122132.fb2
– Lepiej módl się za pięćdziesiąt odlewanych. Czerleny bił cię będzie – panna wskazała sługę z batem – a on za każdym uderzeniem kawałki mięsa wyrywa. I będziesz miał nauczkę, aby nie zadzierać z mości starostą zygwulskim! Niechaj ci Pan Bóg da silną wolę, bo inaczej w niebiesiech z Panią Śmiercią zatańczysz!
– A może najpierw ja z waćpanną potańcuję?!
To nie był głos gwardiana ani żadnego z zakonników. Łahodowska przygryzła koniec warkocza, wstrząsnęła głową jak młoda klacz, która zwietrzyła ogiera, potoczyła wzrokiem po pobitych, rannych lub modlących się mnichach.
We wrotach prowadzących do kościoła Świętej Barbary stał przygarbiony człowiek. Był potężny, zwalisty jak katedra krakowska, ubrany w czarną włosienicę i kukullę. Nie wyglądał na szlachetnie urodzonego pana brata ani miejskiego łyka – po stroju sądząc, można go było wziąć za klasztornego sługę, pątnika albo członka bractwa. Nie miał szabli ani safianowych butów, jednak trzymał się prosto i dumnie, a posiwiały łeb podgalał po szlachecku. Na głowie przewiązaną miał chustę zasłaniającą lewe oko i dużą bliznę na czole. W sękatym łapsku dzierżył dębową lagę – daleko grubszą i dłuższą niż kostur, na którym wspierały się proszalne dziady, franci, szelmy i żebracy, jakich pełno było na gościńcach, jarmarkach oraz odpustach Ziemi Przemyskiej. A kiedy ruszył w stronę Wilczycy, bryganci dostrzegli, iż nie miał prawej stopy; jego noga kończyła się drewnianą, okutą żelazem kulą.
– Waćpanna zostaw ojca Mikołaja – rzekł groźnym głosem, zaciągając z ruska niektóre słowa, jakby wrócił właśnie z Ukrainy. – A wy, drapichrusty – zerknął z pogardą na resztę zbójeckiej kompanii – dymajcie na gościniec, pókim dobry. Do kurew i karczmy. Tam wasze miejsce, psie syny. Słyszycie, com mówił, fajdanisy? Zbierać dupy w troki i hajda stąd, kiernozy niechrzczone!
Gdyby święty Stanisław zstąpił z nieba i osłonił klasztor przed zajezdnikami, nie uczyniłby chyba większego wrażenia na swawolnej kompanii niż ten ponury zawalidroga. Nikt nie porwał za szablę, żadna dłoń nie wyciągnęła się w stronę rękojeści czekana czy pistoletu.
– Panie Toporowski – mruknęła Wilczyca – ucisz, waszmość, krzykacza, bo nam w ceremonii przeszkadza.
Nieznajomy szedł już ku nim, kołysząc się na metalowym kulasie. Kij trzymał w obu rękach, przed sobą. Rotmistrz nawet nie pofatygował się osobiście. Skinął na starszego Żurakowskiego. Ten popędził konia, doskoczył do intruza. Pogardliwy uśmiech wykrzywił jego wargi. Zamierzył się zwykłym biczem, chlasnął pielgrzyma przez łeb, z zamachu...
Przeciwnik wyciągnął lewą rękę, schylił się lekko. Bat spadł nań jak wąż, przecinając ze świstem powietrze, owinął się wokół jego ramienia, chlasnął w twarz. Pielgrzym chwycił go bez trudu, szarpnął i jednym ruchem wyrwał z ręki jeźdźca.
Żurakowski wrzasnął, omal nie wyleciał z kulbaki. Gruba dębowa laga zafurkotała w ręku nieznajomego, trafiając jednym końcem Fedia prosto w podgolony łeb, rzuciła jeźdźcem wstecz, na tylny łęk kulbaki. Czarny pątnik cofnął laskę, chwycił ją oburącz i nim ktokolwiek zdołał coś uczynić, pchnął z całych sił wprost w żywot napastnika.
Cios był tak mocny, że zmiótł szlachcica z konia. Podniósł się krzyk, gdy brygant poleciał w tył, spadł między drewniane skrzynie z ziemią, rozwalił je od impetu, przeturlał się po świeżej kupie końskiego nawozu. Przeciwnik doskoczył doń, wbił kij pionowo, celując w pierś, wszyscy usłyszeli, jak chrupnęły łamane żebra. Żurakowski wrzasnął, zacharczał, krew pociekła mu z ust, a potem opadł na bok i znieruchomiał, oznajmiając wszystkim ostatnim jękiem, że żarty i krotochwile właśnie się skończyły.
Kompania pani Łahodowskiej porwała za szable. Ostrza wyskoczyły z pochew ze świstem, zalśniły w słońcu.
– Słyszeliście, co mówiłem – zagrzmiał pielgrzym – czy gorzałka wam na uszy padła?! Po żydowsku mam do was gadać? Czy po tatarsku, skoro po ludzku nie pojmujecie? A może uszy wam wygarbować, abyście zrozumieli, że nic tu po was?!
– Mości panowie! – krzyknął Toporowski. – Bij, kto cnotliwy!
Skoczyli na samotnego męża z krzykiem i wrzaskiem. Nieliczni bernardyni, którzy pozostali jeszcze w wirydarzu, rzucili się na boki, niektórzy ledwie uszli spod kopyt, potrącani przez wierzchowce, odpędzani płazami szabel.
Toporowski pierwszy dopadł nieznajomego. Uniósł się w strzemionach do cięcia szablą, zamierzył z zamachu, aby rozrąbać siwy łeb zawadiaki.
Nie zdążył... Szybko jak błyskawica pątnik rzucił się w bok, pomimo drewnianej nogi przeturlał tuż przed kopytami rozpędzonego konia, a potem uderzył z całych sił – prosto w przednie nogi wierzchowca. Polski koń zarżał, gdy dostał dębową lagą po pęcinach, zerwał się do skoku, potknął, a potem zwalił na pysk, w pył i piach wirydarza. Padając, przygniótł jedną nogę Toporowskiemu. To wystarczyło. Kij zafurkotał w rękach intruza, gdy błyskawicznym ciosem uderzył rotmistrza w potylicę, poprawił po krzyżu, a potem chwycił za kark, poderwał w górę i z całej siły walnął czołem szlachcica w zdobioną srebrem kulę przedniego łęku. Rotmistrz krzyknął, wypuścił z ręki szablę i padł na bpk, a jego koń po chwili zerwał się, powlókł go na strzemieniu poprzez krzaki bzu i dzikiej róży.
A na pielgrzyma spadła reszta kompanii.
Nieznajomy uchylił się, sparował dębową lagą cięcia szabel Żurakowskich, Zagwojskiego i pachołków Łahodowskiej. Zagwojski zaatakował ponownie, lecz palce pątnika ścisnęły mu lewe ramię niczym kowalskie obcęgi. Brygant wrzasnął, zamierzył się, ale nim zdążył zadać cios, przeciwnik zmiażdżył mu rękę w uścisku. Kości trzasnęły w jednej chwili, szlachcic zleciał na ziemię i runął do stóp nieznajomego, aż gruchnęło. Wypuścił broń i zdrową, prawą ręką sięgnął po kindżał.
Ruchem tak szybkim, że wprost trudno było zauważyć, pielgrzym uderzył go kijem pod brodę, aż trzasnęły łamane zęby. Zagwojski padł na plecy, miotał się, dygotał i jęczał, dopóki pielgrzym nie uspokoił go przyjacielskim kopnięciem w ucho, zadanym żelaznym kulasem zastępującym mu prawą stopę.
Bryganci opadli intruza ze wszystkich stron. Żurakowscy konno, a pachołkowie pieszo. Czarny nieznajomy zasłonił się furkocącą lagą, umknął spod ostrzy i zaczął bić.
Szeregi swawolników topniały szybciej niźli kwietniowy śnieg na szczytach Bieszczadu.
Jak wystrzelony z procy wyleciał z kłębowiska walczących jeden z Żurakowskich. Któryś pachołek padł ze strzaskaną nogą i rozwalonym łbem. Wreszcie zwalił się potłuczony, pchnięty w żywot Czerleny, a kolejny czeladnik Łahodowskiej zajęczał i począł wypluwać zęby do kałuży.
Pątnik skulił się, przemknął pod brzuchem konia najmłodszego z Żurakowskich, mimochodem uderzając wierzchowca w słabiznę. Rumak stanął dęba, zarżał i nim jeździec zdołał go opanować, przeciwnik rąbnął szlachcica w kark samym końcem kija, poprawił w krzyż, a potem jeszcze raz w łeb. Żurakowski zleciał na ziemię, padł na twarz; zerwał się utytłany w gnoju, a wtedy wróg położył go szybkim pchnięciem.
W wirydarzu zapadła cisza przerywana jękami rannych, modlitwami mnichów, rżeniem koni i stukotem kopyt. Czarny pielgrzym postąpił w przód, kierując się tam, gdzie przy wejściu na klasztorne krużganki czekała nań Wilczyca. Uśmiechała się lodowato, niemal nie zwracając uwagi na pobitą czeladź, na dygocących i miotających się we krwi rannych. Na krew, stratowane krzaki, porozbijane skrzynie z ziemią, podeptane kwiaty, połamany krzyż i gwardiana Mikołaja, który spoglądał na pobojowisko przerażonym wzrokiem.
– Stój!
Pielgrzym szedł prosto na Wilczycę, ponury, zawzięty. Krew z rozciętego łba plamiła mu lewy policzek, skapywała na porwaną Włosienicę.
Łahodowska mierzyła doń z pistoletu. Zamek był nakręcony, kurek spuszczony. Śledziła go spod zmrużonych powiek, spod długich, pięknych rzęs. Powoli poczęła zginać palec na spuście.
– Odejdź stąd, niewiasto! – warknął gniewnie. – Daruję cię zdrowiem, jeśli odfruniesz, sikoreczko.
– Kim ty jesteś?! – spytała, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co się stało. – Skąd się tu wziąłeś?!
– Dla ciebie, Wilczyco, jestem wcielonym diabłem.
– Więc idź do piekła!
Pociągnęła za spust. Sprężyna trzasnęła, obracając krążkiem, a wtedy...
Szybko jak błyskawica cisnął lagą! Ogień z lufy błysnął mu tuż przed oczyma, kula świsnęła nad ramieniem, tuż obok ucha, gorące drobinki prochu trysnęły w twarz. Obłok prochowego dymu spowił na krótką chwilę postać pątnika.
Łahodowska chwyciła za szablę. Lecz nim zdążyła zrobić z niej użytek, mocna dłoń chwyciła za czanki przy munsztuku jej wierzchowca, a potem gwałtownym ruchem poderwała je w górę.
Natolijczyk zarżał i stanął dęba. Wilczyca utrzymała się w kulbace i popuszczając wodze, podniosła broń do cięcia...
Za wolno!
Czarny bez trudu chwycił ją za uzbrojoną rękę i popchnął w tył, wyłuskał z kulbaki jak dziecko. Łahodowska upadła na wznak, uderzając głową i plecami o kamienną kolumnę podtrzymującą strop ganku klasztornego wirydarza. Chciała się zerwać, lecz nie dał jej szansy. Przyskoczył bliżej, zwinnie i szybko jak ryś, chwycił za gardło i z rozmachu uderzył otwartą dłonią w twarz. Cios był tak silny, że odrzucił na bok głowę Wilczycy. Łahodowska krzyknęła, a potem jej oczy powlekły się bielmem.
Minęła długa chwila, nim pobici i potłuczeni bracia zdołali zebrać się do kupy. Nowicjusze i konwersi rzucili się do dygocącego z przerażenia gwardiana, podnieśli go z ziemi. Jedni krzyczeli z radości, inni modlili się, płakali ze szczęścia. Szybko opatrzono poturbowanych braci Błażeja i Atanazego, zaczęto ich cucić, posłano po medyka.
Mikołaj z Radomia pierwszy odzyskał zimną krew. Rozejrzał się po zrujnowanym wirydarzu, spojrzał na pobitych, jęczących i znieważonych swawolników, a potem wsparty na ramieniu jednego z nowicjuszy ruszył tam, gdzie stał ów nieznajomy pątnik, salwator i wybawiciel zakonu braci od świętego Bernardyna. Braciszkowie klasztorni cisnęli się za gwardianem – wszyscy wpatrzeni w pielgrzyma jak w obraz Rafała z Tarnowa, fundatora klasztoru, przed którym zgodnie z jego ostatnia wolą codziennie dorzucali do uzbieranych przez niego jakichś dwóch milionów czterystu tysięcy odpustów kolejne zdrowaśki i ojczenasze.
Gwardian miał pochmurną, zafrasowaną twarz, kiedy zatrzymał się tuż przed nieznajomym.
– Znam cię, bracie – rzekł. – Byłeś u mnie na spowiedzi. Ale na mszę nie przyszedłeś...
– Nie daliście mi rozgrzeszenia, ojcze – rzekł zapytany ponuro. – Dopóki to nie nastąpi, nie przestąpię progu waszej świątyni.
– Jeśli myślisz, że po tym wszystkim, coś tu sprawił – gwardian rzucił okiem na pobitych, jęczących zajezdników – odpuszczę ci grzechy równie łatwo, jak daruję nieposłuszeństwo małemu dziecku, to jesteś w błędzie większym niż ta wieża u Świętej Barbary! Cóżeś najlepszego uczynił, synu? Do starych złych uczynków dodałeś nowe!
– Miałem czekać, aż usieką was na śmierć, ojcze gwardianie?
– Czy wiesz, że rozprawiając się z tymi oto swawolnikami, uczyniłeś większe zło, niż gdybyś pozwolił nas wychłostać? Starosta zygwulski nigdy nie wybaczy takiej zniewagi. Będzie nas najeżdżał, zasypywał pozwami. Powiedział Pan: Nie sprzeciwiajcie się złemu. Owszem, kto by cię kolwiek uderzył w prawy policzek twój, obróć mu i drugiego. A kto by cię gwałtem przymuszał na jednę milę, idź z nim dwie. Jak chcesz odkupić swe winy, bracie Gedeonie, skoro nie ma w tobie ani krzty pokory?!
Pątnik spuścił głowę, zgarbił się, słysząc słowa gwardiana.
– Dzięki za naukę, ojcze Mikołaju – mruknął. – Jak mniemam, gdy starosta przyśle tu znowu swoich pachołów, spróbujecie zawrócić ich oracjami i hymnami ku Bożej chwale. Domyślam się, że chcielibyście zostać świętym Florianem albo błogosławioną Agnieszką. Ja jednak się boję, że prędzej pisany wam los świętego Stanisława ze Szczepanowa. Tyle że zamiast z obciętymi członkami skończycie z połamanymi kulasami.
Zakonnik przeżegnał się.