122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 24

Dydyński i Gedeon dopadli głównej bramy do zaścianka. Nie było tam już poczerniałych, spróchniałych ze starości wrót, które podpierano na noc kołkiem. Stolnikowic zmienił Dwerniki jak król Kazimierz Królestwo Polskie, zastał je wioszczyną, a zostawił jako fortalicjum. Na drodze Dwerniccy osadzili nowe wrota, rozlatujące się parkany i chruściane płoty wzmocnili palisadami, wilczymi dołami i czostkami, tyły domów zabezpieczyli zasiekami. Jeszcze silniej umocniona była druga linia obrony oparta na dworze Hermolausa, jego zabudowaniach i kilku pobliskich chałupach. Okna zabito deskami i balami, czyniąc z nich wąskie strzelnice dla rusznic i pistoletów, od węgła do węgła, od ściany do ściany wkopano ostrokoły i kobylice wzmocnione ziemnym wałem i rowami. Wrota zasypano ziemią i zabito belkami, pozostawiając tylko wąską furtkę dla obrońców. W strzechach chałup przebito otwory dla strzelców.

Ostatnią ostoją obrońców miał być kościół wzniesiony na krańcu wsi, na wysokim brzegu Solanki otoczonym zasiekami i parkanem. Tutaj mieli się wycofać, gdyby Diabeł Łańcucki nastąpił z przeważającą siłą, umrzeć albo zwyciężyć, bo klęska oznaczała wieczystą niewolę u Stadnickiego, który miał w sobie tyle wrodzonej miłości dla poddanych co hycel dla bezpańskich psów.

– Idą! – syknął Samuel, gdy przyłożył ucho do ziemi. – Matka Boska Rudecka niechaj ma nas w opiece. Idą!

– Na stanowiska!

Dwerniccy skoczyli na swoje miejsca. Dydyński wszedł na ławkę strzelecką przy palisadzie obok głównych wrót. Wytężył wzrok i popatrzył na gościniec wiodący spod rozstajów aż do wzgórz pokrytych lasem, wprost na Polanki, Ternkę i Wilkowyję. Nie widział jednak nic. Mgły podnosiły się z wolna, w dolinach robiło się coraz jaśniej, wysoko w górze zaczynał przebijać się czysty, piękny błękit jesiennego poranka.

– Powiadali ludzie w Hoczwi – rzekł Samuel Dwernicki, który na czas bitwy miał służyć o boku Jacka jako pocztowy – że Stadnicki specjalnie dla waszej mości kazał sprowadzić najgorszą, ochwaconą kobyłę i wyszykować drewnianą szablę, aby ją waszmości przypasać i na lichym koniu do Łańcuta sprowadzić. Ma też trzy wozy z dybami i łańcuchami – aby nimi najznaczniejszych Dwernickich do pługów poprzykuwać.

– Krzyżacy pod Grunwaldem też mieli całe kolasy naładowane powrozami na Polaków i Litwinów – mruknął Dydyński. – Ale że fortuna kapryśną bywa, sami we własnych pętach do niewoli poszli. Może się zatem zdarzyć, że to my panu staroście, psiemu synowi, pług na szyi powiesimy, siądziemy na grzbiet i zajedziemy do samego Sanoka jak na starym ogierze. A tam spod ławy wszystkie swoje pozwy i odpowiedzi odszczeka jak imć pan Gniewosz kalumnie, które rzucał na królową Jadwigę.

Dydyński i Dwerniccy zamilkli. Nagle, zupełnie niespodziewanie, na południu, na lesistych stokach Smereka, gdzieś pod Kalnicą, w głębokiej dolinie Solanki, zabrzmiało głuche, posępne wycie. To były wilki. Dydyński nie wiedział, dlaczego ich głosy rozlegały się wcześnie z rana i tak blisko ludzkich siedzib. A potem zawyła głucho puszcza na stokach Łopinnika i Kamienia oraz cała dolina Wetłyny za Sinymi Wirami.

Na krawędzi lasu, w miejscu gdzie wypełzała z niego wąska smużka gościńca, coś zalśniło raz, drugi, trzeci. To poranne słońce przebijające się przez mgły odbiło się na zbrojach i ostrzach spis.

– Idą od Ciasnej! – zakrzyknął Pełczak. – Od Kalnicy! Patrzcie!

– Stadnicki!

– Siła ich!

– Cała armia!

Drogi i trakty wokół Dwernik zaroiły się od ludzi, koni i wozów. Z borów wypełzały pierwsze zastępy Diabła, za nimi szły coraz to nowe szeregi spowite mgłami oparów, jak duchy, które wstały w leśnych ostępach na pohybel żywym. Słońce, które wzbiło się ponad szczyt Dwernika, oświetliło dolinę Solanki, wówczas nad głowami idących dostrzegli chorągwie, ostrza rohatyn, pik i buńczuki. Szły wojska, chorągwie i sotnie, jednak nie tak karne jak kwarciane albo suplementowe roty Rzeczypospolitej, bo w porównaniu z regimentami i chorągwiami koronnymi służalcy starosty wyglądali jak stado bezpańskich psów spędzonych batogami do kupy. Cóż jednak z tego, skoro Dwerniki nie były obsadzone przez regiment karnych Niemców czy Szkotów. Zapewne napastnicy rozpierzchliby się na sam widok regularnego żołnierza, jednak nie zamierzali uciekać na widok chodaczków Dwernickich. Dydyński spostrzegł, że wojsko Stadnickiego było podzielone na pięć chorągwi, co znaczyło, że mogło liczyć nawet powyżej czterystu, a może i pięciuset głów. Siła ludzi.

W pierwszej rocie, pod sztandarem ze złotym krzyżem rycerskim na malinowej tarczy, szli dworscy konni sabaci na kościstych węgierskich sekielach, niskich Wołoszynach, na kosmatych, ale wytrzymałych bahmatach i łoszakach. Za nimi podążali piesi – zbrojni w rusznice, samopały, spisy, szable i czekany, w kiścienie i maczugi. Ci mieli w chorągwi żółty krzyż w niebieskim polu. Z drugiej strony jechali dworscy kozacy Stadnickiego, pod chorągwią z malinowym archaniołem. Za nimi szli ciężkim, wyćwiczonym krokiem hajducy z łańcuckiego klucza, a z tyłu tłoczyli się na koniach zbrojni słudzy, dzierżawcy i pieniężni ludzie zaciągnięci przez Diabła. Ci jako godniejsi szlachcice stawali do boju pod chorągwią z Krzywaśnią i zaćwieczonym w niej krzyżem w karmazynowym polu. To była Śreniawa, herb Stadnickich.

Chorągwie skręciły z gościńca, szły szybkim marszem przez pola i zagony otaczające Dwerniki. Szpiedzy musieli donieść Diabłu o ufortyfikowaniu wioski, bo Dydyński dostrzegł, że oblegający nieśli sprzęt do zdobywania ostróżków, hakownice, osęki, żelazne pawęże, rydle, drabiny, snopy i plecione kosze z wikliny, jakby wybierali się na zdobycie co najmniej zamku starościńskiego, a nie zwykłej drobnoszlacheckiej wioszczyny. A z drugiej strony – przemknęło nagle przez głowę stolnikowica – czy opłaciło się Diabłu zaciągać tak dużo wojska, aby zdobyć liche Dwerniki? Co za korzyść miałby ze zwycięstwa poza powiększeniem swego klucza o jedną małą wioskę? Czyżby zatem, wysyłając taką armię na zajazd, Stadnicki miał w tym wszystkim jakiś ukryty cel? Czyżby chodziło tu tylko o uszczerbek na jego fantazji? O zemstę na Gedeonie? A może o coś jeszcze, o czym Jacek nie wiedział?

Nikt na zaścianku nie dał poznać po sobie, że wie o zbliżaniu się nawałnicy. Nie zapalono świateł, nie zabił dzwon na trwogę, bo tak jak ustalili wcześniej, Dwerniccy aż do ostatka mieli udawać zaskoczonych i przerażonych atakiem.

Dydyński opuścił kurek od rusznicy, przyłożył broń do ramienia, wymierzył w chorążego niosącego wielką chorągiew z rycerskim krzyżem, pod którą jakby na urągowisko sztandarowi jechali najdziksi, najokrutniejsi i najbardziej zuchwali sabaci. Czekał...

Nadciągający żołnierze Diabła byli coraz bliżej. Już przyśpieszyli kroku. Już ten i ów zaczynał porywać się biegiem, aby jak najprędzej dopaść parkanów i płotów pogrążonego w błogiej ciszy zaścianka. Już w gardłach nacierających zaczynał rodzić się zwycięski ryk tryumfu i mordu...

– Staaaać! – Dydyński czekał, aż napastnicy podejdą bliżej, wystawią bezbronną pierś na niszczycielski ostrzał z chałup i parkanów. – Stać, do stu diabłów!

Hajducy i sabaci puścili się biegiem, runęli w stronę zaścianka z rykiem, dziką wrzawą, z brzękiem stali i tupotem setek stóp. A potem z tyłu zagrały trąby i kotły, odezwały się niskim basem dwie śmigownice...

– Można już?! – wydyszał Samuel zgięty przy rusznicy, spocony, dygocący...

– Czekaaaać...

Napastnicy byli tuż-tuż! Sto kroków jeszcze dzieliło ich od zabudowań! Jeszcze osiemdziesiąt! Dydyński widział już prawie ich oblicza, rozpalone twarze, wąsiska, pióra u kołpaków...

I właśnie wtedy pociągnął za spust.

Rusznice, arkebuzy i pistolety Dwernickich wypaliły prawie jednocześnie, z chałup i chat, zza parkanów, płotów i kobylic. Zawtórowały im zaraz guldynki, półhaki i ptaszniczki. Ołów i siekańce spadły ze świstem na szeregi atakujących, ścięły ich w jednej chwili, wstrzymały w biegu, położyły mostem. W chmurze prochowego dymu, kurzu i pyłu ozwały się jęki, wrzaski i przedśmiertne rzężenia.

– Dobrze! – zakomenderował pobladły nieco Dydyński. – Nabijać!

Nie zdążyli odpowiedzieć drugą salwą. Zanim podano im broń, nim przyłożyli kolby do ramienia, z dymów i prochowych oparów wypadli pierwsi napastnicy z szablami. Strzały zagrzechotały wokół chałup; niemal natychmiast odpowiedziały im rusznice ludzi Diabła. A potem pierwsi sabaci dopadli do bramy, załomotali siekierami i czekanami. Grube tarcice i bale zatrzęsły się od uderzeń.

Dydyński wypalił z pistoletu przez wąską strzelnicę. Biegnący na wprost napastnik zwalił się na twarz, potoczył po brunatnym polu, zadygotał, gdy uchodziły z niego ostatki życia. Jacek nad Jackami obrócił się i zerknął przez przerwę między chatami – zobaczył, że szturmowała ich tylko część napastników – piesi i konni sabaci, a także nadworna chorągiew Stadnickiego. Hajducy i semeni przemykali się bokami, okrążali Dwerniki z dwóch stron, szukając przejścia w obwałowaniach. Jacek miał nadzieję, że w okolicy kościółka spotka ich godne przyjęcie.

A potem coś ciężkiego uderzyło we wrota. Raz, drugi, trzeci. Okuty żelazem łeb tarana roztrzaskał deski, przebił się na wylot. Szawiłła wypalił przez dziurę z rusznicy, po nim dali ognia Samuel i Pełczak. Odpowiedziały im strzały z drugiej strony parkanu. Kule gwizdnęły im koło uszu, wyszczerbiły drewniane krawędzie strzelnic.

– Cofać się! – zakomenderował Dydyński. – Od bramy! Do wozu!

Skoczyli w tył, aby znaleźć się jak najdalej od wrót rozrąbywanych toporami, pchanych i wyważanych z zawiasów. Stolnikowic spodziewał się, że zaraz rozpocznie się tu mały czyściec, a przecież on sam nie chciał pozbawić się okazji do urządzenia prawdziwego piekła. Dlatego dopadł do wozu ustawionego w poprzek traktu prowadzącego przez wieś. Samuel, Pełczak, Szawiłła i pozostali skupieni przy nim Dwerniccy przycupnęli za kolasą, porwali za ładunki i rogi z prochem, zaczęli pośpiesznie nabijać broń. Po bokach huczały rusznice i strzelby, gdy ukryci w chatach i za parkanami Dwerniccy razili atakującego przeciwnika, posyłając kule niemal wprost między oczy następujących na nich hajduków i sabatów.

Brama zadrżała, zachwiała się. Dydyński podziwiał ciesielską zręczność Kołodruba – potężne wrota wytrzymały dłużej, niż sądził, i dały im sposobność do bezpiecznego wycofania się na tylną pozycję. Stolnikowic wykręcił tlący się lont z arkebuza. Czekał...

Taran z trzaskiem przebił dębowe deski, rozwalił belkę ryglującą wrota. Drzwi wygięły się, ustąpiły, a potem padły pchane mocarnymi ramionami. Majestatycznie przechyliły się wyrwane z zawiasów, rąbnęły o ziemię z łoskotem, wzniecając chmurę kurzu. Za nimi zamajaczyły sylwetki sabatów przybranych w giermaki, żupice, kapuzy i derki. Wrzask radości wydarł się z piersi zdobywców. Pokonali już główną przeszkodę na drodze do wsi. Przed nimi był błotnisty trakt prowadzący do głównego dworu i kościółka. Stała na nim pojedyncza kolasa nakryta płótnem, przy niej zaś samotny szlachcic, którego imię budziło respekt i trwogę na całej Rusi Czerwonej.

Widok Dydyńskiego nie wstrzymał napastników. Sabaci rzucili się z szablami między opłotkami, popędzili wprost na stolnikowica i garść jego pachołków, przepychając się, tłocząc, przewracając.

Dydyński nie przejął się przewagą wrogów. Jednym ruchem ściągnął płótno z wozu, odsłaniając rząd spiżowych luf. Przyłożył lont do pierwszego zapału, a potem skulił się, oczekując na krwawy spektakl.

Sabaci zawyli. Tyle tylko mogli jeszcze uczynić. Organki wypaliły im wprost w twarze, kolejno plując ogniem z sześciu luf. Pierwsza kula wpadła z piekielnym impetem prosto pod nogi atakujących, wyrzucając żołdaków w górę, rozrywając ciała na części, śląc bryzgi krwi aż na kalenicę pobliskiej chałupy Pełczaka, którą to kalenicę pan Walenty Dwernicki wzmacniał jeszcze cztery dni wcześniej. Druga zmiotła, zmasakrowała na krwawe strzępy biegnących w tylnych szeregach wrogów, trzecia uderzyła w róg bramy, zrykoszetowała od podwaliny, przemknęła jak anioł zagłady przez stłoczonych, wyjących ze strachu napastników i w końcu upadła na polu, wzbijając ogromny słup kurzu i pyłu. Czwarta i piąta przemknęły, ścinając ludzi jak kosa śmierci, ostatnia świsnęła, przelatując nad głowami atakujących, ścięła drzewce sztandaru z krzyżem, uderzyła w końską i ludzką ciżbę, zwalając z nóg zbrojnych niczym szmaciane kukły.

Sabaci zawyli głosem, który w niczym nie przypominał zwycięskich okrzyków po zdobyciu bramy. Widząc, co stało się z ich towarzyszami, rozpierzchli się z podwiniętymi ogonami jak dworskie kundle, czmychnęli w dwie strony, próbując znaleźć schronienie pod drewnianymi parkanami, skąd strzelano do nich, cięto szablami i kiścieniami, bito drągami, kłuto spisami jak jadowite robactwo.

Kopyta końskie załomotały na trakcie przed zaściankiem. Widząc, co dzieje się przy bramie, Michał Rożniatowski, porucznik nadwornej chorągwi łańcuckiej, dał znak buławą i jeźdźcy ruszyli skokiem, aby dopaść organek, zanim Dwerniccy zdołają nabić je ponownie. Aby wysiec obrońców, pomścić krwawo rzeź sabatów, spaść na swych wrogów jak pancerna lawina kopyt, szabel i pałaszy...

Dydyński widział konnych otwierających usta do krzyku, wpadających do rozwalonej, płonącej bramy, pędzących po zakrwawionych trupach. Nie poruszył się, stał bez osłony przy wozie, nie podniósł nawet szabli; śmiało spojrzał prosto w oczy szarżującym.

Gdyby był czas, być może tamci wstrzymaliby konie, uniknęli zagłady!

Ale czasu już nie było...

Pancerni jeźdźcy pędzili niczym żelazny huragan, mknęli jak burza, tratując ciała poległych. I ledwie minęli ostatnie zakrwawione trupy, piekielna otchłań otwarła się pod kopytami, gdy z trzaskiem i chrzęstem zawaliły się pokrywy wilczych dołów, odsłaniając zaostrzone, sterczące pale szczerzące się niczym kły śmierci.

Wierzgające wierzchowce zwaliły się do dołów z kwikiem, z rżeniem, łamiąc nogi, nabijając się na kołki i ostrza. W jednej chwili przestrzeń przed wozem zmieniła się w kłębowisko koni i ludzi, a tryumfalny wrzask ludzi Diabła przeszedł w ryk przerażenia, w śmiertelne wrzaski i jęki umierających.

A potem otwarły się na oścież drzwi chaty Pełczaka, rozwarły wrota starego lamusa z drugiej strony traktu. Wypadli z nich obrońcy prowadzeni przez Beryndę i Kołodruba, zbrojni w szable, kosy i kiścienie, w rohatyny i sulice, drągi i zwykłe kłonice. Jak burza spadli na zaskoczonych konnych, siekąc ich bez litości, rozwalając żebra i czaszki, dobijając ranne wierzchowce. Ryk mordowanych, umierających, tłuczonych kiścieniami, ciętych strasznymi bojowymi kosami, przygniatanych przez szalejące rumaki i tratowanych kopytami zabrzmiał w bitewnym zgiełku jak akord wieńczący dzieło. Wystarczyła chwila i było po wszystkim; jeźdźcy zostali wybici, wysieczeni, ci, którzy nie wpadli w zasadzkę, cofnęli się od bramy, pierzchnęli za sabatami; ci zaś, którzy okazali dość odwagi, aby wytrwać, cofnęli się przed kosami i spisami Dwernickich.

– Pod dwór! Cofać się! – Dydyński stojący na wozie z organkami na tle dymów i ognia, spowity mgłami prochowych oparów wyglądał jak pradawny Mars, gdyby, rzecz jasna, bóg wojny wdział kiedykolwiek polski żupan i podgalał łeb na rycerski sposób. Jego wzrok przebił się przez bitewny zamęt, widział jak na dłoni to, co działo się na polu chwały. Sabaci, którzy zdołali ochłonąć ze strachu i paniki, wracali znowu na pole walki ponaglani przez setników kolbami pistoletów, płazowani szablami. Również część semenów usiłujących bezskutecznie przedrzeć się przez zasieki i częstokoły koło kościoła przybywała wesprzeć atakujących przy bramie.

Dwerniccy cofali się do dworu Hermolausa, ostrzeliwując z samopałów, rąbiąc następujących na nich hajduków, którzy przebili sobie drogę przez parkany, płoty i zasieki. Główna pozycja była już nie do utrzymania. Dydyński jednak liczył, że stawią silniejszy opór na tylnej, a w razie czego cofną się do samej cerkwi.

Odchodził jako jeden z ostatnich. Kiedy mijał wóz z organkami, zapalił lont od prochowej miny. Już dopadając okopanych wrót dworu Hermolausa, usłyszał wściekły ryk wybuchu, zobaczył słup dymu i kolumnę ognia. Przez chwilę pożałował dobrych organek, ale przecież nie mogły one wpaść w ręce ludzi Diabła. W duchu zaś pobłogosławił Hermolausa, który wracając cało z moskiewskiej wyprawy króla Stefana, ufundował spiżowe dzwony w kościele. Z dwóch ciężkich czasz i serc bez trudu odlali aż sześć luf organek poświęconych przez popa z Łopinki na pohybel Stadnickiemu. I dzięki temu Matka Boska Rudecka nie opuściła ich w potrzebie.

* * *

Okiennice rozleciały się z trzaskiem pod ciosami toporów i masłaków, poleciały na podłogę razem z resztkami ram i okiennych błon. Z krzykiem i wrzaskiem hajducy runęli do wnętrza dworu. Konstancja usłyszała trzask rozbijanych okien w komorze i czarnej izbie, ściany zadygotały od uderzeń w drzwi. Przerażona zerknęła na Gedeona, szukając w nim oparcia i schronienia.