122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

A potem bez życia zwalił się na ziemię niczym rażony gromem!

* * *

– Wielmożny, uprzejmy i wielce mnie miły mości panie Dydyński!

Stadnicki podniósł się zza suto zastawionego stołu na widok Jacka nad Jackami, szedł ku niemu z rozwartymi szeroko ramionami. Porwał stolnikowica w objęcia, obłapił tak, że Dydyński, choć wcale nie ułomek, aż stęknął w niedźwiedzim uścisku Diabła. Ucałował w oba policzki, poklepał po ramieniu. Potem podał Przecławowi dłoń do pocałowania, odpowiedział skinieniem na jego uniżony ukłon i wskazał miejsce za stołem zastawionym cukrami i marcepanami. Dydyński aż wytrzeszczył oczy, bo stały tam nie tylko kofekty i zwykłe wety, ale też herby, piramidy, cyfry i draganty, to jest całe sceny w kolorach. Był Żyd wyjmujący kiełbasę z kieszeni Mahometa, był hajduk zwodzony przez kurtyzanę, husarze i petyhorcy, sanie, kolasy i karoce. Były też, co trochę mogło dziwić na stole zawziętego kalwina, za jakiego uchodził Stadnicki, sceny wyobrażające tańce czartów i diablików. Przestawały one wszakże dziwić, gdy ktoś przyjrzał się bliżej obliczom czartów i rogatych demonów, albowiem wyobrażały one najzawziętszych wrogów innowierców w Rzeczypospolitej. W cukrze trudno było oczywiście oddać ich rysy twarzy, dla ułatwienia zatem poszczególne figury przybrane w biskupie tiary i kardynalskie kapelusze opatrzono stosownymi podpisami. I tak na stole tańcowali za pan brat z czartami ksiądz Skarga, prymas Bernard Maciejowski, Stanisław Warszewicki i kardynał Hozjusz. Nie figury jednak zwróciły uwagę Dydyńskiego. Za stołem na tureckich dywanach, na kobiercach i makatach pląsały cudne tancerki przystrojone w tureckie stroje, z obliczami zasłoniętymi zawojami z muślinu. Stolnikowic zagapił się na nie tak bardzo, że niemal przestał zważać na Stadnickiego.

– Siadajże z nami do stołu, przyjacielu nasz – rzekł Diabeł Łańcucki, ujmując Dydyńskiego poufale pod rękę, po czym poprowadził go ku ławie wysłanej kobiercami. Wnet służba napełniła puchary i szklenice claretem oraz węgrzynem. Stadnicki przepił do stolnikowica, a stolnikowic do starosty.

– Jakże tam podróż do Łańcuta? – zapytał Stadnicki. – Mów, przyjacielu, śmiało, co wam się w drodze przytrafiło.

– Wpadliśmy w zasadzkę – mruknął Dydyński. – Na jarmarku w Dynowie czekał na nas Trojecki, stolnik przemyski. Tenże sam, który dwie niedziele temu w Tyczynie zjadł ze smakiem pozew, który waszej mości przysłał. Oczywiście nie bez naszej drobnej pomocy.

– Co z braćmi?! Dlaczego nie ma tu reszty Dydyńskich?

– Bracia w szpitalu leżą, obok ludzi pani Łahodowskiej. Mikołaj jest pocięty i poharatany, Stefan ledwie dycha, bo postrzelony. Reszta Dydyńskich, poza mną i Przecławem, u cyrulika się kuruje. A najgorsze, że pachołków nam ubito, trzy konie, dwie kulbaki zagrabili, pistolety, olstra, forgi i czapraki warte po sto złotych polskich! Nadto straciliśmy prochy, nie mówiąc już o uszczerbku na naszej fantazji. Nieprędko znowu, mości starosto, przyjdziemy do sprawy.

– Pachołków, konie, broń i prochy dam i zastąpię – rzekł Stadnicki tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Za uszczerbek na fantazji winem i dziewkami wynagrodzę, za zabitych główszczyzny popłacę, a wszystkie straty zwrócę.

– Dziękuję waszmości z całego serca. Myślę jednak, że nie uczynisz tego na piękne oczy czy z przyrodzonej życzliwości do nas.

– Z życzliwości na pierwszym miejscu. A co do reszty... No cóż, bystre masz oko, panie Jacku, wiesz, że bardzo was cenię. Bo przecie wszyscy, co mi służą, jedna to banda opojów, jeden w drugiego głupcy, kpy, psie syny i zdrajcy. A to się dadzą w klasztorze mnichom obić, a to z zaścianku uciekną przed szaraczkami. Ino na Dydyńskich, na szlachcicach zacnych, mogę polegać. Tylko wy macie jeszcze w żyłach krew herbową.

– Do rzeczy, mości panie Stadnicki. Jakie zadanie masz dla nas?

– Zadanie miałbym dla was wszystkich, ale skoro klęska was sroga spotkała, myślę, że starczy, jeśli ty się go podejmiesz, panie bracie.

Przecław zasiadający po drugiej stronie stołu nadstawił ucha.

– O czyją głowę idzie tym razem?

Stadnicki i Zegart wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Diabeł wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Rzecz jest prosta jak żołądź na końcu kutasa. W Dwernikach w Sanockiem, pod granicą węgierską, ukrywa się pewien szlachetka, który srogo pohańbił moich ludzi, pana Zegarta i mości Ramułta. A panią Łahodowską bez żadnej przyczyny obił w klasztorze Bernardynów w Przeworsku. To łotr i szelma, psi syn. Będzie wisiał, kiedy odstawię go do starosty. Napsuł mi krwi tyle, że chętnie w sklepie pod zamkiem bym go potrzymał. Ten człek zowie się Gedeon Dwernicki.

Dydyński pokiwał głową. Dał znać słudze, który szybko dolał mu słodkiej małmazji do kielicha.

– Robota jest prosta, choć niebezpieczna – ciągnął dalej Stadnicki. – Pojedziesz do Dwernik, złapiesz tego Gedeona i przywieziesz do Łańcuta w łańcuchach. A potem, panie Dydyński, będzie cię stać na najlepsze ladacznice we Lwowie, na skortezanki, przy których sama królowa Barbara zdałaby się karczemną latawicą. Znamy, znamy się na tym, co wam, młodym, po głowie chodzi. – Diabeł znowu poklepał Dydyńskiego po ramieniu. – Bracia twoi porąbani, ale ja dam ci, kogo tylko chcesz, z moich ludzi. Wydam broń, prochy, kule, samopały, a choćbyście kogoś zabili albo porąbali, ja wszystko zastąpię, przed sądami zdam sprawę, zapłacę wszystkie nawiązki i główszczyzny, dam palestranta na proces i co tam jeszcze zechcecie. Jeśli armaty będą potrzebne, dam i falkonety. Jeśli organki, tedy bierzcie sobie najprzedniejsze ze zbrojowni, bo siła zależy mi na tym, aby ten szelma trafił wreszcie w moje ręce. I pamiętaj, że ma być złamany, ale żywy.

Zapadła cisza. Dydyński wpatrywał się w popisy zwinnych tancerek.

– A zatem, mości panie starosto, idzie waszmości tylko o schwytanie tego Gedeona? Ale o nic więcej? O żadną banicję, intromisję, ani tym bardziej o zajazd bez wyroku?

– Zależy mi tylko na Gedeonie. Nie dbam o resztę tej parszywej wioski. Ale nie łudź się, panie bracie, że złapiesz go równie łatwo co tłustą rybę do saka. Dwerniki to prawdziwe zbójeckie gniazdo. Wysłałem tam już pana Zegarta z sabatami, ale nic nie sprawił, bo szelma Dwernicki rozdał swej rodzinie broń i prochy, zaścianek otoczył sztakietami, parkanami, strzelców porozsadzał na wieżach. Szturmem trzeba brać Dwerniki. I wojennym fortelem.

– Kiedy stawałem pod Kircholmem z panem Chodkiewiczem – wzruszył ramionami Dydyński – powiadali, że pół Europy przeciw nam się zebrało. Niemce, Szwedy, Angielczyki, Olędry, Francuzy nawet. I co? Nim pół pacierza nie minęło, połowa z nich mostem legła, a reszta mało pluder w ucieczce nie zgubiła. Furda mi Dwerniki! Wezmę je szturmem, choćbym nawet Bieszczad z posad musiał ruszyć. Jutro wyruszam.

– A toś mi brat – ucieszył się Stadnicki. – Zdrowie twoje, mości Dydyński!

Szybko spełnili kolejny toast. Diabeł porwał ze stołu cukrową statuę czarta z gębą Bernarda Maciejowskiego i z wielkiej uciechy od razu odgryzł mu głowę.

– Chciałbym wszelako wiedzieć – mruknął Jacek nad Jackami – jakie rankory masz do tego Gedeona, panie starosto. O co idzie w tym wszystkim? Zali tylko o zniewagę służby i pachołków? Czy też masz jeszcze jakieś pretensje do owego Dwernickiego, o których nie wspomniałeś?

– A skąd ci to przyszło do głowy, mości Dydyński? – zapytał oschle Stadnicki. – I dlaczego imputujesz mi, że coś przed tobą ukrywam?

– Bo nie wysyła się Dydyńskiego na lada szlachcica gołotę, hetkę z pętelką – odparł bezczelnie stolnikowic. – Kto to jest Dwernicki? Szlachcic zgołociały, co w siermiędze chadza, a miał to nieszczęście, że kilku hultajom rzyć przetrzepał. Toż na takiego starczy tuzin hajduków albo dworskiej czeladzi. A jeśli zaś sprawa dochodzi do tego, że trzeba na niego mnie wołać, tedy zapewne nie jest to żaden szaraczek, byle zawalidroga z karczmy, ale gracz na szable, statysta, może nawet infamis i wywołaniec.

– Tak – wycharczał Stadnicki. Potrącił kielich z winem, które wylało się na stół nakryty trzema obrusami, a potem szarpnął za zapięcie żupana pod szyją, jak gdyby się dusił. – To nie jest zwykły szlachetka, którego mogę wedle woli kijami ćwiczyć, żonę i córki wychędożyć, a on jeszcze rad będzie, że dostanie basarunek za każdego guza na łbie. Dwernicki to niebezpieczny, szalony człek, który gotów porwać się nie tylko na mnie, ale i na samego króla, ba, chana tatarskiego i w trzydzieści szabel iść na Bakczysaraj. Dlatego potrzebuję do tej roboty ciebie i w nagrodę mogę nawet podwoić ci lafę.

– Czy ty się boisz tego człowieka, mości panie Stadnicki?

Diabeł nie odpowiedział. Jego wzrok był pusty i niewiele można było w nim wyczytać.

– Zaprawdę powiadam waszmości – wydyszał stolnikowicowi wprost do ucha – że nie boję się ani diabła, ani Boga, ani sodomczyka Zygmunta z Warszawy, więc tym bardziej nie lękam się Gedeona. Kto to jest dla mnie ten Gedeon? Ja go do ściany przykowam, do ciemnicy wsadzę. Ja się z nim zabawię i wygodzę tak, jak kat nie wygodził Nalewajce, bo ja jestem Stadnicki herbu Śreniawa, a to jest pan Dwernicki z Psichkiszek. Warto zatem, by pamiętał, że skoro moją czeladź znieważył, to tak jakby znieważył mnie albo wszystkich Stadnickich! Jakby w gębę dał całej Rzeczypospolitej, której ja tu bronię! Więc bierzesz go na siebie czy nie?!

– Biorę, biorę – skwapliwie przytaknął Dydyński. – Ruszamy skoro świt. Pojedzie ze mną Przecław, a ludzi i eskortę sam sobie wybiorę.

– Za pozwoleniem waszej mości – wtrącił Przecław. – Sam mógłbym poradzić sobie z Gedeonem. Nie potrzeba trudzić pana Ja...

– Milcz, waszmość – wybuchnął Stadnicki – i przed brata nie wychodź, bo sam ci dam w gębę! Młodyś ty jeszcze i płochy. A póki ja tu rządzę, będziesz za Jackiem szabelkę nosił, choćby w zębach!

Przecław zamarł, skulił się, zbladł ze złości, ale nie śmiał nic rzec.

– Przydam wam jeszcze Zegarta i mego woźnego – mruknął Stadnicki. – Aby wszystko było wedle reguł prawa ziemskiego. W rzeczach tyczących się spraw wojskowych będą się ciebie słuchać. Ale w sprawach zaścianka, pozwów i protestacji daję im wolną rękę. A teraz, panie Dydyński, napijmy się za pomyślność twej wyprawy.

* * *

Dwerniccy nie wiedzieli, czy śmiać się, czy płakać. Stali oniemiali, wpatrując się w Gedeona jak w zjawę albo upiora z zaświatów. Wreszcie jako pierwszy ocknął się Berynda, a choć obity i pokrwawiony, skoczył do Złotej Czaszy, przyłożył ucho do piersi starca, podłożył własny kołpak pod głowę. Potem wspólnie z Kołodrubem oraz zapłakaną Konstancją podnieśli starca i wnieśli go do dworku. Za nimi pobiegł co tchu Pełczak, który bywał trochę cyrulikiem i pospołu z Kołodrubem wyrywał zęby, nastawiał kości, wycinał czyraki tudzież puszczał krew mieszkańcom Dwernik. Nie było ich długo. Wreszcie na progu ukazał się Kołodrub, za nim Berynda. Ich miny nie były wesołe.

– Wyżyje – rzekł Wespazjan do Dwernickich. – Apopleksyja go raziła. Nie wiemy, kiedy władzę w nogach i rękach odzyska.

Gedeon złapał się w rozpaczy za podgolony łeb, zgiął wpół zdjęty bólem, zatrząsł od skrywanego szlochu. Berynda nie wiedział, co mu rzec. Po prostu stał i patrzył na krewniaka zmartwychwstałego z grobu, do którego dawno już złożyli go razem ze swoimi ojcami, dziadami i synowcami.

– Pójdę! – rzekł w końcu Gedeon. – Do kościoła. Stoi jeszcze u was kościół? Tam nad rzeką, przy młynie?

– Jest, panie bracie. Chodźmy.

Gedeon szedł pierwszy, za nim Kołodrub, Berynda, Pełczak i cała reszta mężów zdolnych do noszenia broni. Z tyłu kłębił się tłum niewiast, dziewek, młodzianków i hałaśliwych dzieci. Przemierzyli cały zaścianek, aż wreszcie doszli do Wetłynki pieniącej się wśród skał i kamieni. Tutaj w cieniu wiekowych buków i lip stała stara kaplica o omszałym dachu i ścianach, kryta gontem. Na górze miała małą sygnaturkę, na niej żelazny, rozłożysty krzyż, trzy okna i niewielki podcień przy wejściu.

Gedeon podszedł do maleńkiego kościółka, ukląkł ciężko na progu i przeżegnał się. A potem pchnął dębowe, nabijane bretnalami drzwi i wszedł do wnętrza. Światło złotego jesiennego słońca padało w poprzek zakurzonej izby, żółte snopy przedzierające się z trudem przez mętne szybki ledwie wydobywały zarysy dębowego, złoconego ołtarza i najcenniejszej rzeczy na zaścianku – obrazu Matki Boskiej Rudeckiej ozdobionej srebrną koroną, której oblicze jak zawsze było dostojne i spokojne.

Pod tym obrazem ukląkł Gedeon. Modlił się, bijąc się w piersi, szepcząc ciche słowa pokuty i oddania Panu. A tymczasem Dwerniccy zapełnili całą nawę – siedli na ławach, przyklękli pod ścianami, tłoczyli się w progu, zgromadzili licznie w podcieniach. Wszystkie oczy wpatrzone były w tajemniczego przybysza. I wszystkie wyrażały tylko jedno: niemą prośbę o dobre nowiny. Nadzieję...

Wreszcie Gedeon skończył. Wstał wolno, przeżegnał się, odwrócił i stanął naprzeciwko szaraczków zgarbiony, postarzały, straszny.

– Jam Gedeon Janusz Dwernicki – powtórzył. – Nie znacie mnie i nie poznajecie, choć narodziłem się tu, w Dwernikach, a wielu z was pewnie pamiętam po raz ostatni, kiedy byli dziećmi. Albowiem roku od narodzenia pańskiego tysiąc pięćset osiemdziesiątego trzeciego poszedłem ze stryjem moim Prandotą, z braćmi jego i synowcami na wojnę z Turkami, pod Agrę, której sułtan Murad dobywał, aby bić się z pohańcami.

Wszyscy wstrzymali oddech, zamarli. Oczy Dwernickich wpatrzyły się w usta Gedeona. Tymczasem jego ręce zadrżały, zadygotały.