122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Dwerniccy zawtórowali, przepili zdrowie stolnikowica na jedną nogę, na drugą i zaraz poprawili na trzecią. A potem odetchnęli z ulgą. Dydyński widział, jak kilku z nich przeżegnało się, dziękując Panu Bogu, iż mają choć jednego przyjaciela na tym paskudnym świecie.

W chwilę później przeżegnali się jeszcze raz, gdy Gedeon rzucił na stół czarną jak noc, pierzastą strzałę. Powiódł uważnym spojrzeniem jedynego oka po zgromadzonych i ujął się pod boki.

– Wczoraj z wieczora dostaliśmy dziwny znak. Czy ktoś wie, co on oznacza? Szaraczkowie pochylili się nad strzałą, a ich miny były co najmniej niewyraźne.

– Ja wiem – rzekł Dydyński. – To czarna strzała Stadnickiego. Kiedy starosta zygwulski ma do kogoś wielki rankor, gdy ktoś go do furii i desperacji przywiedzie, wypuszcza w drzwi jego domu takiego posłańca, zawiadamiając, że wkrótce stanie w nich jako niezapowiedziany gość. Tak zrobił Stanisławowi Wapowskiemu, któremu w drzwi dworu w Dynowie wypuścił czarną strzałę. Tak uczynił Korniaktom i Andrzejowi Ligęzie z Piotraszówki. Znaczy się zaleliście sadła za skórę Diabła, ale czegóż innego można było się spodziewać po ostatnich ekscesach? Strzała znaczy tyle: szykujcie się do wojny, mości panowie bracia.

Dwerniccy zamarli. Spoglądali na siebie spode łbów, rozglądali się dokoła, jakby Diabeł Stadnicki już krążył dookoła zaścianka niczym głodny lew i potężny rezolut.

– Do czarnej strzały czasem dołączony był papier albo odpowiedź – mruknął Dydyński. – Znaleźliście coś takiego?

– Był, był – pokiwał głową Gedeon. – Konstancjo, zajrzyj do sieni, do mojej sakwy na ławie, i przynieś pismo.

Konstancja skoczyła, choć z niechęcią, do sieni, bo wciąż jeszcze boczyła się na Gedeona za poranną scenę na ganku. Szybko znalazła ławę i leżącą na niej skórzaną sakwę. Rozwiązała rzemienie, otwarła ją i zajrzała do środka. Pomiędzy mieszkiem a wyszczerbionym drewnianym kubkiem leżał tam złożony we czworo papier.

Kiedy go wyciągała, poczuła coś jeszcze. Tam głębiej był drugi list, zwinięty w ciasny rulon, pomarszczony, brudny. Co to mogło być? Konstancja nie mogła się opanować, aby nie zerknąć na ten świstek. Pierwszy raz widziała coś takiego – wszak wszystkie listy szlacheckie składało się na cztery lub więcej części, pieczętując na górze woskiem albo lakiem. Udając, iż ciągle szuka papieru Stadnickiego, zajrzała do sakwy, ujęła za krawędź tajemniczego dokumentu, rozwinęła i...

Pismo, które zobaczyła na wytłuszczonym, brudnym papierze, w niczym nie przypominało łaciny, polskiego, ani nawet cyrylicy. Wprawdzie umiejętności pisania Konstancji ograniczały się do mozolnego wyskrobywania własnego podpisu, jednak bywając w grodzie wraz z dziaduniem, nieraz widziała dokumenty, księgi, obiaty i bez trudu potrafiła odróżnić krągłe, kształtne łacińskie litery od ruskiej cyrylicy. Jednak ten papier zapisany był w jakimś dziwacznym języku. Dwernicka miała wrażenie, że ogląda poskręcane, wijące się robaczki, ani chybi czartowskie, bo opatrzone rogami, ogonami i zawijasami...

– Konstancja! – zawołał Gedeon.

Zamarła spłoszona. Szlachcic spoglądał wprost na nią, miała wrażenie, że czyta w jej myślach jak w księdze do nabożeństwa, że pod żupanem i świtą staje przed nim zupełnie naga. Czuła, jak jego palący wzrok ślizga się po wszystkich jej krągłościach, a zwłaszcza po tych, które bywały najsmaczniejszymi kąskami. Dlatego szybko wyciągnęła list z Łańcuta, zasznurowała sakwę, a potem zaniosła pismo do stołu.

Dydyński wziął dokument, otworzył i rzekł na głos:

Ja, Stanisław Stadnicki ze Żmigrodu, a na Łańcucie starosta zygwulski, tobie, Gedeonie Dwernicki, wraz z całą familię twoją oznajmuję, że czyniąc zadość prawu pospolitemu, posyłam ci odpowiedź. Iż ty, nie umiejąc uważać sobie stan zacny szlachecki polski, ważyłeś się targnąć na honor mój, znieważając czeladź i sługi moje w Przeworsku, Daszówce pod Dynowem, w Dwernikach, że twoja synowica Konstancja gwałt uczyniła włodarzowi naszemu poczciwemu w Hoczwi i że sobie przywłaszczasz przywileje szlacheckie, bo nie jesteś żaden nobilis ani generosus, jeno chłopek prosty plebejskiej kondycji, przeto się mnie strzeż na wszelakim miejscu: chodząc, śpiąc, jedząc, pijąc, w domu, w kościele, w drodze, w łaźni, u dziewki, bo się tej krzywdy na tobie, całym twym rodzie i Dwernikach mścić będę i da Pan Bóg na gardle twym usiędę.

Dan w Łańcucie die 5 8-bris

Dwerniccy pobledli, pochylili głowy. Berynda ukrył twarz w dłoniach.

– Wojna – wyszeptał Kołodrub. – Wojna nas czeka, bracia. Taka, jaką wiódł mości pan referendarz koronny z kasztelanem przemyskim lata temu, po nim zaś pan Herburt z Dobromila, póki za rokosz do wieży nie trafił. Jaką toczył w Przeworsku Andrzej Ligęza, gdy się spod opieki stryja, pana rzeszowskiego, uwolnił. Co my teraz poczniemy?!

– Pierwsze, co trzeba zrobić – rzekł Gedeon – to wnieść w grodzie protestację na Stadnickiego za bezprawny zajazd. Wytoczyć mu sprawę, choćby w trybunale, okazać rannych, a jeśli trzeba, to nawet zawołać woźnego, aby uczynił wizję urzędową i obwiedzenie głów na trupach jego sabatów.

– Kłopot w tym – mruknął Kołodrub – że w grodzie sanockim i przemyskim tyle protestacji na Stadnickiego leży, że zza nich nie widać już podpisków. Pozwy się mnożą, ale nie ma coś chętnych, aby je do Łańcuta dostarczyć.

– Bo woźny, który do wrót Piekła zastuka – rzekł Berynda – musi być rączy jak sarna albo ogar polski, bo inaczej ciepło mu się zrobi. A póki takiego nie masz, nie dojdzie żaden pozew do pana starosty.

– Będzie trzeba, to sami zdybiemy Diabła, w łaźni albo u dziewki. I pozew do wilczego gardła wciśniemy!

– A co z naganą szlachectwa? – zapytał Pełczak. – Co uczynimy z kadukiem?

– Pamiętajcie, bracia – rzekł Gedeon – że mamy konfirmację naszego stanu, którą trzeba oblatować w grodzie sanockim. To jest dokument, za który winniście oddać gardła. Bo tu, na tym papierze, zapisana jest wasza wolność. A jeśli Stadnicki go dostanie, tedy do końca życia będziecie famulusami i ratajami, Dwerkami, a nie Dwernickimi.

– Stadnicki dokument uzna za fałszywy – wtrącił Dydyński. – I protestację pozanosi, jak na szlachectwo Korniaktów. Dlatego musicie przygotować ekspurgację i mundację na sejmik w Sądowej Wiszni albo na roczki deputackie w Sanoku.

– Ekspu... co? – zapytał Berynda.

– Wywód szlachectwa, panie bracie. Wystarczy dokument, który imć Gedeon wyciągnął, i świadectwo sześciu świadków – trzech z waszej linii ojczystej, a trzech po matce.

– Skąd ich wziąć? – rozłożył ręce Pełczak. – Spod ziemi wykopać?

– Poszukamy, to się znajdą. Ja sam poświadczę, jeśli trzeba, bo nie wierzę, abym w rodzie nie miał choć jednej prababki Dwernickiej.

– Wszystko to mądrze i chytrze przemyśleliście – rzekł Kołodrub. – Ale cóż z tego, że pozwiemy Diabła choćby i przed sąd sejmowy? Że się wywiedziemy na sejmiku, skoro to wszystko potrwa długie miesiące. A Diabeł nie będzie czekał na woźnych, sędziów i deputatów. Nie wysiedzi na ogonie, aż się sejmik zbierze. On zajedzie nas zaraz, choćby nawet jutro. Może nawet już jego wojska maszerują na Dwerniki! Co z tego zatem, że naszą stronę wezmą trybunały, skoro zanim wyroki zapadną, będzie nas Smoliwąs z karbowym w pole wyganiał? Co uczynimy, gdy Stadnicki nas wcześniej zaatakuje?

– Atakował już dwa razy – mruknął Gedeon. – I jak do tej pory Opatrzność Boża nie pozwoliła uczynić nam krzywdy.

– Bo za pierwszym razem nie było wielu sabatów. A za drugim, gdyby nie pan Dydyński, który zmienił stronę, wszyscy byśmy poszli w łykach do Łańcuta. Prawda jest taka, że nie mamy sił i środków, aby przetrwać kolejny zajazd starosty.

– A nie możecie poprosić o pomoc sąsiadów? – zapytał z głupia frant Dydyński. – Choćby pana Bala, podkomorzego sanockiego? A nawet pana Stadnickiego, ale tego z Liska, a nie z Łańcuta. Przecież on krewniaka nie lubi.

Gedeon roześmiał się cichym, chrapliwym śmiechem. A jego bracia pospuszczali głowy.

– Myślisz, panie Dydyński, że gdy ty leżałeś jako wór buraków na ławie, myśmy jeno dziewki swadźbili i miód pili? Próbowaliśmy już prosić o pomoc.

– I co?

* * *

– Nie będzie z tego nic – rzekł Piotr Bal, podkomorzy sanocki, po czym skrzyżował ręce na piersi, na wzorzystych pętlicach aksamitnego giermaka. – Nie wygrać nam z Diabłem Łańcuckim, nawet z moją pomocą. Pomagałem ongi panu Ligęzie z Piotraszówki i jeno guzy z tej pomocy wyniosłem, procesy i pozwy. W dodatku złupił mi Stadnicki wozy z towarami, które do Leżajska posłałem. Same stąd mam straty i niepokoje.

Dwerniccy pokłonili się nisko, aż do samej ziemi.

– Jedyne, co mi na myśl przychodzi, zacni ludzie – mruknął pan Bal, szarpiąc długiego siwego wąsa – to iż możecie schronić się u mnie w Baligrodzie. Jeśli za czeladź pójdziecie na służbę, chętnie was z dobytkiem przygarnę i kąt jakiś znajdę...

* * *

– W opresji jesteście, mości panowie sąsiedzi?! – zapytał jego mość pan Łoziński, dzierżawca Łopinki. – Czy pomogę wam znaczy? Oczywiście! Bądźcie pewni, że wam moją szablę na usługi oddam. Starczy, że posłańca do mnie do dworu przyślecie, a zaraz z pocztem w Dwernikach się stawię!

Dwerniccy pokłonili się w milczeniu.

– Maryna, Jewka! – zagrzmiał pan Łoziński, gdy zaraz po odjeździe sąsiadów przekroczył próg czeladnej. – Pakujcie kufry, skrzynie i przyodziewek! Iwaszkę budźcie, niechaj konie zaprzęga! Co się stało? Jak to: co się stało! Jezus Maria, Józefie święty! Zadarli Dwerniccy ze Stadnickim z Łańcuta! Uchodzimy stąd czym prędzej, bo tu zaraz piekło będzie! Do Rakszawy! Nie, do diaska! Do Rzeszowa!

* * *

– Jaśnie oświecony pan kasztelan dziś nie przyjmuje – rzekł pajuk z takim namaszczeniem, jakby za chwilę odebrać miał konia z rzędem za dobrą służbę. – Przyjedźcie jutro, mości panowie.

– Jak to? – zapytał nieśmiało Berynda. – Przecie wczoraj gadaliście, że dziś jego mość na pewno nas przyjmie. Byliśmy też przedwczoraj i jeszcze wcześniej. Jaką tedy mamy rękojmię, że posłuchania udzieli nam jutro?

– W takim razie – zawyrokował sługa – przyjedźcie pojutrze!

* * *

– Przyjaciele moi drodzy! Mości panowie Dwerniccy! Kopę lat! Albo i dwie kopy! Waszmościów zdrowie! Co słyszę? Kaduk wam ktoś wytoczył? Pozwami nęka? Zajechał zbrojnie? Niech ja go dorwę, takiego syna! Moich przyjaciół śmiał spostponować! Daję głowę, że kiedy go w obroty weźmiemy, pozwy na surowo zeżre. A któż to jest?

– Stanisław Stadnicki.