122132.fb2
Dydyński namyślał się przez chwilę.
– Podzielimy się na trzy partie – powiedział. – Ty oraz ichmość Zegart weźmiecie hajduków i zakradniecie się od strony lasu. Podejdziecie jak najbliżej chałup, a potem zaatakujecie. Ty, Szatmar – Dydyński spojrzał na ponurego, wąsatego setnika sabatów z Łańcuta – ze swoimi ludźmi uderzycie wzdłuż strumienia. Wetłynka płynie w jarze, więc jeśli zachowacie czujność, nie spostrzegą was. Ja wezmę dworskich semenów, a kiedy usłyszę pierwsze strzały, wpadnę konno do wsi i ruszę prosto na ten największy dwór. Zrozumiano?
Pokiwali głowami bez zbędnych słów. Na zajazd Dydyński wziął z Łańcuta samych najwierniejszych i najpewniejszych ludzi Stadnickiego. Sabatów, hajduków i kozaków, którzy dobywali z Sośnicy Korniakta, bili się jeszcze z Mikołajem Spytkiem Ligęzą o jarmarki w Rzeszowie i na roczkach w Przemyślu. Brali udział w rokoszu sandomierskim, a także we wszystkich zwadach, rankorach tudzież nielegalnych banicjach, rumacjach i intromisjach, które urządzał Stanisław Stadnicki w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.
– Jak tylko w Dwernikach będziecie, zaraz chałupy szturmować. Drzwi toporami rozwalać, do komór wpadać, stogi i szopy przetrząsnąć. Baby i dzieci zostawić w spokoju. Kto by spośród Dwernickich opór stawiał, prać, a dobrze, ale kto by był bezbronny – nie ruszać, bo jak każdy hołota otaksuje sobie byle guza na trzydzieści grzywien, to dobrodzieja naszego, pana łańcuckiego, w ostatniej koszuli ostawimy, kiedy do procesów przyjdzie. Wieś możecie przetrząsnąć, ale dopiero gdy Gedeona znajdziemy. Jeśli kto będzie rabował wcześniej, to daję wam słowo, że takiemu synowi łeb rozwalę i za koniem powłóczę. A potem tak rzyć batogami oćwiczę, że jaja do Krakowa dolecą! Zrozumieliście, szelmy?
Pomruk starczył za odpowiedź. Sabaci i hajducy wiedzieli dobrze, że inna była sprawa z Zegartem, a inna z Dydyńskim. Zegart nie sługiwał wojskowo, a jego słowo znaczyło tyle co dym, stolnikowic zaś nigdy nie darował nikomu niesubordynacji.
– Ruszajcie!
Skoczyli do swoich ludzi – Przecław i Zegart do hajduków, Dydyński do kozaków, a Szatmar do siedmiogrodzkich sabatów. Jacek nad Jackami wskoczył na kulbakę, gwizdnął i na ten znak semeni – rosłe, czerstwe chłopy w zielonkawych samodziałowych żupanach, zbrojni w szable, spisy i samopały – poczęli wsiadać na koń. Stolnikowic odczekał, aż wszyscy zgromadzili się wokół niego, a potem wskazał dróżkę wiodącą na trakt.
Ruszyli ku wiosce z trzech stron, jak wilki z Beskidu podchodzące bezbronną łanię. Po Wetłynce, brnąc po kolana, a czasem i po pas w rwącej wodzie, szli sabaci w kabatach, płóciennych portkach, burkach i rajtrokach. Od strony lasu przemykali się łęgami i zaroślami ledwie widoczni hajducy w brązowawych deliach, bekieszach, ferezjach i kołpakach. Semeni stanęli na skraju boru. Dydyński podniósł rękę w górę. Czekał...
Dwerniccy dali się zaskoczyć. Kiedy dzwon w kościółku rozdzwonił się na trwogę, ludzie Stadnickiego byli już o ćwierć stajania od wioski. Natychmiast poderwali się, wypadli z ukrycia i rzucili biegiem w stronę pierwszych chałup.
– Alt!
Jacek wypuścił konia w skok. Pomknęli gościńcem jak wiatr; łomot końskich kopyt rozbrzmiał głucho, karpy, głazy i przydrożne lipy zostawały w tyle. Jak burza wpadli na rozstaje, skręcili w stronę wioski.
Nikt prawie nie stawił im oporu. Dwóch wyrostków chciało zamknąć główną bramę do Dwernik, ale pierzchli na sam widok nadciągających kozaków. Dydyński rąbnął pierwszego płazem szabli, drugi skoczył na chruściany parkan, rozwalił go, zanim przedostał się na drugą stronę. Inni mieszkańcy uciekali do chałup i stodół. Nikt nie porwał za czekan, szablę czy widły, nikt nie pomyślał o rozpaczliwej obronie.
Dydyński nie zadawał sobie trudu dobywania poszczególnych zagród. Skrzyknął kozaków, którzy już rzucili się do komór, kurników i spichrzy za rabunkiem, a potem pomknął do największego domostwa w wiosce. Duże dębowe wrota były zaryglowane, ale dworek otaczał jedynie lichy, niski parkan przechodzący w płot. Dydyński spiął konia, pochylił się w kulbace i jednym skokiem przesadził pokrzywione chruściane ogrodzenie, lądując na zagonach, wśród dyń, słoneczników, cebuli i rzepy. Kozacy poszli w jego ślady.
Skoczyli konno ku bramie, ale i tu nie napotkali oporu. Wierzeje były zatrzaśnięte, zaryglowane. Dwaj semeni bez rozkazu zeskoczyli z koni, zdjęli zapory, rozwarli oba skrzydła wrót, wpuszczając na podwórze resztę kozaków. Dydyński podjechał do starego, omszałego dworku, zatrzymał się przed gankiem.
– Z koni! Otoczyć dom!
Semeni wykonali rozkaz szybko i sprawnie, jak polska chorągiew kwarciana. Dopadli do ścian dworku z szablami i rusznicami, pochowali się na ganku, w zaroślach przy narożnikach budowli.
– Rąbać drzwi! – rozkazał Dydyński! – Do środka! Chyżo!
Solidne, nabijane bretnalami wrota zadudniły głucho pod uderzeniami siekier i czekanów. Gdzieś za stodołą, od strony kościoła, rozległ się pojedynczy strzał z rusznicy, krzyki, brzęk szabel. Potem wszystko ucichło. Opór Dwernickich nie trwał dłużej, niż potrzeba czasu na odmówienie jednej antyfony, a Jacek nad Jackami był tym niepomiernie zdumiony.
Drzwi zatrzeszczały, grube, pociemniałe bale pękły pod zaciekłymi ciosami i choć czekany i siekiery szczerbiły się na łbach bretnali, przeszkoda poczęła ustępować. Dydyński spoglądał z niepokojem na okna zasłonięte ciężkimi okiennicami, przy których warowali jego ludzie gotowi dawać ognia z rusznic na każdą oznakę oporu. Nic takiego się nie stało. Z dworku nie padł żaden strzał, nikt nawet nie pisnął, nie wzywał pomocy ani imienia Boskiego nadaremno. Dwerniccy siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, lecz jeśli myśleli, że przeczekają w spokoju polowanie, tedy się mylili, bo Dydyński był zaiste starym i wytrawnym kocurem. I gotów był przysmażyć pięty samemu diabłu, aby tylko przywieźć Stadnickiemu Gedeona w łańcuchach.
Drzwi ustąpiły wreszcie, pękły z hukiem i niemal w tej samej chwili puściły solidne, kute w kuźni Beryndy zawiasy. Semeni wpadli do wnętrza dworku z szablami i czekanami. Dydyński usłyszał huk wystrzału, jęki. Już miał sam skoczyć na pomoc mołojcom, kiedy usłyszał ich tryumfujące okrzyki, wrzaski i przekleństwa. Wkrótce polepa w sieni zatrzęsła się od podkutych kozackich butów. Rozradowani słudzy wypchnęli na podwórze rosłego szlachetkę w siermiędze, grubego kozaka o czerwonej gębie, za nim zaś młodego hajduka bez czapki, w podartym żupanie, o zmierzwionych długich czarnych włosach. Jeńców przywleczono do Jacka, rzucono na kolana, jak Niżowców schwytanych na chadzce i doprowadzonych przed oblicze hetmana zaledwie na chwilę przed wywindowaniem na świeżo zaostrzone paliki.
– To już wszyscy, wasza wielmożność – rzekł ataman semenów. – Dziad stary w łożnicy został, ale ledwie dycha i sam tu nie przyjdzie. A jeśli go wasza miłość każe na powrozie przywlec, tedy zaraz za progiem ducha wyzionie!
– W czyich rękach jesteśmy? – zapytał szlachetka w siermiędze. Nie wyglądał na wystraszonego, lecz raczej na zobojętniałego. – Kto tym razem zajazd uczynił, bo już połapać się w tym wszystkim nie mogę?
– Przecież widzisz, że to stolnikowic sanocki! – rzucił hajduczek, a kiedy Dydyński spojrzał nań, przekonał się, jak bardzo się pomylił. To nie był sługa dworski, ale panna. Wnosząc zaś po sińcach pod oczyma i porwanym żupaniku, raczej stepowa wilczyca niźli spokojna i stateczna prządka. – Czegóż od nas chcesz, mości Dydyński? – spytała przez zaciśnięte zęby. – A możeś się z byle kpem na rozumy pomieniał, że Diabłu Stadnickiemu służysz jako zwykły opryszek?!
– Wolałbym się pomieniać z kpem niż z waćpanną – zgodził się Dydyński. – Bo tylko od twego rozumu i rozsądku zależy, czy wyjdziecie cało z tej przygody. Ja do was nic nie mam, jeno do waszego krewniaka, Gedeona Dwernickiego. Wydacie mi go po dobroci, to was cało ostawię. Nie wydacie, to będziecie musieli śpiewać, kiedy wam zagram. A muzykować będę nie na basetli, nie na skrzypkach, ale na czekaniku, szabelce i łańcuchach. Wierzcie mi, dawałem sobie radę z lepszymi od was charakternikami i wywołańcami.
– Wymień, waść, chociaż dwóch! – Konstancja wstrząsnęła głową jak rozzłoszczona lwica. Była tak urocza i tak rozwścieczona, że gdyby jej wzrok mógł palić na popiół panów braci jako oczy sławnej królewny angielskiej, po panu Dydyńskim ostałyby się tylko hajdawery i portret trumienny.
– Hola, mościa panno – rzekł stolnikowic, który wcale nie wyglądał na skonfundowanego. – Ja tu jestem od opowiadania krotochwil. A skoro już jesteś taka rezolutna, to łatwo zmiarkujesz, że całość twych członków zależy od tego, czy znajdę tutaj imć Gedeona. Bo widzisz, mościa panno, ze mną, z Dydyńskim, to jeszcze można załatwić całą rzecz po dobroci. A ze Stanisławem Stadnickim już tylko po złości. Wybierajcie, co wam milsze. Pan starosta zygwulski wielce będzie rad gościć was w Łańcucie! Mogę zapewnić, że nie zabraknie wam ani suchego chleba, ani rozgrzanego żelaza! Wielu tam już klientów dzwoni w ciemnicy łańcuchami, umilając tym dźwiękiem noce panu staroście.
– Jak waszmości nie wstyd – wybuchnęła Konstancja – abyś jako stolnikowic sanocki, Dydyński, szlachcic osiadły na tej ziemi od czasów króla Władysława, służył łotrowi, szelmie i rakarzowi z Łańcuta?! Panów braci niewolił, herby i przywileje zabierał?! I w racje Diabła Łańcuckiego wierzył jak w żywoty świętych!?
– Gdybym wierzył w głupoty, które Stadnicki rozgłasza, tedy bym się zwał Wierzejskim, a nie Dydyńskim. Sprawa ze mną jest jak kraj ten stara – ze starostą wiąże mnie parol, szlacheckie nobile verbum. Dane po pijanemu i w złej godzinie. Waćpanna wybacz, ale odbiegliśmy znacząco od tematu dysputy. – Uśmiech znikł z ust Dydyńskiego, gdy ryknął jak lew z całych sił: – Gdzie Gedeon?!
– Na Węgrzech go waszmość pan szukaj – Konstancja skłamała, nie patrząc Jackowi w oczy. Zresztą nawet gdyby patrzyła i tak by jej nie uwierzył.
– A może w Moskwie, na Kremlu?
– Szukaj, waść, wiatru w polu!
– Jak trzeba będzie, to poszukamy. Przetrząsnąć dwór! – zakomenderował Dydyński. – Podłogi zerwać, strych sprawdzić i piwnicę! A wy – rzucił do atamana – do stajni, do stodół! Gumna i brogi przepatrzyć!
Semeni porwali się w mig, aby wypełnić rozkazy. Tymczasem zza węgła stodoły wyjechał Zegart wsparty dumnie pod boki – rzekłbyś, hetman albo przynajmniej podstarości udający kasztelana. A za nim szedł długi korowód szaraczków z zaścianka. Panowie Dwerniccy postępowali wolno, pobici i wystraszeni, smagani bizunami, popędzani kopniakami hajduków i sabatów, boso, w skrwawionych, zabłoconych świtach, sirakach i zniszczonych żupanach. Wszyscy mieli dłonie skrępowane za plecami, co poniektórzy zaś – a w ich liczbie Kołodrub, Pełczak oraz ich bracia – ręce i szyje uwięzione w solidnych dębowych kłodach obwiązanych łańcuchami.
– Panu Dydyńskiemu cześć i sława! – zakrzyknął Zegart niczym rzymski tryumfator, chociaż jadący u jego boku Przecław miał nieco mniej marsową minę. – Kościół i młyn wzięte. W dwóch chyżach się jeszcze zawarli, ale ich Szatmar dobywa! A jak nie dobędzie, to dymem wykurzy jak pszczoły z barci! Co ja widzę! – syknął, dostrzegając Konstancję. – Mała łuczniczka! Widzisz tę brzechwę, kurwo?! – zakrzyknął, wydobywając z juków długą strzałę, tę samą, którą Dwernicka przestrzeliła mu dłoń w czasie poprzednich odwiedzin na zaścianku. Potrząsnął zabandażowaną szarpiami dłonią, która jeszcze nie zdążyła się zagoić. – Jak widzisz, zachowałem ją sobie dla tej chwili. A teraz imaginuj sobie, gdzie ci ją wetknę, mała ladacznico! Nie – roześmiał się, jakby uprzedzając pytanie dziewczyny – wcale nie tam. Wsadzę ci ją w zęby, kiedy cię będę chędożył. Abyś nie jęczała i przez cały czas wspominała, że niezdrowo jest Zegarta obrażać! Panie Jacku, każ odprowadzić na bok dzierlatkę i wziąć na arkan. Wezmę tę dziewkę do Łańcuta!
– Weźmiesz, ale czekanem w łeb! Na razie ja tu dowodzę. I pytam się – zagrzmiał Dydyński – co to ma znaczyć?! – Wskazał na skowanych szaraczków, a jego twarz nagle stała się ponura. – Siła waćpan Gedeonów znalazłeś – pół zaścianka. I co my niby mamy z nimi zrobić? Do Łańcuta ciągnąć?
– Gedeona nie znaleźliśmy. A to są Dwerniccy, tfu, co gadam, Dwerkowie, chłopi zbuntowani. Będą oni teraz rolę orać dla pana starosty, sprzężaj odrabiać trzy dni w tygodniu, jako konstytucje stanowią. Założy im się zaraz księgę dworską i wszystkie powinności ustanowi.
– Chyba się waszmości rozum pomieszał! To jest szlachecka wieś, a tamci to herbowi szaraczkowie, o czym wie byle kiep w Sanockiem.
– Tacy z nich szlachcice jak ze mnie biskup – zarechotał Zegart. – To są ludzie z urodzenia plebeiae conditionis et ignobiles. Nic im nie pomogą wywody, atestacje, konfirmacje i co tam jeszcze diabeł im podpowie! Będą kijem bierać i po trzy dni w tygodniu pańskiego odrabiać! Za każdy łan kmiecy!
– Waść zapomniałeś, po co tu przyszliśmy?! Mieliśmy łapać Gedeona Dwernickiego, który waszmości spostponował, a nie szlachtę chłopić! Jego mość Stadnicki nic mi o tym nie mówił!
– A po co miał mówić?! Twoja rzecz pojmać Gedeona. A moja – zaprowadzić tu prawo i sprawiedliwość, czyli dokonać egzekucji kaduka na tych oto plebejach!
– Dydyński sum! – wybuchnął Jacek. – Ja jestem od pojedynków, zwad i zajazdów, a nie od schłopiania wolnych szlachciców! To jest crimen, pospolita zbrodnia! Jak się o tym szlachta dowie, trudno będzie nas z kawałków do trumny pozbierać!
– Panie Dydyński, uspokój się, waść! – wrzasnął Zegart siny z wściekłości. – Tyś się za dużo naczytał romansów rycerskich, Długosza i Kromera! Ty mi tu nie strugaj, proszę, Zawiszy Czarnego, boś nie Sulimczyk, ale Nałęcz. A przy tym wywołaniec i banita, jak my wszyscy. Dzisiaj żyjem, jutro gnijem. Przeszkadza ci cnota, tedy ją wycharchnij! Zawadza sumienie, to je winem zalej, jak robaka!
– Veto, panie Zegart. Ja nie pozwolę na takie poniżanie szlachty!
– Szlachty?! Jakiej szlachty? Lepiej spytaj się ich, waść, czy autentyk mają, przywileje na wioskę, pergaminy, gdzie napisano, że są nobilis, a nie poczciwi!
– Pytaj się dębiny, kto jej kazał rosnąć nad wszelkie krzewiny!
– Stój!
Dydyński nie czekał. Skoczył konno w stronę Dwernickich, dopadł do Kołodruba, zamachnął się i ciął szablą. Z krótkim, urywanym brzękiem pękł łańcuch obejmujący kłodę na szyi i rękach szlachcica! Jacek nad Jackami skoczył ku kolejnemu Dwernickiemu, przerąbał okucie deski. A kiedy następny szlachetka wzniósł doń jak do świętego Jana z Dukli ręce skrępowane długim łańcuchem, Jacek uderzył szablą jak piorunem i z metalicznym chrzęstem strzaskał okowy i kajdany.
Dwerniccy krzyknęli jak jeden mąż. Wszyscy rzucili się do wybawcy, klękali przed jego koniem, wyciągali doń skrępowane ręce, jak jeńcy uwolnieni z tatarskiego jasyru. A urodzony Jacek Dydyński z Niewistki, herbu Nałęcz, szlachcic osiadły, z familii starszej niż weneckie katedry i włoskie zamki, przecinał więzy, rąbał dyby i kajdany. Kiedy on, polski pan odziany w przepyszną karmazynową delię ze złotymi pętlicami, z diamentowymi guzami, z których każdy wart był więcej niż pół Dwernik, niósł wolność na ostrzu swej husarskiej szabli biednym, zahukanym szlachetkom w znoszonych giermakach, ferezjach i siermięgach, wyglądał jak święty archanioł, który zstąpił z nieba, aby ochronić maluczkich przed zniszczeniem.
– Szatmar! – wycharczał pobladły Zegart. – Do mnie! Do rusznic! Mierzyć w Dydyńskiego!