122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

– Ja też nie...

– Słabniesz, panie bracie – mruknął obojętnie mnich. – Czyż świat nie wiruje ci przed oczyma? Czyż nie tracisz władzy w nogach? Nie czujesz, jak przeszywa cię zimno? Śmierć idzie po ciebie. Pozostaniesz tu, na tym polu. Wilki będą rwać twe ciało, które nie spocznie w trumnie. Żaden malarz nie uczyni twego portretu. Nikt nawet cię nie pochowa, mości panie szlachcic.

Dydyński zadrżał. W rzeczy samej nie czuł nóg. Ogarniał go coraz większy chłód.

– Ja jestem Jacek nad Jackami... stolnikowic sanocki – wyszeptał szlachcic – o moje usługi ubiegają się karmazyni, możni panowie... A ty chcesz, abym został twoim... rękodajnym?

– A więc niechaj któryś z tych posesjonatów cię uratuje. Możemy poczekać na któregoś, jeśli taka twoja wola.

– Kim ty jesteś?

– Tym, którego tropiłeś jak dzikiego zdeba. Oto nadeszła chwila, że zdeb okazał się niedźwiedziem.

Dydyński milczał. Czuł narastający zawrót głowy, z rany chlustała krew.

– Bywaj, panie bracie. – Mnich odwrócił się i ruszył poprzez pole. Dydyński skulił się z bólu. Jęknął, ostatkiem sił chwycił krzyżyk, zacisnął na nim palce, raniąc je do krwi.

– Czekaj! Zgadzam się! Pójdę do ciebie na służbę, jeno ratuj!

Mnich szedł. Oddalał się. Nawet nie odwrócił głowy.

– Ja, urodzony Jacek Dydyński – załkał szlachcic, czując, że spada w otchłań bez dna – stolnikowic sanocki, klnę się na Jezusa Pana Naszego i na rany Jego i daję nobile verbum, że przez siedem miesięcy służyć ci będę szablą i radą... Tak mi dopomóż Bóg...

– Ucałuj krzyż, panie szlachcic. – Mnich zatrzymał się. – Uczyń to na znak pokory i oddania.

Dydyński z wysiłkiem podniósł krzyżyk do ust i ucałował, pozostawiając na nim ślad krwi. Zakaszlał i zakrztusił się posoką; poczuł, że zaraz omdleje. Ciemniało mu w oczach – zewsząd napływały ku niemu szepty i głosy, słyszał znowu krzyki i rżenie koni, brzęk szabel, huk wystrzałów. A potem usłyszał klekot kości, łoskot kopyt i chrapanie wierzchowca, na którym zbliżała się doń sama śmierć.

– Panie bracie – rzekł nieznajomy – należysz do mnie.

Pochylił się nad stolnikowicem, okrył go płaszczem, a Dydyńskiemu zdało się, że leci w jakąś bezkresną otchłań. A potem otoczyła go cisza i mrok. I wiekuisty spokój.

* * *

Berynda odłożył kowalski młot, otarł pot z czoła. W kuźni było gorąco, duszno; powietrze wypełniał swąd rozgrzanego metalu i skóry. Dwernicki zrzucił skórzany fartuch, wyszedł przed chatę. Pochylił się nad korytem, z ulgą przemył twarz, ochlapał żywot i plecy lodowatą wodą. Na koniec zmoczył cały rozgorączkowany łeb, a wówczas usłyszał za sobą ciche rżenie konia.

Od razu wyprostował się i odwrócił z niepokojem. Zamarł, gdy nieco dalej, za chruścianym płotem, dostrzegł w półmroku jeźdźca dosiadającego wielkiego karego wierzchowca.

Nieznajomy naciągnął łuk tak mocno, że Berynda usłyszał ciche trzeszczenie cięciwy; wymierzył w stronę szlachcica, a Bieniasz zamarł przerażony i zdruzgotany. Chciał porwać za szablę, ale zostawił ją w kuźni, chciał się ukryć – ale nie miał gdzie. Zresztą wiedział dobrze, że wystarczy jego drobny ruch, a nieznajomy pośle posłańca śmierci prosto w jego serce... Co było czynić, na Boga?!

Świst strzały rozbrzmiał w jego uszach jak skowyt upiora. Dwernicki chwycił się za pierś, krew odpłynęła z jego ogorzałej gęby...

– A więc to tak – przemknęło mu przez głowę. – Umiera się, nic nie czując... Świat kończy się i...

Jeździec zawrócił konia, spiął go i jednym susem przesadził płot, znikając między chałupami. Zapadła cisza.

Berynda nie upadł. To było dziwne, ale nic go nie bolało. Przesunął ręką po piersi, ale nie wyczuł krwi.

Dopiero po chwili poruszył się, obejrzał ręce, nogi, brzuch. Żył. Albo jeździec chybił, albo strzała nie była przeznaczona dla niego.

Rozdygotany odwrócił się ku drzwiom do kuźni. Chciał iść po szablę, ale się wstrzymał. W środek otwartych wrót wbita była ciężka, długa strzała zwieńczona ciemnymi piórami.

Czarna strzała...

* * *

Jacek Dydyński ocknął się na ławie, z głową wspartą na kulbace, nakryty grubą derką z owczej wełny. Ból, który odczuwał w plecach, pod prawą łopatką, zniknął. Kiedy pomacał się po piersi, wyczuł grube zwoje szarpi, które spowijały jego ramię, bok, przecinały tors i przechodziły pod lewą pachą.

Nie wiedział, gdzie się znajduje. Nad sobą miał bielony, ledwie widoczny w ciemności sufit wsparty na grubym tragarzu. Tuż obok na niskim zydlu płonął kaganek, rzucając złotawe blaski na ściany, piec opatrzony kominem, stół, skrzynie, bambetel i długie, niknące w mroku ławy. Najpierw wydawało mu się, że jest w chłopskiej izbie, jednak komin przy piecu, wzorzyste, choć postrzępione opony na ścianach kazały temu przeczyć. Zastanawiał się, czy jest w Dwernikach, we dworze, który jeszcze niedawno zdobywał, rąbiąc siekierami drzwi i okna. I nie wiedzieć dlaczego – poczuł ulgę.

Wstał z trudem z ławy, a wówczas dostrzegł rozchwiane krzesło, a na nim swoje odzienie, buty i hajdawery. Szybko wzuł je na nogi, narzucił na gołe ciało delię, a potem otworzył drzwi. Wszedł do obszernej sieni, potrącił skopiec do mleka, jakieś niecki, wypłoszył kota spasionego jak kapucyn, który parsknął ze złości i dał dyla do komory po drugiej stronie korytarza. Szlachcic wyminął żarna i stępę, a potem podszedł do drzwi. W smudze światła, która padała do sieni, dostrzegł, że były świeżo osadzone w odrzwiach – bale i deski nie zdążyły jeszcze ściemnieć, okucia i bretnale błyszczały, jakby ledwie co wyszły spod kowalskiego młota.

Pociągnął za skobel i drzwi ustąpiły. Nie były w ogóle zamknięte. A przez szczelinę do sieni wpadł podmuch chłodnego, wilgotnego powietrza. Wówczas powoli wyszedł na ganek i głęboko odetchnął.

– Więc jednak waszmość pan żyjesz?

Na ganku przysiadła szlachcianka, ta sama, która – ledwie to pamiętał – razem z wielkim szlachcicem przeniosła go do dworu zaraz po bitwie. Obracała w dłoniach końcówkę jednego z dwóch ciasno splecionych warkoczy, wpatrzona w szczyty górujące nad Dwernikami.

– Chwalić Boga, jeszcze poruszam kulasami. Przynajmniej na tyle, abym mógł przyjść i podziękować waćpannie za uratowanie życia.

– Podziękuj lepiej Gedeonowi, który wyciągnął ci kulę. I pomódl się do Matki Rudeckiej. Gdyby się strzelcowi ręka nie omsknęła i trafił pół cala w lewo, pokłoniłbyś się świętemu Piotrowi w raju. Albo biesom w piekle.

– Długo leżałem bez zmysłów?!

– Dziś jest czwartek, jedenasty octobris...

– Jedenasty? Przybyłem tu na Święto Archaniołów. Toż to prawie dwie niedziele!

– Leżeliście jak martwy. Już bracia myśleli, czy popa z Łopinki nie sprowadzić.

Zadygotał, wsparł się o drewnianą balustradę. Odetchnął chłodnym powietrzem i poczekał, aż przejdzie zawrót głowy.

Był wczesny świt, nieboskłon pogodny, przejrzysty jak kryształ weneckiego pucharu. Choć na wschodzie nad czarnym wałem Otrętu i Werhowyną przedzierała się wolno jasna smuga, w zenicie tkwił ogromny biały księżyc rozświetlający srebrnym blaskiem góry i uroczyska, berdy, berehy, horby i kiczery połączone niskimi, łagodnymi prislipami. Jesień nadciągnęła w góry i doliny. Nastał czas, gdy bory okrywały się złotymi liśćmi, zieleń lasów stawała się coraz ciemniejsza, a z łęgów i rzek wznosiły się pierwsze mgły.

Widok z Dwernik był piękny i dziki. Dydyński dawno nie bywał w tych stronach i teraz chłonął pełną piersią mrok, mgłę, księżyc i stare, sędziwe górskie szczyty. Patrzył, jak z dolin Zawoju i Solanki, od Wetłyny oraz wprost z mrocznych głębi Sinych Wirów, ciągnęły się długie przędze oparów. Jak snuły się niczym osmętnice po okolicznych łuhach i polach, sunęły w przepaściste berdy Połoniny. Oglądał wyniosły, wznoszący się stromo ku górze szczyt porosły bukowym lasem, ze skalistym, dwugarbnym wierzchołkiem, zwany Dwernikiem lub Kamieniem. Tam kiedyś, wedle pradawnych legend, rycerz Juraszko zabił ubogiego witezia Dwernika, od którego wzięła miano cała góra. A poszło, jak to zwykle bywało, o niewiastę, o Łopinkę, którą tenże Dwernik porwał w noc sobótkową omalże z ramion Juraszka.

Posępna góra, przesłonięta nieco przez Magurkę i Jawornik, była cała skąpana we mgłach. Jej szczyt zdawał się unosić nad ziemią, bowiem rozłożyste ramiona ciągnące się w jedną stronę ku Chmelowi, a w drugą ku połoninom spowite były w opary unoszące się znad łęgów nad niewidocznym Sanem. Białe tumany snuły się także i sączyły z wolna z przełomów Prowczy rozdzielających – jak rysa po cięciu szablą – długi wał połonin ciągnący się ku dalekim Ustrzykom i Tarnawie.

Znacznie bliżej wznosił się wyniosły, dołem pokryty gęstym lasem, przypominający rozłożystą kiczerę Smerek, leżący na wysuniętym ku zachodowi dziale Werhowyny. U jego stóp przycupnęła niewidoczna z zaścianka wieś Kalnica, od której ciągnęła się ku Dwernikom i Łopince dolina, gdzie w miejscu zwanym Sinymi Wirami Wetłyna kotłowała się, pieniła na kamiennych progach i osypiskach. A pomiędzy przegradzającymi jej koryto blokami skał czaiły się płycizny i sine głębie zwane przez okolicznych Hyrniaków baduniami. Były to mroczne wiry, gdzie nawet słońce nie miało przystępu. Tam właśnie grasowały wodnice, utopce i rusałki wabiące ludzi śmiechem i wołaniem, wciągające zbłąkanych podróżnych w głębię bez dna, skręcające im karki i porywające dzieci.

Po drugiej stronie doliny Łopinki panował jeszcze mrok. Jedynie sam kiczar Łopinnika oświetlały pierwsze promienie przedświtu. Niżej, w uśpionych jesiennym snem dolinach gór, na prislipach, łazach i horbach, panował nocny mrok i mgła. Tylko we wsi Łopinka rozciągniętej wzdłuż potoku o tej samej nazwie zapaliły się właśnie pierwsze światełka wśród skąpanych w księżycowym świetle chyż. Potem doszło stamtąd beczenie owiec, ryk bydła, skrzyp żurawi – wszystkie te dźwięki, które oznajmiają na wsi wstający z wolna dzień.

– Zajechałem was, a wy zratowaliście mnie w potrzebie – mruknął Dydyński. – Nieczęsto spotyka się takich ludzi.

– Gdybyś się nie postawił Zegartowi i nie uwolnił moich braci, hulałbyś teraz z wilkami na Sinych Wirach, bo tam ciała wrzuciliśmy. Okrutnie te bestyje zawzięte na sabatów Stadnickiego. Kiedy się do trupów dobrały, dwa dni wyły, jakoby im żywoty boleść skręcała. Musi to znak, że każdy sługa Diabła Łańcuckiego ma w sobie biesa.

– Jak widać, ja mam tylko serce, mościa panno. Gorące i szczere.

– A pod sercem miałeś to. – Podała mu jakiś mały ołowiany przedmiot, który zaciążył w dłoni Jacka Dydyńskiego jak głaz. Stolnikowic od razu rozpoznał go dotykiem.