122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

A potem Dwernicka zamarła, kiedy uświadomiła sobie, że przez to wszystko nie powiedziała Dydyńskiemu, aby ratował Gedeona broniącego się samotnie we dworku. Dziewczyna chwyciła się za głowę, zaszlochała. Ale kiedy stanęła na progu, ujrzała Beryndę, Połoninę i Pińczuka, którzy właśnie wychodzili z dworu, wiodąc zakrwawionego, ale żywego Dwernickiego. Konstancja zaszlochała, kamień spadł jej z serca.

Dydyński jednak był niewrażliwy na niewieście łzy. Chwycił za szablę i wypadł na podwórze. Od razu w jego uszy uderzył huk wystrzałów, oczy zasnuł kwaśny dym prochowy, który dla ludzi kochających wojnę był niczym wonne kadziło, jak aromat najstarszego wina dobytego z omszałej beczki.

Hajducy i sabaci odparci od dworu wrócili z większą siłą – wparci spieszonymi semenami, szlachtą i pachołkami Stadnickiego. Szli do ataku, przystawiając do parkanów drabiny, rąbiąc bale i deski siekierami, ciskając płonące maźnice ze smołą na dachy szop i chałup, wspinali się na częstokoły po osękach. Dwerniccy strzelali im prosto w twarze, bili szablami, cepami, kiścieniami, spychali rohatynami i spisami, odrzucali drabiny widłami.

Siły szaraczków wyczerpywały się z wolna. Rannych i umierających znoszono do dworu Hermolausa, opatrywano naprędce, drąc w paski koszule, prześcieradła i poszwy, zagniatając chleb z pajęczyną, zmywając krew szmatami. Zabici leżeli wszędzie – padł Krzysztof Dwernicki, dogorywał pan Abraham zwany Szczerbakiem. Berynda dostał kulę w ramię, Kołodrub oberwał kiścieniem po krzyżu. Ostatnią krew w obronie wioski przelało kilkoro pacholąt i starców, kilkunastu krewnych i powinowatych Konstancji. Zewsząd dobiegały jęki i krzyki, wołania o pomoc. Strzelb i pistoletów nie miał prawie kto nabijać, tu i ówdzie Dwerniccy walczyli już na kolby i pięści, zastawiali się szablami i z trudem spychali napastników z umocnień.

Dydyński rzucił się bić sabatów i dworskich ludzi, prał ich sprawnie i bez zbędnych słów, jak drwal rąbiący drzewo na stokach Chryszczatej. Czasem tylko ustępował miejsca Szawille, bo Samuel oberwał w łeb i po boku, po czym trzeba było znieść go do dworu. Ale napór wrogów był silny i bezlitosny. Powoli słabła nieugięta wola oporu stolnikowica... Zaczynał już przemyśliwać, czy nie czas, aby wycofać się do kościółka lub nawet wszcząć pertraktacje z oblegającymi. Zastanawiał się, czy atakami dowodzi sam Diabeł Łańcucki, czy też któryś z jego ludzi. Choć jednak wpatrywał się w dymy i pożary, nie widział nigdzie wyniosłej postaci Stanisława Stadnickiego. Zapewne zatem Diabeł naznaczył regimentarzem jednego ze swych klientów i rękodajnych. Jeśli tak było, to być może mieli szansę, aby wykpić się układami i uzyskać chociaż przerwę w walce, która zaczynała przybierać coraz bardziej niekorzystny obrót.

Nie doszło do poddania się ani wywieszenia białej flagi. Kiedy obrona poczynała słabnąć, gdy ważyły się losy bitwy, niespodziewanie na tyłach ludzi Stadnickiego rozległy się strzały i krzyki.

Dydyński aż wspiął się na szczyt częstokołu, ryzykując wystawienie się na strzał. Wytężył wzrok i wreszcie ujrzał, co było przyczyną zamieszania. Zobaczył jeźdźców na wspaniałych polskich koniach, w deliach, w kolczugach i behterach, w przepysznych szyszakach turbanowych i misiurkach, cwałujących główną drogą wprost do dworu. Było ich pięciu, może ośmiu, ale z pewnością nie więcej niż dwunastu. Jacek nad Jackami widział, jak mknęli wprost na tyły wroga, jak palili z pistoletów do zaskoczonych semenów i hajduków. A potem jak burza wpadli w stłoczone szeregi sabatów, rozwalając łby i czaszki, rąbiąc szablami ze złowieszczą wprawą znamionującą doświadczonego żołnierza.

Kłując, siekąc i tratując wszystko, co stanęło im na drodze, dopadli do ogromnej karmazynowej chorągwi ze Śreniawą. A potem jeden z nich – potężny, zwalisty chłop z długą brodą, ciął chorążego w kark, inny chwycił drzewce. I wielki sztandar Stadnickiego padł, złożył się, zniknął.

Ludzie starosty wrzasnęli. Wstrzymali szturm na obwarowania dworu. Wnet w ich szeregach wszczął się zamęt, krzyki, zamieszanie. Dydyński już wiedział, co czynić. Nie mogli stracić tej szansy!

– Mości panowie! – ryknął do skrwawionych obrońców. – Odsiecz idzie! Prać sabatów, psubratów! Bij, kto w Boga wierzy!

Dwerniccy dostrzegli, co działo się po drugiej stronie płotów i kobylic, widzieli nadciągającą jazdę i zrozumieli, że odsiecz uderzyła w tył wrogów jak grom z jasnego nieba. Pierwszy ocknął się Pełczak, po nim Szawiłła, dalej reszta szaraczków i kto tylko jeszcze trzymał się na nogach.

Co tchu odwalili kłody, pniaki i podpory blokujące wrota, rzucili się, aby przełazić na drugą stronę palisad i częstokołów.

Dydyński pierwszy wypadł przez otwarte przejście z szablą w zaciśniętej dłoni, za nim pędzili Dwerniccy z kosami, szablami, kiścieniami, ze zdobycznymi pałaszami i spisami. Gnali na wroga z gromadnym rykiem. Z okien dworku, z dachu stodoły rozbrzmiały nowe strzały.

I to załamało żołnierzy Stadnickiego. Poniósłszy w boju wielkie straty, sądząc, że od strony gościńca następuje na nich wroga jazda, poczęli pierzchać między opłotki, w pola, pomiędzy płonące stogi z sianem, gumna i stodoły. Najpierw uciekli sabaci, którzy zawsze woleli rozbijać skrzynie i sklepy, krzywdzić dziewki i łupić szlachtę, niż stawać do boju z szablą w ręku. Za nimi popędzili skrwawieni hajducy, na końcu zaś semeni. Panika ogarnęła wszystko i wszystkich. Dobosze rzucali kotły, muzykanci trąby, chorążowie wyzbywali się sztandarów. Z wrzaskiem przerażenia czeladnicy i pachołkowie z Łańcuta poczęli wyrywać w pola, uciekać przez Solankę, wpadać w Wetłynę, walić się z nóg, upadać, topić, byle tylko dopaść zbawczego lasu. Dłuższy opór stawiła tylko jazda dworska, ale gdy uderzyli na nią Dwerniccy z kosami i spisami, kiedy dali ognia do jeźdźców stłoczonych w wąskich przejściach i ogrodach między chałupami, szlachcice i rękodajni Stadnickiego poczęli zawracać konie, a w końcu wszyscy puścili się skokiem za hajdukami.

Dydyński nie ruszył w pogoń. Szedł środkiem zakrwawionego traktu prowadzącego do wyważonych głównych wrót, gdzie leżały stosy trupów i martwe ścierwa koni. A na jego spotkanie podążało czterech konnych, których oblicza były wesołe, szczere i roześmiane, choć tu i ówdzie szpeciły je jeszcze niezagojone blizny i rany.

Mikołaj, Zygmunt, Stefan i Łukasz Dydyńscy jechali rysią na zdrożonych wierzchowcach. Z tyłu tłoczyła się czeladź, ośmiu pocztowych zabranych z Dydni i Niewistki, rodowych włości panów Dydyńskich. Choć wszyscy mieli marsowe miny, trudno wprost było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą te cztery poczty zbrojnych uczyniły większe spustoszenie niż dobrze okryta chorągiew husarska.

Mikołaj pochylił się w łęku, porwał Dydyńskiego w niedźwiedzie uściski, poklepał po bratersku po plecach, omal nie zgniatając przy tym żeber.

– Ty szelmo! – zakrzyknął. – Gdzieś się wybrał?! Na wojnę ze Stadnickim? Bez nas?!

– Przecież Diabłowi służyliście!

– I rzuciliśmy służbę w diabły! Kiedyśmy się dowiedzieli, że starosta zaścianek chciał schłopić, że na ciebie parol zagiął, rzekliśmy mu: „Pocałuj psa w rzyć, panie Stadnicki!” I jeszcześmy mu konie zagarnęli! Patrzajcie, jakie zacne husarskie i natolijczyki, jakie podjezdki śmigłe pod pocztowymi!

– A Przecław?!

Mikołaj popatrzył w ziemię.

– Ostał na służbie. On, bracie, zawsze miał do ciebie rankor, zazdrościł ci sławy i powodzenia. Pies drapał Przecława. Co to, my nie Dydyńscy bez niego?

Jacek zmarkotniał. Ból w plecach odżył na nowo. Może to odezwała się rana po kuli, a może tylko niemiłe wspomnienie?

Dwerniccy wracali bezładnymi gromadami – pocięci, pokrwawieni, ale z błyskiem w oku, krzyczący i wiwatujący. Gedeon podszedł do Dydyńskiego. Miał zakrwawiony łeb, zmęczone, przekrwione oczy, śmierdział dymem i siarką. Położył rękę na ramieniu szlachcica.

– Mości panie Dydyński – rzekł – dziękuję. Po prostu dziękuję, żeś nie zapomniał... O danym słowie.

Rana w plecach stolnikowica zapulsowała bólem jeszcze mocniej.

– Waszmość pozwól, oto moi bracia. – Wskazał Dydyńskich. – Mości panowie, poznajcie Gedeona Dwernickiego, który uratował mi życie. A w zamian za to ofiarowałem mu szablę.

Bracia pokłonili się, uchylili czapek i kołpaków.

– To wielki dzień dla nas – mruknął Gedeon. – I dla waszmościów. Dziękuję za pomoc. A teraz chodźmy znieść rannych i zabitych.

Dydyński pokiwał głową.

– Stryj Hermolaus skonał. Nie wytrzymał starowina bitwy. Nie dożył naszej wiktorii. Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. I światłość wiekuista niechaj mu świeci. A teraz do roboty! Nie będziemy tu sterczeć. Sabaci mogą wrócić!

* * *

Pobici sabaci i hajducy już nie wrócili. Ani tego samego dnia, ani następnego. Na próżno Dwerniccy wystawiali straże, wzmacniali parkany i zasieki, wysyłali na wszystkie strony konne czaty. Minął w końcu jeden tydzień i drugi, przeminęło Święto Łukasza Ewangelisty i nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wyglądało na to, że pokonany Stadnicki zaległ w swym łańcuckim Piekle, liżąc rany, i na razie nie dawał zaściankowi okazji do wojny.

Dała je jednak Konstancja.

Oczywiście nie zaściankowi, lecz stolnikowicowi sanockiemu.

Pierwsze pojawiły się równo w dwa tygodnie po pogrzebie zabitych tudzież po obwiedzeniu ciał sabatów i hajduków w sanockim grodzie. Nie obeszło się rzecz jasna, bez wpisania do ksiąg grodzkich kolejnej protestacji i przygotowania pozwu dla Diabła. Sterta papierów rosła w urzędzie grodzkim niemal z tygodnia na tydzień, cóż jednak z tego, skoro nie miał kto nosić pozwów. Woźny grodzki wypuszczony za okupem z loszku w Łańcucie kurował się od miesiąca z blizn, pręg po kijach i sińców, a na zastępstwo jakoś nie było ochotników. Wszystkim było bowiem doskonale wiadomo, że Diabeł Łańcucki srogo bijał urzędników wysyłanych doń z napastliwymi pismami. Zresztą gdyby nawet zaczęły się procesy, Stadnicki i tak kpił sobie zawsze z sądów i trybunałów; nie stawiał się nie tylko na indukta i repliki, ale nie fatygował nawet na dylacje i akcesoria. Siła była wystarczającym prawem dla niego, a o resztę zupełnie nie dbał.

Wszystko zaczęło się w dniu, w którym Jacek nad Jackami wybrał się na nadrzeczne łuhy, aby przejeździć konia, zranionego zresztą w czasie dawnej zwady na jarmarku w Dynowie. Konstancja zaś, która pojechała za nim na swym wronym koniku, najpierw dwa razy zajechała mu drogę, potem niby przypadkiem wyrżnęła nahajem w zad jego wierzchowca i uciekła, w końcu omal nie wpadła na Jacka i prawie zrzuciła go z kulbaki, gdy spłoszony Werchaty stanął dęba.

Dydyński nie wiedział, jak się zachować, zwłaszcza po rekuzie, którą dostał na zaścianku, w stajni w czasie bitwy. Z początku puszczał mimo uszu zaczepki i tatarskie zaloty panny; wreszcie, kiedy kilkakrotnie przemknęła skokiem obok niego, zniecierpliwiony rzucił się w pogoń i bez trudu dopadł Dwernicką, niemal w pół drogi do Ciasnej. Tam, w zagajniku z gęstych buków, wyciągnął ją z jarczaka, zmiażdżył w uścisku i wycisnął na wargach drugi już pocałunek.

Konstancja wyrwała mu się i znowu uciekła, gonił ją więc wytrwale, ale z tryumfem i przekonany, iż jego starania zaczynają odnosić skutek. Wszak nawet kropla drąży skałę, choć miną wieki, nim zdoła utorować łożysko dla podziemnej rzeki.

Od tego czasu spotykali się prawie codziennie, aby urządzać dzikie galopady po okolicznych polach, górach i dolinach. Jesień roku Pańskiego 1607 była piękna, ciepła i pogodna. Choć dochodził już koniec października, każdego ranka złote słońce wzbijało się nad sine mgły zalegające w dolinach Bieszczadu, wschodziło na niebie błękitnym, czystym i niepokalanym jak łza uroniona przez dziewicę nad grobem Chrystusa. Wstając, oświetlało krainę dziką, tajemniczą, niebezpieczną, a przez to jeszcze bardziej piękną, pełną nieopisanego uroku nawet dla kogoś, kto przez całe życie przywiązywał wagę jedynie do wojaczki, konia, szabli i zbroi. Panna Dwernicka znała tu każdy kąt, każdy głaz, buk, sosnę i strumień. Każdego ranka jeździli zatem po skalistych brzegach Wetłyny, przeprawiając się przez kamienne osypiska, progi oraz badunie Sinych Wirów i Zawoju. Ścigali się wąskimi leśnymi duktami prowadzącymi do wiosek zagubionych pod rozłożystymi ramionami Bieszczadu, gdzie między diłami Dwernika, Smereka, Halicza i Krzemienia szumiały tajemniczo srebrzyste smużki wezbranych górskich potoków – Hulskiego, Caryńskiego, Mucznego i Dwernika. Byli w Żubraczym pod Hyrlatą, położonym w tak dzikim wertepie i między tak ogromnymi borami, że aż trudno było uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto obrał sobie ten przysiółek na zamieszkanie. A jednak nie tak daleko od wioski przez ten dziki matecznik przebijały się liczne karawany kupieckie dążące na Węgry i do Małej Polski starym, wyjeżdżonym traktem ciągnącym się od Roztok na granicy aż po Baligród, Lisko i Sanok. I tutaj, zda się, przebiegała granica świata, bo zaraz za Baligrodem wjeżdżało się jak w czarne gardło. Droga i rzeka były jednym i tym samym, a z jednej i z drugiej strony strumienia wznosiły się czarne ściany jodeł i smreków. Jeździli też na Werhowynę, w najwyższej części Bieszczadu, gdzie ludzie zamieszkujący wioski i przysiółki byli równie zdziczali jak pradawna puszcza okrywająca szczyty i doliny. W górskich ostępach, w wioskach i przysiółkach ukrytych w wiekowych borach, gnieździł się hardy lud skory do zwady i pomsty. Tutaj, jak gdyby Ziemia Sanocka była małymi Dzikimi Polami, uciekali wszelacy hultaje, swawolnicy, wywołańcy i banici, a pod osłoną leśnych gąszczy przemykali beskidnicy z polskiej strony gór i tołhaje z węgierskiej. Chłopi ze Sturzycy, Polany, Ruskiego i Rosochów chadzali własnymi ścieżkami, z których te najbardziej kręte wiodły ich ku zbójeckiej sławie, dostatkowi i bogactwu, lecz znacznie częściej ku konopnemu strykowi kołyszącemu się na dębowej poprzeczce szubienicy. Tędy właśnie, przez nieoznakowane drogi i trakty, przekradali się na północną stronę gór tołhaje, sabaci i opryszki zbierający się w Bystrej, Lutni, Wołosiance, Zahorbiu, Sławnie, Użoku po drugiej stronie granicy, bo wszystkie z tych wiosek były zbójeckimi gniazdami. Tu urządzali swoje chadzki i wyprawy watahowie wołoscy, którym niestraszne były napady na szlacheckie dwory i największe nawet miasta. Po tej stronie gór ucztował kiedyś na kamiennym stole straszny Istvan, którego chłopi ze Stuposian zabili okrutnie na polanie Stuposiewskie i tam pogrzebali razem z braćmi we wspólnej mogile. Tutaj, na pograniczu Beskidu i Bieszczadu, zbójował Lewek Hostowicz, który zdradzony i wydany w ręce kata w karczmie w Komączy zawisł w Sanoku na pohyblu na strawę dla kruków i wron. Jego zbójnicką sławę podjął potem Marko Hatala, co przez lata wywijał się pachołkom starościńskim i harnikom. Aż wreszcie noga powinęła mu się w Lipnicy, skąd krótka już tylko czekała go droga – do Sanoka i na szubienicę, choć znajdywali się i tacy, co twierdzili, iż obwieszono go na Wisielniku Horodyskim pod Hoczwią.

Byli i po Hatali kolejni beskidnicy, łotry, watahowie – Karlik Ichnat z Radwani, Hryć z Wyłagu. A kiedy na mękach pokończyli życie, nastali po nich Łapszun i pnący się w górę w zbójckiej hierarchii Ihnat Wysoczan. Ci wszyscy mieli swoje kryjówki w Beskidzie, Bieszczadzie, w górach przemyskich i Samborskich. Tam, gdzie w bezludnych ustroniach, wśród górskich berd, w zarębach, skrytych, zapadłych i niedostępnych, wśród borów i wertepów siedzieli na czerszlach i poharach, w chałupach, grotach i ostępach dzicy i złowieszczy chłopi, przyzwyczajeni jak wilki do boju i walki. Z nich właśnie, a także z drobnej cząstkowej szlachty, z ludzi niebędących ani niczyimi poddanymi, ani wolnymi, z tych pół opryszków, pół chłopów, z wójtów strwiążkich nieodrabiających żadnych powinności, z kniaziów, krajników, łanników i wolników brali się najzawziętsi beskidnicy i hultaje.

Ale i tak znacznie groźniejsi byli od nich szlachetnie urodzeni rozbójnicy i swawolnicy, będący de nomine herbowymi Polakami i Rusinami, a w duszy brygantami i raubritterami na niemiecką modłę. Z sąsiadów Dwernickich słynęli z tego panowie Rosińscy z Teleśnicy Oszwarowej zwanej także Fedorową po drugiej stronie Sanu, sławni z zabijania szlachty, którą gościli we dworze. Tak trzy miesiące temu uczynili z Kroguleckim, odrąbawszy mu głowę w czasie uczty. Gedeon i Dydyński pełni byli obaw co do ich intencji, gdyż Rosińscy słynęli jako najzawziętsi poplecznicy i klienci Diabła Łańcuckiego, u którego od lat znajdywali ochronę i protekcję przed wieżą i starostą. W dalszych stronach żyli z rozbojów bracia Białoskórscy, synowie burgrabiego na Wysokim Zamku lwowskim, a także pomniejsi zbóje, jak: Żebrowski, Górski, Pamiętowski z zawziętą kompaniją wisielców urwanych przedwcześnie od powroza, a pochodzących z Łyskowic i Lachowic. Ten ostatni napadał często dwory i wioski, udając Tatarów. Dalej szła pomniejsza szlachta zaściankowa i zagrodowa – Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Żurakowscy. A także Paweł Zaklika z Gwoźnicy i Konstanty Komarnicki grasujący od czasu do czasu w górach Samborskich, zaprzysięgły wróg księcia Janusza Ostrogskiego.

Lecz teraz była już jesień. Góry opustoszały, jedynie woły i owce pasły się jeszcze na połoninach. Hultaje kryli się po dziuplach i matecznikach, a zbrojni panowie przepijali łupy i zapasy po dworach. Nikt i nic nie przeszkadzało zatem Konstancji i stolnikowicowi w ich wyprawach.

Gdyby ktokolwiek zapytał wówczas Jacka Dydyńskiego, czy trzymając w ramionach pannę Konstancję na Berdzie Falowej, przesiadując z nią w dzikich ostępach nad Solanką i Wetłyną, przemierzając pradawne bory Chryszczatej, liczy na coś więcej niźli tylko przelotną miłostkę, z pewnością potrząsnąłby przecząco głową. Wszak jemu, Jackowi Dydyńskiemu, nie wypadało brać sobie za żonę panny ze zubożałego rodu szlacheckiego, za którą w posagu mógłby dostać dwie beczki dziegciu i wiadro pokrzyw zebranych z ugoru przy Solance. Wprawdzie Dydyńscy nie należeli do wielkich posesjonatów, a Niewistka i Dydnia miały przejść po śmierci ich ojca w ręce sześciu braci, jednak Jacek nad Jackami był przecież dobrze znany w całym Sanockiem. Bijąc się ze Szwedami pod panem Chodkiewiczem i rozwalając w czasie zajazdów podgolone łby panów braci, nabrał tyle łupów, iż śmiało mógł startować w konkury do posażnych panien, córek miejscowych starostów czy dygnitarzy koronnych. Po drugie zaś Dydyński był zawodowym żołnierzem, towarzyszem chorągwi hetmańskiej, a choć porzucił służbę po konfederacji brzeskiej, miał zamiar znowu wrócić do szeregów. Nie był więc skłonny do sentymentów i mówiąc krótko – miał względem Konstancji jasny cel – chciał sprawdzić, czy prawdą jest, że każda białogłowa tak jak ryba smak swój nosi w środku. I czy smak ów u panny Konstancji jest może słodszy niźli u Jadwisi, najdroższej i najkraśniejszej ladacznicy z górnego przedmieścia w Łańcucie. Tudzież czy można w ogóle porównywać go ze smakiem pewnej dwórki pana Krzysztofa Zbaraskiego, z którą to niewiastą spędził Dydyński wiele upojnych chwil na podkrakowskim Kazimierzu. Mówiąc zaś wzniosłymi słowy – pan Dydyński był jak polski hetman, który chcąc utrzymać w ordynku swe nieopłacone, spragnione łupów i powstające do konfederacji wojsko, musi jak najszybciej wydać walną bitwę koronnemu nieprzyjacielowi, bodaj nawet był to lichy hospodar wołoski albo chorągiewka zbójeckich Wołochów, i pobić go ku swej chwale i sławie.

– Dziwny człek z tego Gedeona – powiedziała Konstancja, kiedy jednego z ostatnich październikowych dni wracali do Dwernik doliną Solanki.

– Uratował mi życie, a wam wolność – mruknął Dydyński. – Dzięki niemu obroniliście się przed Stadnickim za pierwszym razem. Aż nie chce się wierzyć, że przetrzymał tyle lat niewoli. Czy ty pamiętasz go z czasów, gdy wyruszał na wyprawę do Wołoch?

– Byłam wtedy dziecięciem w kołysce. Berynda zapamiętał go lepiej, ale Gedeon był dużo młodszy. Teraz, kiedy po latach wrócił przemieniony w Belialia, niemal nie przypomina nikogo z nas.

– Po dwudziestu latach na galerach każdy będzie wyglądał jak Szejtan albo zostaną z niego tylko kości na dnie morza.

– Czy ty wiesz, że Gedeon ma diabelskie pismo? Arkusz pokryty czarcimi zawijasami, znakami piekielnymi!