122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

A potem Mikołaj zrzucił z siebie hajduka, wykręcił mu rękę za plecami, wydarł kindżał i gruchnął wroga rękojeścią w łeb. Szybko pochwycił przeciwnika za kark i pas na plecach, skulił się, stęknął, podniósł i...

Cisnął!

Bezwładne ciało spadło na sabatów pędzących w stronę Przecława i gramolącego się z kolan Łukasza niczym górski głaz; zwaliło ich z nóg, roztrąciło. Dwaj zbrojni wpadli na szeroką ławę, przewrócili ją, złamali wpół. W błoto poleciały jak grad rumiane chleby, precle, bułki, rogale i placki. A potem w wyłom, który powstał w szeregu jatek, wskoczyli Zygmunt, ranny, ledwie trzymający się w kulbace Stefan i ostatni pozostały przy życiu pachołek.

– Jaaaacek! – rozdarł się Zygmunt. – Dymamy stąd! Chodu!

Jacek nad Jackami zastawił się szablą, porwał za uniesione ramię przeciwnika, okręcił go w mocarnych rękach, rozchlastał łeb, zasłonił się rannym wrogiem jak tarczą. Ktoś strzelił do nich z bliska! Chybił... Stolnikowic bił na wszystkie strony, wychwytywał cięcia, zbijał sztychy, unikał pokrwawionych ostrzy.

I przebił się do konia! Dwóch hajduków szarpało za wodze, a spłoszony rumak stawał dęba, bił przednimi kopytami w powietrzu, rżał i kwiczał ze strachu. Dydyński nie dziwił się napastnikom. To był wspaniały siwy polski wierzchowiec o łabędziej szyi i zadzie piękniejszym niż tyłek hurysy z tureckiego haremu. Koń wart był więcej niż parszywe żywoty hajduków, nic więc dziwnego, że nie ustawali w wysiłkach, aby poskromić go i schwytać.

Popełnili błąd. Jacek spadł na nich od tyłu, jednego popchnął prosto pod kopyta, drugiego ciął w bark, poprawił sztychem w plecy; a potem chwycił wodze, dopadł przerażonego konia i jednym skokiem znalazł się w kulbace. Rumak zarżał, a potem zakwiczał, gdy dostał ratyszczem od rohatyny w łeb, cofnął się, stanął dęba. Zawadził zadem o stragan kotlarza, zwalił płonące lampy i pochodnie na bele płótna i falendyszu, roztrzaskał ściany z deszczułek, wywalił palenisko z płonącymi węglami. Płomienie skoczyły w górę, szybko objęły chruścianą plecionkę, deski, postawy materiałów, jatki, bele przędzy, lnu i konopi. Wystrzeliły w górę, zahuczały. Powiało gorącem, swądem spalenizny, dymem i siarką.

– Uchodzimy! – ryknął Jacek nad Jackami. – Naprzód!

Uderzył konia ostrogami i pomknął w kierunku braci, roztrącając przeciwników. Kątem oka dostrzegł, jak Zygmunt wciąga rannego Łukasza na kulbakę, jak Mikołaj wspina się na grzbiet luzaka.

– Bij, zabij!

Pomknęli przez zdruzgotane kramy, rozwalone jatki, bele jedwabiu i bryty adamaszku, przeskoczyli nad szerokimi ławami kupieckimi, wdeptując w błoto chleby, bryły masła, tłukąc gliniane garnki, roztrącając uciekających przekupniów i pospólstwo. Poszli w skok tuż obok ratusza, a kiedy Jacek podniósł głowę, dostrzegł, jak z drzwi prowadzących do ciemnego wnętrza budowli wypada tłum zbrojnej czeladzi. I wówczas przez jedno mgnienie oka dostrzegł znajome wąsate oblicze człeka, którego spostponowali w karczmie w Tyczynie.

– Trojecki! – ryknął do braci. – To jego sprawka! Jednym szybkim ruchem wyrwał z olstra drugi pistolet, obrócił się w kulbace i strzelił w drzwi ratusza.

Chybił. Diabelskim zmysłem Trojecki wyczuł, co się święci, schylił głowę, zapadł między swoich czeladników i pachołków. Kula świsnęła mu o pół cala od łba, zrzuciła z głowy kołpak, wbiła się z trzaskiem w drewniane odrzwia wrót.

Uciekający dopadli do północnej pierzei rynku. Runęli w wąską uliczkę wiodącą do podmiejskiego Denowca, roztrącając mieszczan, tratując czeladników, pospólstwo i niewiasty. Pogoń była tuż-tuż. Od strony rynku sypnęli się za nimi hajducy i sabaci, z tyłu dobiegał łomot końskich kopyt.

A potem ranny koń Przecława zakwiczał dziko i padł na pysk jak rażony gromem. Szlachcic zleciał przez łeb, zwalił się prosto w kałużę pełną gnoju i błota, zerwał się brudny, cuchnący, umorusany.

– Braciaaa! – zakrzyknął. – Pomocy!

Dydyńscy nie dosłyszeli. Pędzili ku Przeworskiej Bramie z dudnieniem kopyt, obalając wszystko, co tylko napotkali na swej drodze. Przecław porwał za szablę, zerknął w stronę rynku. Zobaczył konnych sabatów Trojeckiego wypadających spoza zrujnowanych straganów.

Przeżegnał się powoli.

A potem z łoskotem kopyt, z pluskiem rozpryskiwanego błota w kałużę wpadł koń Jacka Dydyńskiego.

– Łap strzemię! – ryknął. – Uchodzimy!

Przecław odrzucił szablę, chwycił się strzemienia, a Jacek ruszył skokiem ku bramie. Przez chwilę Przecław biegł obok konia, potem potknął się w błocku, jego nogi się rozjechały. Zawył, ale nie puścił zbawczego uchwytu, a rozpędzony koń powlókł go poprzez kałuże i piach, błoto i śmieci, kupy końskiego i krowiego nawozu.

Przecław zwarł szczęki, przez chwilę zdawało mu się, że rozszalały koń rozedrze go na pół albo że lada chwila urwie się strzemię. Ale nim to nastąpiło, Jacek Dydyński porwał go za żupan na karku, poderwał w górę, wstrzymał rozszalałego wierzchowca. Przecław złapał oparcie dla nóg, podskoczył, chwycił brata za pas i wylądował na końskim zadzie. Z trudem podciągnął się w górę, usadowił za plecami Jacka, zaraz za twardym, gniotącym niemiłosiernie przyrodzenie tylnym łękiem kulbaki.

– Na Łańcut! – huknął Jacek nad Jackami, a potem dał koniowi ostrogi.

* * *

Konni sabaci wpadli w opłotki Dwernik jak orkan, niby tatarski czambulik zwany besz-baszem. Zaraz za bramą rozdzielili się na trzy części. Zegart, woźny i ich poczty pognali przez zaścianek prosto do dworu Złotej Czaszy. Reszta skręciła w pola, przemknęła przez sady i zagrody dla owiec prosto ku gumnom, krzycząc, strzelając z pistoletów, hałłakując na sposób ordyńców. Nikt nie stawił im czoła. Kobiety poczęły płakać, dzieci uciekać do chałup. Mężczyźni chwycili za broń, lecz gdy ujrzeli wymierzone w siebie lufy rusznic i samopałów, rzucili kosy, drągi, kłonice i widły.

Napastnicy nie zważali na krzyki, prośby i płacze. Smagając szlachetków batogami, popędzając kolbami rusznic i spisami, pędzili Dwernickich opłotkami w stronę dworu starszego rodu. Wszelki opór łamali brutalnie. Szaraczkowie obrywali po łbach płazami szabel, brali po plecach batogami. Pełczak, który zwalił cepem z kulbaki jednego z napastników, dostał czekanem w potylicę i kiścieniem po krzyżu. Krzysztofa, który schronił się do chałupy i zaryglował drzwi, wywleczono bez litości za próg, obito, skopano i porąbano szablami. Szczerbaka wzięto na arkan i powłóczono za koniem, a potem osmagano batogami, pognano za resztą jego sióstr i braci. Na szczęście sabaci nie byli jeszcze zbyt skorzy, aby dobierać się do wdzięków niewiast i dziewek z zaścianka. A to dlatego, że rozkazy, które usłyszeli z ust pana Stadnickiego, powtarzane bez przerwy przez Zegarta, były jasne jak słońce i nad wyraz stanowcze. Swawola i rabunek miały nastąpić dopiero po zdobyciu największego dworu i kościoła Dwernickich.

Pół, a może i ćwierć pacierza zajęło Zegartowi i jego ludziom dopadnięcie do dworu Hermolausa Dwernickiego. Nikt w domostwie nie spodziewał się napadu. Nikt nie wyszedł na zbliżający się łomot kopyt. Szybko zeskoczyli na ziemię i co tchu popędzili na ganek. Załomotali w drzwi pięściami, nadziakami i rękojeściami szabel z taką siłą, że deski zatrzeszczały, a zawiasy skrzypnęły boleśnie.

– Otwierać! Bo drzwi obalimy!

– A kto tam? – zapytał zalękniony głos.

– Prawo! – zagrzmiał Zegart.

– Pana starosty ludzie!

Zgrzytnęły odsuwane rygle, drzwi otwarły się nieco, a wówczas ujrzeli na progu wystraszonego Szawiłłę z czekanikiem w ręku. Sabaci nie dali mu dojść do słowa. Rzucili się na niego hurmem, wydarli mu broń z ręki, wykręcili ręce za plecami i wywlekli na podwórze.

– Do dworu! – rozkazał Zegart. – Brać Hermolausa i jego ludzi! W łyka wszystkich i na podwórzec!

Sabaci runęli do wnętrza dworku. Zegart nie poszedł za nimi. Czekał na ganku z dobytą szablą, spacerował wte i wewte, uderzając się płazem po skórzanych cholewach podkutych safianowych butów. W przeciwieństwie do niego Iwan Dyba zwany Szczekaczem, woźny Stanisława Stadnickiego, był spokojny i obojętny jak głaz. Po prostu stał, z sarnią torbą przy jednym, a kagańcem i szablą przy drugim boku, i gwizdał cicho melodyjkę zasłyszaną w karczmie w Hoczwi albo w Sanoku. Rozglądał się ciekawie, mrużąc zapadnięte lewe oko. Była to pamiątka po jednym z zajazdów, w trakcie którego kula ugodziła go w skroń, wybijając głęboki dół i wciskając oczodół w głąb czaszki. Dla niego to nie była pierwszyzna, bo w swojej służbie widywał już tyle egzekucji, banicji, rumacji i intromisji, iż zdziwiłoby go chyba tylko, gdyby anioł z ognistym mieczem osłonił skrzydłami Dwernickich.

Załomotały podkute buty, zatupały skórzane postoły sabatów wracających z głębi dworku. Ludzie Stadnickiego prowadzili zalęknionego, trzęsącego się Hermolausa i obitego, krwawiącego z rozbitego łba Beryndę z rękoma skrępowanymi za plecami konopnymi sznurami. Rzucili ich na kolana, na piach i błoto przed gankiem, rozgoniwszy kury i kaczki, odpędziwszy precz ujadające kundle.

Hermolaus szarpnął się w mocarnych ramionach sabatów, wstrząsnął siwą, poranioną głową, zadygotał z gniewu i złości.

– To gwałt, mości panie! – wykrzyknął. – Zajazd na dwór szlachecki! Gardłami za to zapłacicie, psie syny! Poczciwość stracicie ipso iure et facto, o ile ją kiedykolwiek mieliście! Już ja wam pokażę, wy szelmy, kpy, wyrodki narożnicy przemyskiej, jeno mnie z więzów uwolnijcie, psie krwie! Czekajcie, rakarze, niechaj tylko szablę chwycę, to was nauczę, co to gwałt na honorze szlacheckim zadany...

– Milcz, dziadu! – syknął Zegart. – Dawajcie ich tu, a chyżo!

Konni sabaci gnali przez opłotki, poletka i podwórza zalęknionych i wystraszonych Dwernickich, szlochające niewiasty tulące do piersi małe dzieci, pokrwawionych, popędzanych kopniakami i płazami szabel młodzieńców i szlachetków, baby, młode dziewki umykające z piskiem spod nahajów, potykające się, obalane końskimi piersiami. Wkrótce większa część mieszkańców wioski zgromadziła się już pod dworem Hermolausa. Nie było tylko tych, którzy zawczasu uciekli na drugą stronę rzeczki, pochowali się w stogach i na strychach chałup, zataili w lesie i za chruścianymi płotami. Widząc skrępowanego Beryndę i Złotą Czaszę, Dwerniccy chcieli protestować, a może nawet rzuciliby się na prześladowców. Jednak ich zapały ostudziły skutecznie lufy rusznic i pistoletów, dobyte szable w rękach sabatów i czeladników. Zapewne za czasów Prandoty, ojca Konstancji, Dwerniccy wybiliby zajezdników w dwie kwatery, a potem poszli na wieczorną dziękczynną mszę w kaplicy. Zwłaszcza że Zegart nie miał wielu ludzi – ledwie ze cztery dziesiątki. Jednak teraz, po strasznej klęsce, jaka spadła na zaścianek w Multanach, zabrakło odwagi, woli walki, nie starczało szabel i półhaków. Po latach orania roli, doglądania owiec i wołów Dwerniccy wyzbyli się fantazji szlacheckiej, przefujarzyli dumę i własną wolność. I teraz, choć szumieli, wyklinali wrogów, stali przecież jak stado baranów przywiedzione na rzeź.

A kiedy Zegart porwał za pistolet i strzelił ponad głowami zgromadzonych, zapadła cisza; szaraczkowie skulili się odruchowo, jak chłopi na widok srogiego karbowego, przeżegnali, spojrzeli trwożliwie na człowieka w aksamitnym giermaku i kołpaku ozdobionym srebrną szkofią.

– Panie Dyba! – zakomenderował Zegart. – Czyń, waść, swą powinność!

Szczekacz wystąpił przed czeladników i pachołków. Dobył z sarniej torby opieczętowane pismo, choć i tak całą formułę znał na pamięć.

– Czyniąc zadość prawu pospolitemu koronnemu – rzekł mocnym, donośnym głosem nawykłym zarówno do wywoływania banitów i infamisów, jak i do ochrypłego śpiewania pijackich pieśni – wedle dekretu królewskiego ustanawiającego ius caducum na Dwernikach, a na posesorach ich naganę szlachectwa, albowiem nie piszą się oni wcale nobilis czy generosus, lecz są z urodzenia plebeiae conditionis, chamy i chłopi, szlachcie wieczyście poddani, kładę intromisję na tej włości imieniem mości pana Stanisława ze Żmigrodu Stadnickiego, pana na Łańcucie, starosty zygwulskiego! Co urzędowo stwierdzam w obecności asysty – tu wskazał na dwóch panów braci szaraczków, którzy przybyli z nim do dworu, panów Winnickiego i Denisko, którzy zarabiali na przepicie, wysługując się jako asystencja przy doręczaniu pozwów Stadnickiego.

– Słyszeliście, Dwerniccy?! – zakrzyknął Zegart do oniemiałego tłumu. – Macie zasądzony kaduk na Dwerniki! Nieprawnie za szlachtę się podajecie! Wyście nie żadni herbowi ludzie, ale plebeje, chłopi i chamy! Orać wam i siać, gnój wozić, sprzężaj odrabiać, a nie szable nosić!

– Ty skurwy... – zerwał się jeden z szaraczków, lecz nie dokończył zdzielony w zęby kańczugiem.

Dwerniccy jęknęli. W tłumie ozwały się krzyki protestu, wrzaski, połajanki. Dziad Hermolaus zatargał się w rękach sabatów tak mocno jak stary niedźwiedź na łańcuchu, który zwietrzył barć. Sine plamy wystąpiły mu na oblicze, głowa zadygotała tak silnie, iż zdawać by się mogło, że za chwilę porażą go apopleksja i paralusz razem wzięte.

– Łgarstwo! – huknął. – Zaprawdę szczekasz jak pies, kłamliwy potwarco. Jesteśmy szlachtą, jesteśmy wolni ludzie, co w dekretach, w konfirmacjach, w księgach ziemskich zapisano! A to, co wasz pan czyni, Diabeł Łańcucki, to zajazd bezprawny, za który śmiercią będzie pokarany! Klnę się na świętego Szczepana, że nie tylko gardłem za to zapłaci, ale wszystkie basarunki za imparitatis z nawiązkami zwróci! Pójdziemy do sądów, do trybunałów! Zrobimy wywód szlachectwa na sejmiku! I klnę się na mój złoty czerep, na świętego Jana z Dukli, że Stadnickiego puścimy z torbami, choćby go sam Belzebub i wszystkie legiony piekła wspomagały!

– Nie klnij się na Belzebuba, dziadu – rzucił Zegart – bo ci jeszcze żyłka pęknie! I zdejmie Pan Bóg z piedestału pysznego plebeja, co się śrubował na szlachectwo.

– A tyś sam szlachcic, to, tamto, ten, tego, ten?! – zakrzyknął dziadunio. – Cham jesteś z Krzemieniczy, chłopskiej kompleksyjej, gruby plebej. A to ci jeszcze powiem, że twoją mać, Zegart, pan Wapowski chędożył. I ja sam chędożyłem, bo z panami w lada chruście legała, a z chłopami się gziła jakoby klacz na wiosnę!

– Uciszcie tego dziada!