122132.fb2
Wypalili z pistoletów przez rozłupane okno. Dwóch hajduków zwaliło się na ziemię. A pozostali poczęli wspinać się po osękach, wpychać do wnętrza dworu przez okna. Gedeon dobył szabli.
– Przynieś pistolety! – zakrzyknął do oniemiałej panny. Ich dwór miał być ostatnią linią oporu, a teraz groziło im, że padnie jako pierwszy. Dydyński zabrał wszak wszystkich ludzi zdatnych do walki do obrony chałup i parkanów w wiosce poniżej domostwa Hermolausa.
Dwernicki skoczył do wąskiego okna, przez które próbowali dostać się do wnętrza dworu dwaj napastnicy. Odbił ostrze szabli, chlasnął przeciwnika po boku, drugiego zdzielił w łeb łapą wielgachną jak bochen chleba i tym sposobem kupił sobie chwilę spokoju.
Konstancja pobiegła w głąb dworu. Wiedziała, że broń ukryli w świetlicy, nieopodal łoża, na którym spoczywał bezwładny dziadunio Hermolaus. Kątem oka dostrzegła, jak drugie drzwi wiodące do sieni ustąpiły; jak wyskoczyło stamtąd dwóch napastników. Pierwszy podrzucił pistolet do góry, wymierzył w Gedeona i pociągnął za spust. W ostatniej chwili szlachcic ciął szablą, zahaczył młotkiem łokieć przeciwnika, zbił lufę na bok, gdy padał strzał. Kula świsnęła obok barku szlachcica, wbiła się w ścianę obok okna.
Hajducy runęli do środka, opadli obrońcę jak dworskie psy. Dwernicki zastawił się szablą, ciął na odlew, wyprowadził zwód, pchnął w sam środek żywota pierwszego z napastników. Drugiego, który z czekanem w ręku i kindżałem w zębach szarżował z nisko pochyloną głową, przepuścił bokiem, uderzył kułakiem w skroń, podciął nogi i popchnął prosto na dwóch sabatów, którzy właśnie wpadli przez drugie okno. Teraz zakotłowało się wokół niego. W ostatniej chwili zbił ostrze szabli mierzące w jego udo, odbił kolejny cios, jeszcze jeden... A potem dostał w łeb tak mocno, że iskry zabłysły mu przed oczyma. Wówczas wypuścił szablę, zawył, porwał przeciwnika gołymi rękami za kark, ścisnął mu szyję, a potem jednym szybkim ruchem skręcił kark, zupełnie jakby ukręcał łeb tłustej gęsi.
– Żywcem! Żywcem brać! – zakrzyknął dziesiętnik hajduków.
Rzucili się nań ze wszystkich stron. Odtrącił gołą ręką ostrze szabli, dostał w plecy, poczuł pomiędzy żebrami zimną stal. A wtedy zachwiał się i upadł w tył pod ciężarem uwieszonych na nim napastników chwytających go za ręce, szyję, za łeb i pas. Poleciał na bambetel, zdruzgotał ławę, przewrócił stół, walnął plecami o ścianę, aż dym poszedł z bielonych zalipów w balach. Oderwał od siebie napastników, wyrżnął w czyjś podgolony łeb, a potem zawył, młócąc dokoła pięściami, czując krew zalewającą oczy:
– Konstancjaaaaa!
Konstancja dopadła do łoża, na którym spoczywał bezwładny Hermolaus, rzuciła na ziemię szablę, podniosła trójkątne wieko misternie rzeźbionej skrzyni i z ulgą dojrzała błysk luf, panewek i odwiedzionych rękojeści ciężkich pufferów, które przywiózł Dydyński. Porwała dwa pierwsze pistolety, zasadziła za pas, złapała dwa następne. Już miała się odwrócić, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuła na ramieniu uścisk kościstych, zimnych palców. Szarpnęła się, ale zatrzymały ją z równą łatwością co druciane sidła schwytanego żywcem ptaka. To był Hermolaus. Trzymał ją dygocącym ramieniem, szarpał, nie wypuszczał.
– Dziadusiu! – jęknęła rozpaczliwie. – Gedeon zginie! Muszę... Och!
Zdawać by się mogło, że na dźwięk tego imienia ścisnął ją z taką siłą, że aż krzyknęła. Wypuściła z rąk pistolety, chwyciła ramię starca, starając się wyrwać z jego uścisku. Nadaremnie. W izbie obok usłyszała ryk Gedeona, rozwścieczone krzyki hajduków, potem strzał, przeraźliwy wrzask rannego, łoskot szaf i ław rozwalanych przez atakujących.
– Puść mnie, do diabła! – ryknęła, walcząc o uwolnienie ze wszystkich sił. Na próżno! Hermolaus przyciągnął ją do siebie dygocącą ręką, spojrzał prosto w oczy, a wówczas zobaczyła na jego obliczu strach. Wargi starca poruszyły się, jakby szeptał i próbował coś jej przekazać. A potem z najwyższym wysiłkiem podniósł drugą dygocącą rękę, wskazał w stronę izby, w której Gedeon powstrzymywał napastników, lub, co bardziej prawdopodobne, konał rozsiekany szablami. Ręka Złotej Czaszy opadła w dół, zatrzymała się na szyi starca i wykonała krótki, ale wymowny gest.
– Dziadusiu! – jęknęła z przerażeniem Konstancja. – Co ty mówisz? Jak to? Jego? Puść, puść mnie wreszcie!
Ścisnął jej ramię z taką siłą, że aż zawyła. Do kroćset, skąd w ciele tego ledwie żywego starca brało się tyle siły? I o co mu właściwie chodziło?
Szarpała się w jego uściskach jak wściekła wilczyca, ale nie śmiała uczynić tego, co przemknęło jej przez głowę – aby zdzielić go w poznaczony bliznami łeb rękojeścią pistoletu. Zrozpaczona chwyciła palce wczepiające się w jej ramię jak szpony kruka, a wówczas usłyszała za sobą łoskot. A potem ktoś, kto stanął za plecami dziewczyny, chwycił dłoń starca i oderwał ją od ramienia Konstancji.
– Co to ma być?! – zakrzyknął Gedeon zziajany, porąbany, zakrwawiony. – Co ty robisz?! Gdzie twoja pomoc, do stu fur beczek kartaczy?!
– On – jęknęła, wskazując oczami dygocącego Hermolausa. – On... chciał ciebie...
Jednym szybkim ruchem Gedeon wyszarpnął jej pistolet zza pasa i wymierzył lufę prosto w pierś dziewczyny. Konstancja krzyknęła, szarpnęła się, ale zanim padł strzał, ramię Gedeona opasało jej kibić, odsunęło Konstancję na bok. Dwernicki pociągnął za spust. Huknął strzał, spowił ich obłok dymu.
Gedeon dał ognia niemal w ostatniej chwili. Paskudny, szczerzący spróchniałe zęby sabat, który wpadł przez drzwi z uniesioną szablą, nakrył się nogami, aż zadudniły deski podłogi. Dwernicki odepchnął dziewczynę, porwał pistolet za lufę, odbił nim cięcie kolejnego wroga, który wpadł do świetlicy, a potem chwycił lewą ręką za uzbrojoną dłoń, a prawą gruchnął w łeb z rozmachem, rozwalając głowę napastnika okutą rękojeścią półhaka. Hajduk padł na łoże Hermolausa, zalał krwią starca, opony i kobierce na ścianach, zsunął się na kolana.
– Konstancja! – zawył Gedeon. – Dydyńskiego! Na pomoc!
Nawet i bez tego ponaglenia usłyszała łoskot kolejnych okiennic rozwalanych siekierami, wrzaski atakujących i tupot podkutych butów w izbie za nimi. Pomknęła do drzwi jak spłoszona sarna, nie podnosząc nawet szabli, którą pozostawiła przy skrzynce. Wiedziała, że musi znaleźć Dydyńskiego albo wezwać pomoc, zanim dwór zostanie zdobyty, a Dwernickich wycofujących się od parkanów przywitają za bramą szczere uśmiechy sabatów i hultajów Stadnickiego.
Wpadła do sieni, a potem co tchu wbiegła na ganek, zeskoczyła ze stopni, rzuciła się w stronę bramy. Była o krok od zaryglowanych, zasypanych ziemią wrót, gdy za kolasą z prawej i krzakami pod parkanami dostrzegła jakiś ruch. Chciała zatrzymać się, lecz ktoś chwycił ją wpół, od tyłu, mocno. Szarpnęła się, ale bezskutecznie, wierzgała, krzyczała. Wówczas doskoczyli do niej jeszcze dwaj swawolnicy. Była w rękach trzech sabatów, których zdradził bijący od nich smród zjełczałego baraniego sadła, dziegciu, potu i krwi.
– Gedeon! – rozdarła się dziewczyna. – Gedeooon!
Zarechotali. Ten niższy, który trzymał Dwernicką w objęciach, złapał ją wpół, uniósł z ziemi, powlókł w stronę stajni. Ręka Konstancji od razu opadła do lewego boku – tylko po to, aby zmacać pustą pochwę szabli. Była bez broni! O Boże, mój sajdak! – pomyślała, jak gdyby łuk mógł w jakikolwiek sposób pomóc jej w walce z takiej odległości z trzema siedmiogrodzkimi sabatami, którymi matki na Werhowynie straszyły małe dzieci.
Żołdacy Stadnickiego znowu zarechotali głośno. A wówczas Konstancja, wkładając w cios całą siłę i złączając dłonie razem, uderzyła łokciem w wąsatą gębę trzymającego ją swawolnika. Mężczyzna zawył, potrząsnął głową, splunął krwią i połamanymi zębami, a potem lewą ręką chwycił ją za czarne warkocze, a prawą uderzył na odlew w twarz. Głowa Konstancji odskoczyła na bok, szlachcianka jęknęła, przewróciłaby się od takiego ciosu, gdyby napastnik nie przytrzymał jej drugą ręką. Świat zawirował na chwilę. A potem poczuła, jak ręce sabatów podnoszą ją z ziemi i wloką do stajni. Zaczęła krzyczeć, wierzgać, kopać i bić, ale jej waleczność nie uczyniła na nich większego wrażenia niż protesty kotki niesionej w worku do najbliższej rzeki.
Konstancja załkała, odwaga opuściła ją całkowicie. Zaczęła gryźć i kąsać – wszystko na próżno. Kiedy chwyciła zębami dłoń jednego z prześladowców, dostała kułakiem z drugiej strony – pod ucho, a potem jeden z sabatów – najmniej śmierdzący dziegciem, a w zamian za to najbardziej horyłką – złapał ją za warkocze i odgiął głowę do tyłu.
Rzucili ją na słomę i gnój w stajni, tuż obok przerażonych, wierzgających koni. Ten pierwszy, któremu uczyniła w zębach szparę równie wielką co kula z kolubryny w zamkowym murze, przycisnął ją kolanem, rozdarł żupan i koszulę na piersiach. Konstancja jęknęła, kiedy opadł na nią całym ciężarem, a jej zęby kłapnęły tuż przed obliczem wroga. Najezdnik zaśmiał się, chwycił ją za szyję, zdławił, przydusił. Dwernicka szamotała się coraz słabiej, czując, że łzy same ciekną jej z oczu, a serce wali jak oszalałe. Wiedziała, że przegra; bójka ze Smoliwąsem i jego chłopską kompanią była zaledwie dziecinną zabawą w porównaniu ze starciem z okrutnymi sabatami... Lecz przecież to wszystko nie mogło tak się skończyć! Nie mogło!
A potem stał cię cud. Sabat, który już prawie rozsunął jej nogi, złapał się za pas i począł spuszczać hajdawery, zaskomlał jak pies i poleciał w bok, pod kopyta szalejących koni. Konstancja cofnąła się tyłem, zasłaniając piersi dłońmi, i wówczas ujrzała stojącego na progu stajni Jacka Dydyńskiego, za nim zaś spocone, pokryte pyłem, kurzem i drobinami prochu oblicza Szawiłły i Samuela.
Jacek nad Jackami wpadł pierwszy; natarł z furią na sabatów, którzy na widok zbrojnych chwycili za broń. Ciął pierwszy – wrąb, odbił cios z odlewu, zripostował szybkim, wręcznym cięciem wkłąb, zbił ostrze wroga, ciął od zewnętrznej strony i jednym chlaśnięciem odrąbał sabatowi rękę w nadgarstku!
Węgier zawył jak pies, potrząsnął krwawiącym kikutem, rzucił się Dydyńskiemu do gardła, lecz ten skoczył w bok, doprawił go w żywot, w skroń i – kiedy tamten zachwiał się – w kark. W końcu zwalił go potężnym cięciem w łeb na słomę i stos końskiego nawozu.
Dwaj ostatni sabaci opadli stolnikowica z dwóch stron. Ten zastawił się przed pierwszym ciosem, zbił chlaśnięcie wkłąb, zripostował wlic i w pierś, waląc długimi cięciami zamachowymi z ramienia. Dostał w lewy bark, ledwie wymknął się spod ostrza, odbił cięcie na odlew i oddał pięknym za nadobne błyskawiczną odpowiedzią. Sabat za późno złożył się do zastawy, nie zdążył osłonić się przed polskim ostrzem. I dostał cios w twarz, przez czoło, nos, prawy policzek; cięcie, które raz na zawsze skończyło jego doczesne udręki.
Dydyński skoczył na ostatniego wroga. Ów umknął z wrzaskiem spod ostrza, ale w ciasnej stajni nie miał dokąd uciekać. Drogę zagradzały mu miotające się na uwiązach konie i wierzchowce, a drzwi stajni pilnowali Samuel i Szawiłła. Sabat rzucił się zatem na Jacka. Szable brzęknęły, zderzyły się raz, drugi, trzeci... A potem stolnikowic skończył ostatnią scenę moralitetu pod tytułem „Pokaranie sabatów”. Zakończył tak jak zwykle, ze szlachecką fantazją, cięciem godnym zapamiętania w traktatach, gdyby ktokolwiek w Ziemi Sanockiej zadawał sobie trudu na spisywanie szermierczych ciosów i układów. Uniknął zwodem cięcia w pierś, a potem delikatnie ciął nyżkiem sabata z lewej strony, przecinając brzuch, nacinając głęboko prawe udo. Uderzył tylko raz. To wystarczyło, by trysnęła krew, a sabat padł pod kopyta koni, zaryczał z bólu, by krew z przeciętej tętnicy trysnęła aż pod sufit. Dydyński doskoczył do powalonego i jednym krótkim pchnięciem wpakował mu ostrze szabli w plecy – głęboko, aż po młotek i sam kraniec pióra. Sabat zawył, zacharczał, jego oczy pokryły się bielmem, a nogi poczęły uderzać w ziemię w przedśmiertnych drgawkach.
Dydyński otarł pot z czoła, spojrzał na Konstancję, która podniosła się na nogi i stała, wpatrując się weń szeroko otwartymi oczyma, pełna podziwu dla jego wyczynów. A wówczas stolnikowic wbił szablę w słomę i uczynił coś, czego nigdy w życiu nie zrobiłby w takiej chwili żaden szlachetny ani świątobliwy krzyżowiec – żaden Gawain, Parcival spod kresowych stanic czy Walgierz Wdały z dawnych pieśni i legend. Nie było się jednak czemu dziwić – krew pana stolnika odziedziczona po pradziadach była gorąca. A wszak w czasach walk Parcivala z Sasami pradawni Sarmaci, przodkowie szlachty polskiej, stali, jak wiadomo, po tej drugiej stronie barykady.
Drapieżnym ruchem Dydyński chwycił Konstancję za ręce zasłaniające urocze pagórki, rozsunął je na boki, porwał dziewczynę w ramiona, oparł ją z boku o zad konia, przycisnął, zdusił w uściskach. Jego stwardniałe od szabli dłonie przesunęły się od ciemnobrązowych jagód w dół, na rozkosznie gładkie plecy panny Dwernickiej, podążyły ku dwóm zacnym krągłościom poniżej. A jednocześnie pan Dydyński nie odrywał ust od koralowych warg niewiasty, zdusił ją tak, że pozostała prawie bez tchu...
A jednak miała dość siły na ten ostatni desperacki uczynek!
Dydyński jęknął i odskoczył, gdy dostał kolanem w swe szlachetne klejnoty herbowe. Zdumiony wybałuszył oczy na Konstancję, jak gdyby właśnie odebrano mu smaczny, acz nieobiecany kąsek.
Konstancja chwyciła husarską szablę pana Jacka, cofnęła się, stanęła w wysokiej postawie.
– Ty zdrajco! Ty psi synu! – wybuchła. – Złodzieju podolski! Miłośniku francowatych przechodek! Szelmo! Kpie francuski!
Zamilkła, dysząc ze złości.
– Powiadali mi, panie Dydyński, że tyś pierwszy szlachcic w powiecie! Szlachetny jako Zawisza Sulimczyk! Cnotliwy jako Cyncynat!
– Kłamali! – wykrztusił wreszcie Dydyński. – A może jeszcze gadali, że się postrzygłem w mnichy?!
– Jak śmiałeś, mości panie, nastawać na moją cnotę!
– A nagroda za ocalenie?! – roześmiał się Dydyński. Konstancja miała przez chwilę wrażenie, że nie tak bardzo różni się od sabatów, którzy właśnie zesztywnieli lub wydawali ostatnie tchnienie na gnoju. – Waćpanna wybacz, ale ja zawszę lafę biorę!
– W naturze? – Konstancja zamierzyła się do ciosu.
– Myślałem, że się to waćpannie spodoba...
Samuel wskoczył z impetem pomiędzy nich.
– Sabaty idą! – krzyknął rozpaczliwie. – Do broni!
– Spasi Chryste! – rzekł Szawiłła. – To Stadnicki nas we dworze oblega, a pan Dydyński tymczasem pannę Konstancję obiegł!
Konstancja cisnęła szablę pod nogi stolnikowica, okryła się porwaną koszulą, a potem odwróciła do Szawiłły, który, rzecz jasna, nie omieszkał skorzystać z okazji, aby nie uronić nawet najmniejszego detalu z tej sceny. To zresztą był prawdziwy powód złości Konstancji. Gdyby Dydyński obłapił ją gdzieś po kryjomu, nie byłaby może o to krzywa. Panna wiedziała jednak, że skoro świadkiem tej sceny stał się Szawiłła, może być pewna, że – jeśli Dwerniki przetrwają zajazd Stadnickiego – jutro będą gadać o tym wszystkim chłopi i Żydzi w Hoczwi, Koroliwcy w chatach nad Osławą i Hyrniacy po całej Werhowynie. Pojutrze wieść o niej i stolnikowicu dotrze do sanockich przekupek i pijanic. Pewne jak amen w pacierzu było także, iż za dwa dni gadać o tym będzie cały Rzeszów oraz pan kasztelan Spytek Ligęza przy wieczerzy. A przed Wszystkimi Świętymi opowieść dotrze lotem błyskawicy do samego Krakowa, gdzie weselić się będą z tej historii po równo książę kasztelan Ostrogski, żacy w karczmach, plebeje i kupcy w szynkach, baby kupczące na rynku i wszystkie murwy i przechodki z Kazimierza. A najgorsze zaś, że zawsze i wszędzie znać będzie w tych opowieściach okrutną i krzywdzącą niesprawiedliwość. Konstancja wiedziała dobrze, że pana Dydyńskiego, choćby wychędożył tutaj i dwadzieścia dziewek, nie nazwie nikt szelmą, kpem, gwałtownikiem niewieściej cnoty, lecz wszyscy i wszędzie pić będą za jego zdrowie kwarciane kielichy i puchary pełne węgrzyna i małmazji. Z niej zaś zrobią ladacznicę albo polatuchę lub też, co gorsza, głupią zaściankową kurę, poćpiegę albo zwykłą przechodkę. Taki już parszywy był cały ten świat!