122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

– Semeni! – rzucił krótko Jacek nad Jackami. – Brać na cel Zegarta!

Żołnierze Stadnickiego pogłupieli. Z początku nie wiedzieli, kogo słuchać, ale semeni, czy to, że byli bardziej karnym wojskiem, czy też Dydyński miał większy mir między nimi, skoczyli konno i pieszo w stronę pana Jacka. Z metalicznym szczękiem odwiedli kurki od pistoletów i rusznic, z trzaskiem opuścili krzoski na zębate kółka zamków arkebuzów. Dopiero wówczas sabaci zaczęli biec w stronę Zegarta, a potem stanęli obok niego ramię w ramię.

– Nie rób żadnych głupstw, Zegart! – warknął Dydyński. – Wsadź dupę w troki i ruszaj na gościniec. Spotkamy się w Łańcucie i tam zdamy sprawę przed starostą! Myślże, człecze, bo to zaboli cię mniej niż kula. A jak nie pomyślisz, tedy każę cynglów ruszać! I tak ci łeb obrobię, że stare baby będziesz na jasełkach straszyć!

Zegart zawahał się. Już wiedział, że przegrał. Nie mógł dostać pola Dydyńskiemu. To była oczywista prawda, o której wiedział każdy z jego żołnierzy.

Opuścił broń...

I wtedy padł strzał!

Jacek pochylił się w kulbace. Na jego plecach wykwitła szkarłatna plama.

Semeni dali ognia z kilkudziesięciu kroków, prosto w umorusane łby sabatów i dworskich hajduków.

Podniósł się wrzask, krzyk, jęki, rżenie i kwik wierzchowców. Dym spowił podwórze przed dworkiem Dwernickich. A potem przeorały go błyski ognia z luf arkebuzów oraz pistoletów ludzi Zegarta.

Najwierniejszy sługa Diabła Łańcuckiego wyleciał z kulbaki, padł na ręce swoich sabatów, zawył z bólu, omdlał. Dydyński uderzył czołem o przedni łęk kulbaki; wiedziony ostatnią wolą obrócił się na bok, spojrzał za siebie...

I przymknął oczy.

W zdeptanym, zrytym końskimi kopytami ogrodzie za dworem stał Przecław z dymiącym pistoletem w dłoni. Jacek Dydyński wypuścił szablę z ręki, osunął się na ziemię, pomiędzy ciała zabitych. Chciał jeszcze wstać, ale nie mógł, krew trysnęła z okrutnej rany w plecach, spłynęła na delię obszytą wilczurem, na pętlice, adamaszki, jedwabie i aksamity... Na kindżał nabijany turkusami, szablę husarską w czarnej pochwie ozdobionej srebrem. Na Nałęcza wyrytego na sprzączce ciężkiego rycerskiego pasa...

Strzały z ganku rozległy się zupełnie niespodziewanie, a pozbawieni dowódcy semeni rozpierzchli się, gdy kilku z nich padło od zdradliwych kul. Ze stopni stoczył się na zakrwawione, zadymione podwórze ogromny szlachcic bez prawej nogi i lewego oka. Chwycił wystrzelony arkebuz za lufę – niby maczugę – a potem wpadł między przeciwników. Jednym ruchem rozłupał łeb najbliższemu z kozaków, uderzeniem z zamachu zdruzgotał żebra hajdukowi, połamał ręce sabatowi zbrojnemu w szablę i pistolet. I poszedł dalej, rozwalając głowy, krusząc żebra, obojczyki i karki.

Berynda skoczył za nim z pistoletem w ręku. Potem pobiegła Konstancja, Samuel, Krzysztof i jeszcze kilku Dwernickich. To wystarczyło. Bez wodzów wojsko Stadnickiego było już tylko zbójecką watahą opryszków i włóczęgów. Pierwsi pierzchli z placu boju hajducy. Za nimi, porwawszy rannego Zegarta, sabaci. Po nich umknęli w opłotki semeni i cała reszta hałastry.

Samuel strzelił z rusznicy do Przecława, wciąż tkwiącego w miejscu i wpatrującego się w milczeniu w zakrwawionego starszego brata. Kiedy kula świsnęła Dydyńskiemu tuż nad ramieniem, zadygotał, rzucił precz pistolet, porwał za cugle, a potem śmignął w ogród, jak szarak umykający przed polowaniem. Samuel widział, jak pędził na wronym wierzchowcu w dół pagórka, jak wpadł w Wetłynkę i przebył ją skokiem, a potem znikł w lesie za rzeką...

Gedeon stanął w milczeniu nad zalanym krwią Jackiem Dydyńskim. Wziął szeroki zamach, aby zadać cios łaski i przerwać cierpienia zajezdnika. Konstancja skoczyła ku krewniakowi jak tygrysica, złapała go za ręce. I choć z równym powodzeniem mogłaby zatrzymać szarżującego wołu, Gedeon zamarł, nie zadając ciosu.

– Zostaw go! – wykrzyknęła. – On musi żyć!

– Stadnicki nie da okupu za zdrajcę!

– To nie zdrajca, bo stanął po naszej stronie. Uwolnił Kołodruba i resztę braci! Czy w zamian za to chcesz rozwalić mu łeb?!

– Tak jak każdemu pachołkowi Diabła!

– Ale nie temu!

– To wywołaniec, jak i tamci. A wywołańca zabić nie grzech!

– Ja – w oczach Konstancji zobaczył łzy – ja proszę, błagam, nie czyń tego. To jest sławny pan Dydyński, Jacek nad Jackami, zajezdnik, człek znany z honoru i fantazji. Zmiłuj się, panie Gedeon! Proszę...

– Nie!

– Zrób to dla mnie! Błagam!

Spojrzała na niego tak smutno, że Gedeon zawahał się. Opuścił rusznicę i wsparł się na niej.

– Dobrze, siostrzyczko – mruknął półgębkiem. – Każ zanieść go do dworu. Ale nie waż się opatrywać. Jeszcze z nim nie skończyłem.

* * *

Czarny kruk przysiadł z łopotem skrzydeł na ciele martwego szlachcica. Błyszczące, ruchliwe oczy spoglądały na zakrwawione pole, na trupy ludzi i koni, nad którymi krążyły stada wron i kawek. Ptaki obsiadły zabitych, rozdzierały szponami żółte i karmazynowe delie, przeskakiwały z litych jedwabnych pasów na wilcze, kunie i sobole kołnierze żupanów, wbijały pazury w szuby i aksamitne giermaki. Skradały się po zakrwawionych czamarach, pozłacanych zbrojach, dziobały palce zaciśnięte na rękojeściach szabel i pałaszy, wyrywały strzępy mięsa spomiędzy szlacheckich sygnetów, diamentowych i turkusowych pierścieni. Wydziobywały oczy z głów nakrytych wilczymi czapami i rysimi kołpakami, łamały czaple i strusie pióra, szamotały się między srebrnymi szkofiami i kosztownymi trzęsieniami.

Kruk przefrunął na kolejne ciało. Usiadł na martwej ręce zaciśniętej na rękojeści szabli; jego pazury objęły złoty sygnet ze Śreniawą.

Kruki... Zawsze widywał je wtedy, gdy o włos ocierał się o śmierć, kiedy czuł na ciele lub podgolonym łbie ostrze wrogiej szabli. Nie wiedział, czy była to zapowiedź nadchodzącej śmierci, która już, lada chwila miała porwać go do tańca, czy tylko złe wspomnienie z dzieciństwa. Kiedyś, gdy miał osiem, może dziesięć wiosen, ojciec zabrał go pod szubienicę, aby dobrze się przypatrzył, jak kończyli ci, którzy przesadzili w nadmiarze swawoli, a nie mieli szczęścia urodzić się szlachtą. Nie wiedział, czy był to Wisielnik Horodyski koło Bachlawy, czy też góra szubieniczna na Posadzie Liskiej. Dość, że gdy zatrzymali się obok pohybla, ujrzał kilka kołyszących się na wietrze ciał, które w niczym nie przypominały ludzkich szczątków. I wtedy zobaczył kruki... Czarne ptaszyska obsiadły trupy tak gęsto, że zrazu wydawało mu się, że powieszeni jeszcze żyją i drgają w przedśmiertnych drgawkach.

Zrozumiał swoją pomyłkę, gdy spłoszone przez zbliżających się ludzi ptaki zerwały się do lotu i poszybowały prosto na nich, jak gdyby chciały rzucić się na kolejną ofiarę. Wtedy krzyknął, spadł z konia, wtulił się w wykrot pod korzeniami buka, aż ojciec musiał wyciągać go stamtąd siłą. Od tej pory bał się kruków. Czarne ptaszyska prześladowały go w snach, zawsze pojawiały się wtedy, gdy majaczył w malignie. A teraz znowu gromadziły się wokół niego. Nie wiedział, czy będą w spokoju czekać na jego śmierć, czy też jeszcze za życia rzucą się, aby wydrzeć mu oczy potężnymi dziobami.

Jacek Dydyński umierał. Konał z głową wspartą na nabijanej perłami, szamerowanej złotem kulbace swego rumaka. Leżał między trupami w delii obszytej wilczym futrem, zapinanej na diamentowe guzy. Delia zaś okrywała karmazynowy żupan ze skrzącymi się pętlicami i guzami, w które wprawiono małe, błyszczące diamenty. Na tym przepysznym żupanie zastygała szlachecka krew wypływająca z głębokiej rany na plecach, pod prawą łopatką, między żebrami.

Dydyński czuł, jak życie ucieka zeń powoli, uchodzi z każdą kroplą czerwonej szlacheckiej posoki. Nie mógł wstać, gdyż wówczas krwawił jeszcze bardziej, a straszny ból przeszywał ciało; wtedy zaczynał się krztusić i pluć posoką. Leżał zatem, wpatrując się w las, w mroczne niebo, z którego opadały grube krople dżdżu. Zbielałymi wargami szeptał słowa modlitwy – prośby, które porywał wiatr wiejący od Zborowa.

Ostatnie blaski słońca przebiły się przez ołowiane chmury, padały na zakrwawione pole, na którym legł od kozackich i pohańskich szabel sam kwiat sanockiej szlachty, doborowe towarzystwo z dworów, zamków i zaścianków.

– Panie Dydyński...

Ktoś szedł ku niemu przez zakrwawione pole. Był wielki jak góra, odziany w prostą włosienicę, a w ręku trzymał żebraczy kostur. Na głowie nosił kaptur – dlatego Jacek nie mógł rozpoznać jego twarzy ukrytej w mroku, dostrzegał tylko jedno, błyszczące czerwone oko.

– Panie Dydyński – wyszeptał nieznajomy. – To już koniec.

– Pomocy...

– A cóż dasz mi za swoje życie, bracie?

– Zło... to – wyszeptał Dydyński. – Dukaty, talary... Mój ojciec...

– Aż tak nisko cenisz swój żywot, mości stolnikowicu? Myślisz, że judaszowe srebrniki są warte więcej niż twoja nędzna duszyczka?

– Dam, co tylko chcesz... – jęknął szlachcic.

– Dasz mi. A jakże! Wszystko, o co poproszę, bo tylko ja jestem w stanie uchronić cię od zgonu. Panie Dydyński, oddasz mi część tego, co uratuję. Drobną cząstkę swego życia, kawałek dni, które pozostały ci do śmierci na polu chwały. Chcę, abyś mi służył przez siedem miesięcy, panie Dydyński. To daje dwadzieścia osiem niedziel. Ani dnia więcej, ani dnia mniej...

– Służyć? – Stolnikowic uśmiechnął się boleśnie. – Jakże to tak? Ja, szlachcic, miałbym iść na służbę do was? To chyba na odwrót, bracie – ty zostań moim pachołkiem! Nie stracisz na tym, zaręczam...

Coś upadło tuż obok głowy Dydyńskiego i zabrzęczało metalicznie. Krzyżyk. Mały, żelazny, na łańcuszku, zakończony na dole trupią głową.

– Będzie, jak sobie życzycz, mości panie Dydyński – rzekł mnich. – Pomnij, że uszanuję każdą twą wolę, choćby była to wola głupca, a nie szlachcica. Chcesz – ucałuj krzyż i zaprzysięgnij mi posłuszeństwo w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego, daj nobile verbum, że będziesz wiernym i oddanym sługą. A jeślić duma ci na to nie pozwala, tedy rzeknij tylko słowo, a wnet się oddalę.

Dydyński zamarł. Krzyż błyszczał w deszczu, był tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Wynagrodzę cię sowicie – stęknął szlachcic – dam pięćset talarów...

– Czas mija, panie Dydyński. Wbrew temu, co sobie myślisz, nie mam go zbyt dużo.