122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

– Stawaj do walki, psi synu! To, tam...

Urwał, gdy sabaci wepchnęli mu w gębę własny kołpak. Złota Czasza postawił oczy w słup, zadygotał, szarpnął się, ale trzymano go mocno. Zegart znowu skierował swoje szare, okrutne oczy na Dwernickich.

– Jest rzeczą wiadomą – powiedział – że będziecie próbować wywodu szlachectwa, że zmowa narodzi się na zaścianku i spróbujecie powołać przekupionych świadków. I dlatego pan starosta zamiarował zająć zawczasu Dwerniki, a do czasu wyroku sądowego ustanowić tu swojego arendarza, który przypilnuje, abyście pilnie wykonywali swoje powinności. Jest to zatem zajęcie z mandatu naszego najjaśniejszego pana, bowiem wedle prawa połowa wioski przypada teraz królowi! A starostą będzie tutaj zacny sługa pana waszego, sławetny a poczciwy Jakub Smoliwąs!

Smoliwąs wystąpił z trudem spośród sabatów, podtrzymywany pod rękę przez pachołka. Po ostatnim spotkaniu z Konstancją wyglądał tak, jak pewnie ze świętym Stanisławem ze Szczepanowa być musiało, kiedy już pozszywali go do kupy na Sądzie Ostatecznym. Zarządca w odróżnieniu od sławetnego biskupa krakowskiego posiadał wprawdzie wszystkie członki, co zapewne zawdzięczał miłosierdziu Konstancji i Szawiłły, jednak nieprędko mógłby zawierzyć ich sile i skuteczności. Włodarz wspierał się na drewnianej kuli i ledwie poruszał kulasami, bo prawą nogę miał w łubkach. Był tak pobity i potłuczony, że zdawać by się mogło, iż musiał wchodzić na drabinę, aby wzuć buty. Jego łeb przypominałby głowę egipskiej mumii – gdyby, rzecz jasna, Krzysztofowi Radziwiłłowi Sierotce udało się przywieźć takową z peregrynacji do Ziemi Świętej. Jedno oko znikło pod grubą warstwą szarpi, drugie było sine i nabiegłe krwią. Lewą, bezwładną rękę Smoliwąsa podtrzymywał płócienny temblak, a w gębie brakowało co najmniej połowy zębów. Gdyby nie nowy żupan, włodarz mógłby z powodzeniem zarabiać na chleb jako strach na wróble. A jednak ten stary czart miał siłę, aby przywlec się do zaścianka. Zapewne dała mu ją nienawiść, wściekłość i chęć zemsty na znienawidzonych szlachetkach. Koło fortuny wykonało obrót i teraz on był katem, panem i władcą całego grona tych już nie szlacheckich, a jeszcze nie chłopskich dusz.

– Poza tym wszystkim – ciągnął dalej Zegart bezlitosnym tonem – mamy dla was pozew o gwałt i znieważenie sługi pana Stadnickiego przez waszą siostrę Konstancję, byłą Dwernicką, i jej sługę – kozaka Szawiłłę, obecnie poddanych wieczystych pana Stanisława Stadnickiego. Która Amazonum more stricta cum framea zdradziecko napadła uczciwego Jakuba Smoliwąsa w karczmie hoczewskiej, za co ją dostawić mamy jak najszybciej do Łańcuta!

– A teraz – wycharczał z trudem Smoliwąs – zdymać broń, szable, prochy i strzelbę. A kto nie posłucha, tego... – zacharczał i zakrztusił się.

– Tego w dyby! – dokończył za niego Zegart. – Słyszeliście, Dwerniccy?! Tfu, jakowi Dwerniccy! Dwerkami teraz zwać się będziecie! Na kolana, chamy. Dwa palce ku górze wystawić i powtarzajcie za mną to, co powiem!

– Żadnej przysięgi nie czyńcie! – wybuchnął Berynda, choć pokrwawiony, związany i pilnowany przez sabatów. – To gwałt! Bezprawie! Stawcie opór! Nie dadzą nam rady! Będzie jeszcze wywód, będzie sejmik deputacki, a po nim trybunał! Nie dajcie się schłopić! Kto przysięgnie, tego żywcem zagryzę!

Najbliższy sabat walnął Beryndę nadziakiem w łeb. Oczy szlachcica stanęły w słup, jęk wydarł się spoza warg, ale Bieniasz wytrzymał cios. Rzucił się w więzach, szamotał, wszelako zdziałał tylko tyle, że dostał jeszcze płazem szabli w kark i na dokładkę dwa kopniaki w krzyż.

– Klękać mi tu, chamy! – zaryczał Zegart. – I przysięgać wierność panu! Co, buntujecie się? Tedy może przekonają was dyby, kuny, kłody i biskupy?! Na ziemię! – warknął, widząc, że choć kilku zahukanych Dwernickich posłusznie uklękło, większość nie okazała pokory i stała nieporuszona.

– Nie dajcie się Diabłu! – jęknął Berynda. – W imię Ojca i Syna, nie przysięgajcie!

– Tego – Zegart wskazał imć Bieniasza – brać w dyby! Dwadzieścia batów!

Sabaci szarpnęli szlachcica, powlekli go w stronę drewnianej kłody.

– Stój!

Głos, który zabrzmiał w zapadłej ciszy, był zimny jak lód, ponury, jakby dochodził z głębi starego grobu. Choć wieczór był ciepły, zdawać by się mogło, że powiało mrozem.

Zegart, Smoliwąs, Dyba i pachołkowie obrócili się w stronę, z której dochodził. Człowiek, który im przeszkodził, nadszedł od strony Ternki, przez pola i lasy. Stał między rozwalonymi chruścianymi płotami, wśród kwiatów wdeptanych w ziemię przez końskie kopyta, wielki jak góra, poraniony, pokryty świeżymi bliznami. W ręku trzymał długi żebraczy kij, ale spod Włosienicy wystawał aż nadto dobrze widoczny trzewik przy pochwie u czarnej szabli.

– Co tu się wyprawia?! – zapytał złowróżbnym głosem. – Kto was, suczy synowie, do Dwernik w gościnę zaprosił? Kto was tu wpuścił?

Sabaci zaszemrali. A Zegart od razu zrozumiał, z kim mają do czynienia. Do diaska, spóźnili się! Sługa Stadnickiego porwał za pistolet. A kiedy zrozumiał, że przecież przed chwilą wystrzelił, porwał za pas z ładownicą, chwycił gotowy ładunek, odgryzł jego wierzch i począł dygocącymi rękoma wpychać kulę do lufy. Nie szło mu to zbyt sprawnie, rozsypał część prochu, wypuścił z rąk stempel.

– Co tak stoicie! – warknął do sabatów. – Brać i tego! W kuny go!

Ludzie łańcuccy nie poruszyli się nawet. Odważni wobec bezbronnych Dwernickich ani myśleli ruszać na czarnego pątnika, znanego im aż za dobrze z opowieści i plotek. Od razu poznali, że był to ten sam człowiek, który pobił kompanię Wilczycy Łahodowskiej w Przeworsku, poszczerbił i pozabijał ludzi Ramułta w Jotryłowie pod Dynowem. Sabaci pierwsi byli do rabunku, grabieży i gwałtu, ale ostatni, aby zakołatać do bram świętego Piotra. Zwłaszcza że musieliby wlec się tam z połamanymi kulasami i rozbitymi łbami. Pomruk rozszedł się wśród sług Stadnickiego; z ust do ust szła wieść, która była straszniejsza niż nagłe pojawienie się chorągwi kwarcianej:

– Gedeon!

– Czarny pątnik!

– On sam!

– To ten!

– Brać go! – ryknął Zegart i zdzielił rękojeścią pistoletu w plecy najbliższego sługę. – Dziesięć dukatów za głowę dam!

– Poszli won! – rzekł spokojnie Gedeon. – Wynosić się z zaścianka, pókim dobry.

Żaden z sabatów nawet nie drgnął. Poruszył się jednak Gedeon. Cisnął drewniany kostur prosto w grupę pachołków stojących tuż obok skrępowanego Beryndy. Nie trafił. A to dlatego, że w jednej chwili owi okrutni i straszni sabaci węgierscy rozpierzchli się na wszystkie strony jak stadko kur umykające przed wygłodniałym jastrzębiem.

Gedeon ruszył ku nim wolno, ale nieubłaganie jak śmierć. Odchylił połę Włosienicy, a potem szarpnął za rękojeść szabli. Ostrze zabłysło w jesiennym słońcu na pohybel Zegartowi i Stadnickiemu.

– Dwadzieścia dukatów! – jęknął wystraszony Zegart! – Ruszać się, z kurwy synowie! Za co pan starosta wam płaci?!

– Sam daj przykład! – warknął któryś z pachołków. Sabaci cofali się przed ponurą postacią pątnika, umykali do koni. Zegart rozejrzał się w panice, ale wszyscy unikali jego wzroku. Dyba pomknął jak spłoszony zając w stronę swego konia, umknęli przez zagony Winnicki i Denisko.

Zegart nie czekał. Gedeon szedł wprost na niego, nieśpiesznie, utykając na prawą nogę, a sługa Stadnickiego wolał nie myśleć, co się stanie, kiedy spotkają się twarzą w twarz. Dlatego skoczył z ganku w pokrzywy, złapał wodze wierzchowca i jednym susem znalazł się na kulbace.

– Precz, ścierwa! – zaryczał Gedeon. – Zabierać dupy w troki, pókim dobry.

Klęska była zupełna. Sabaci uzbrojeni w szable oraz kiścienie, w rusznice i guldynki, którzy samą swoją liczbą mogliby zgnieść samotnego pątnika, stratować go kopytami koni, umykali precz, cofali się za zagony, za stodołę, stajnię, uciekali za dwór. Nikt już nie słuchał Zegarta, więc sługa chcąc nie chcąc cofnął się do bramy. Tutaj odwrócił się do posępnego Gedeona, podniósł dłoń z pistoletem.

Świst i huk! Jęk Zegarta...

Strzała wbiła się w sam środek dłoni sługi domu Stadnickich, przebiła ją na wylot. Zegart zawył, wypuścił pistolet z rozdygotanych rąk, chwycił za zakrwawioną dłoń.

A na dachu dworu Hermolausa stała Konstancja. W obu rękach dzierżyła wygięty podwójnie tatarski łuk. Szybko dobyła kolejną strzałę z sajdaka i wdzięcznym ruchem nałożyła ją na cięciwę.

Zegart nie czekał, aż pośle do niego kolejnego pierzastego posłańca. Zawrócił konia i umknął. To znaczy chciał umknąć. Gedeon chwycił jego wierzchowca za uzdę, przytrzymał w miejscu, poskromił bez żadnego wysiłku. Nie był nawet draśnięty – strzała Konstancji sprawiła, że kula z półhaka Zegarta poszła Panu Bogu w okno.

– Dokąd, pachołku?! – wydyszał czarny pątnik. – Jeszcze z tobą nie skończyłem.

Zegart szarpnął się wstecz, ale się nie bronił. Rozsądek podpowiadał mu, że gdyby porwał za szablę, skończyłby równie niewesoło jak Ramułt albo pani Łahodowska.

– Jedź do swego pana, kpie – warknął Gedeon. – I powiedz Diabłu Łańcuckiemu, że kompani z Czufut-Kały w pas mu się kłaniają i zdrowie jego w piekle piją!

Gedeon zawrócił konia na gościniec, puścił wodze i z taką siłą klepnął zwierzę po zadzie, że rumak zarżał i puścił się skokiem. Zegart nie odwrócił się już – dołączył do sabatów, a potem za zaściankiem pomknął w stronę traktu wiodącego na Ternkę i Wilkowyję. Za nim rzucili się pozostali jeszcze w wiosce zbrojni, luźna czeladź i pachołkowie.

Smoliwąs jak zwykle miał najmniej szczęścia. Jego sługa umknął, zabierając oba konie, więc włodarz kuśtykał, a właściwie skakał na jednej nodze, wyjąc z bólu i strachu. Konstancja od razu wzięła go na cel, ale po chwili opuściła łuk. Nijak było jej strzelać do kaleki, który i tak wziął sowity basarunek w karczmie kazimierzowskiej w Hoczwi.

– Matyjasku, skurwysynuuuu! – ryczał Smoliwąs za sługą uciekającym wraz z sabatami Stadnickiego i wiodącym za sobą jego konia. – Ja z ciebie siedem skór zedrę, ćwiekami nabiję! Ja ci, bestyjo, małpo, rzyć z korzeniami wyrwę, jajca ci na przetak przerobię! Czekaj, niechże cię jeno dopadnę!

Matyjasek nie słyszał, a jeśli nawet doszły do niego groźby patrona, tedy tym mocniej wbijał ostrogi w boki konia i tym szybciej zmykał gdzie pieprz rośnie, pozostawiając włodarza bez nadziei na ratunek.

Nikt nie ścigał Smoliwąsa. Nie leciały za nim kamienie, a jeśli już, to tylko śmiech i przekleństwa. A jednak chłop spieszył się, raz i drugi wywrócił w piach drogi, zgubił kulę, porzucił sakwę, kołpak, zbył się pasa i sakiewki, zanim wreszcie, jęcząc z bólu, dopadł do zbawczego krzyża na rozstajach dróg za Dwernikami. Ale nie był to jeszcze koniec jego peregrynacji. Bo teraz wyruszył w długą i męczącą drogę śladem Zegarta, Dyby i Matyjaska...

Minęła długa chwila, gdy Gedeon wszedł na podwórze przed dworkiem pana Złotej Czaszy. Szedł powoli, z twarzą ściągniętą z bólu, jak gdyby wciąż doskwierały mu świeże rany, a kiedy stanął twarz w twarz z Dwernickimi, opuścił uzbrojoną rękę, wbił szablę w ziemię i powiódł wzrokiem po obliczach mężczyzn, młodzieńców i niewiast. Szlachta wiwatowała na jego cześć, wszyscy pchali się bliżej, chcąc choć spojrzeć na człowieka, który sam jeden (z niewielką pomocą Konstancji) uratował zaścianek przed Diabłem Łańcuckim. A chociaż uwolniony z więzów Berynda i jego bracia mieli tyle pytań co jezuita dysputujący z luterskim ministrem o prawidłach wiary, ponura, zarośnięta gęba obcego skutecznie zniechęcała ich do dalszych indagacji. Gedeon podszedł najpierw do dworu, wszedł na ganek, ukląkł przed wejściem. Przeżegnał się wolnym, zamaszystym ruchem – po prawosławnemu, z prawa w lewo, a potem pochylił się i ucałował próg. Podniósł się wolno, poszukał wzrokiem Hermolausa Dwernickiego. Podszedł do niego, skłonił się. Wszyscy widzieli, jak z jego oczu spłynęły dwie łzy.

– Stryju Hermolausie – rzekł łamiącym się głosem – albo to nie poznajecie mnie? Jam jest Gedeon Janusz Dwernicki, syn Spytka, którego ojciec, Samuel, był bratem waszmości ojca, pana Mikołaja, a synem waszmościnego dziada, Macieja. Ja u was we dworze stołował, kiedy panna Konstancja dzieckiem w kołysce była. Jam poszedł z waścinym synem Prandotą na Wołoszczyznę bić Turków. I oto po dwudziestu latach wróciłem... do domu...

Hermolaus zadygotał. Wpatrzył się w oblicze Gedeona, złapał rękoma za pokiereszowany siwy łeb i zadrżał.

– Gedeon? Gedeon? Nie... Nie może to być, panie kochanku – wyjąkał. – Tyś jest... Tyś jest...

Hermolaus Dwernicki krzyknął urywanie, porwał się za serce z obliczem skrzywionym bólem.