcem pióra szabli, zasłonił się przed kolejnym ciosem. Napastnicy rąbali go z wściekłością i krzykiem, jak drwale powalający w lesie stary dąb. Ten z lewej jednym cięciem ściął pal podtrzymujący dach. Okryta płótnem plecionka trzasnęła, pochyliła się, a potem zwaliła na szlachcica. Lecz zanim to się stało, Jacek przewrócił kopnięciem kozioł pod ladą zastawioną garnkami i dwojakami, stoczył gliniane misy prosto pod nogi drugiego z wrogów. A kiedy ten potknął się, zatoczył, Dydyński wyskoczył ze zrujnowanego kramu, umknął spod szabli sabata, a potem sprawnie ciął wroga w skroń, rozwalając mu czaszkę. Hajduk wypuścił szablę, padł w sam środek straganu garncarza, tłukąc z hałasem resztę mis, do reszty rozwalając stół i ścianę jatki. Jacek nad Jackami uniknął ostrza jego kompana niemal w ostatniej chwili, przetoczył się przez bark, lądując na kolanach; ciął przebiegającego obok pachołka w kolano; zanim tamten zdążył krzyknąć, obrócił szablę w ręku i chlasnął go z tyłu, poniżej krzyża, w miejscu gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Zraniony hajduk potknął się, wyrżnął barkiem w drewniany wózek wyładowany antałkami piwa. Wózek potoczył się, spadł z podpór, przechylił... Z głuchym dudnieniem stoczyły się na ziemię pękate stągwie i chlupocące antałki.

Jacek Dydyński poderwał się na nogi, ciął szablą, zastawił się, oberwał w lewą rękę, potem w bark. Później widział przed oczyma już tylko oderwane obrazy, strzępy tego, co działo się dokoła, bo wydarzenia następowały zbyt szybko po sobie, aby mógł poświęcić każdemu z nich z osobna choć chwilę uwagi.

Uratował ich Przecław. Wszystkich, a przede wszystkim Łukasza. Poderwał konia do skoku, roztrącił napastników, wpadł między rozwalone beczki, szczątki straganów, ciął szablą pierwszego hajduka w łeb, drugiego zwalił ciosem rękojeści pistoletu, zatrzymał się tuż przy bracie i chwycił go za rękę.

– Trzymaj się! – ryknął. – Wyciągnę cię! Łap strzemię!

Łukasz zacisnął lewą rękę w braterskiej prawicy, porwał za wąskie strzemię przy kulbace Przecława, kiedy ten dał koniowi ostróg. Rumak zarżał, wyrwał do przodu, wyciągnął Łukasza spod końskiego ścierwa, powlókł po połamanych deskach, wgniecionych w błoto serach, rozlanym mleku i serwatce.