122132.fb2
– U niego w sakwie – szepnęła, nie wiedząc, czy dobrze robi, dzieląc się z Dydyńskim swoim sekretem.
– Jak wyglądało to pismo?
– Żebym ja była worożychą, tobym je odczytała. A tak... Tam były... Kiedy wstydzę się powiedzieć.
– Mów, mów, duszo moja. Nie powiem tego nawet księdzu.
– Tam były zawijasy, dziwne, diabelskie ogony albo za przeproszeniem, kutasy. Jak na jakim cyrografie. – Konstancja przeżegnała się nabożnie.
– To pewnie nie cyrograf – pokręcił głową Dydyński – ale pismo w tureckim języku. Pohańcy takie zawijasy na papierze kładą, jakby im Pan Bóg, z przeproszeniem, języki poplątał. Nieraz widziałem tureckie emiry, ceduły, glejty i listy. Nie dziwi mnie coś takiego u człowieka, który wrócił z krajów sułtana.
Konstancja westchnęła z ulgą. Popędziła Werchatego ostrogami...
W bramie do Dwernik stał Gedeon. Kiedy podjechali bliżej, Dydyński poczuł mrowienie na karku. Ogromny szlachcic wpatrywał się zmrużonym ślepiem w Konstancję, a jego oblicze było zacięte i gniewne. Czyżby miał za złe dziewczynie, że po raz kolejny wybrała się na przejażdżkę ze stolnikowicem.
– Gdzie wy się podziewacie?! – wybuchnął, kiedy podjechali bliżej. – Panie Dydyński, larum grają, na koń czas siadać, a ty niewiastę po roztokach włóczysz?!
– Co się stało?
– Stadnicki przysłał nam nowe pismo.
– Odpowiedź? Groźby? Połajanki? Pozew?
– Napisał, że chce się z nami pojednać. Winy darować, zastaw zawrzeć i ugodę. Do ksiąg wszystko roborować, a jeśli go z zajazdów i napaści skwitujemy, gotów nam wypłacić basarunki.
Dydyński uśmiechnął się zawadiacko. I podkręcił wąsa.
* * *
– To podstęp i zdrada – rzekł stolnikowic do Gedeona, Kołodruba i Beryndy. – Stara sztuczka Diabła. To samo uczynił Korniaktom Anno tysiąc sześćset pięć. Najpierw wyciągnął rękę do zgody, a potem, kiedy jego mość pan Konstanty rozpuścił milicję, ultima iulio, Stadnicki wpadł do Sośnicy z wojskiem, porwał go w jednej koszuli, okuł w kajdany i wtrącił do lochu.
Berynda i Kołodrub milczeli.
– Sęk w tym – rzekł Gedeon – że następnego zajazdu Diabła możemy nie przetrzymać. Ja wiem, że w waści żołnierska krew się burzy, ale popatrz sam. Połowa naszych pociętych, chorych, postrzelanych. Co z tego, że wzięliśmy rusznic, prochów, koni, kulbak i szabel, a nadto kilkaset złotych z sakiewek zabitych, jeśli nie ma komu dać tej broni do ręki.
– Co zatem radzisz?
– Chcę się z nim spotkać w grodzie sanockim. Na warunkach, o których wspomina. Przyjedziemy tylko ja i on. A każdy z nas będzie miał jednego uzbrojonego sługę. Tak zresztą postanowił pan capitaneus. Nie wierzę, aby Stadnicki chciał porwać nas albo zabić na zamku sanockim, na stolicy starostwa, w obecności podpiska, podstarościego, a może nawet samego starosty. Bo to byłby kryminał, z którego nieprędko by się wywinął.
– Jeśli tam pojedziemy tylko we dwóch, Stadnicki urządzi na nas zasadzkę w drodze powrotnej. Albo w tym samym czasie napadnie na Dwerniki.
– A mi się zdaje, że powinniście jechać – rzekł milczący dotąd Berynda. – Co nam szkodzi spróbować?!
– A jeśli nie wrócimy? Będziesz waćpan sam wioski bronił? I czym? Warząchwiami, wespół z babami i dziećmi?
– Raz kozie śmierć. Przynajmniej zyskamy na czasie – mruknął Gedeon. – Ja jestem gotów się z nim spotkać.
Kołodrub pokiwał głową.
– Skoro się upieracie, tedy zgoda – rzekł w końcu Dydyński. – Co pan każe, sługa musi. A zatem wyruszymy do Sanoka, jak chce Stadnicki. Pojedziemy do grodu jak wszyscy, przez Hoczew i Lisko, ale przy powrocie przeprawimy się promem przez San pod Sobieniem i wrócimy naokoło – przez Ustrzyki. Jeśli Diabeł zrobi na nas zasadzkę na traktach, to mamy szansę jej uniknąć.
Berynda i Kołodrub nadstawili uszu.
– Ale nigdy w życiu – rzekł Dydyński – nie pojedziemy do Sanoka sami. Weźmiemy moich braci i kilku Dwernickich, którzy poczekają na nas na przedmieściach. A potem uczynimy tak...
Pociągnął łyk lipcowego miodu. I wyłuszczył im swój plan.
* * *
Szlachcic, który wjechał na dziedziniec Piekła owego jesiennego popołudnia, zwracał na siebie uwagę. Jednak nie w taki sposób jak możni panowie posesjonaci. Zupełnie inaczej niż hultaje, towarzysze wojskowi czy znani swawolnicy. Ci pierwsi bywali pozdrawiani, drugim ustępowano z drogi, wszelako zerkając ciekawie, kto jedzie i po co, z jaką sprawą, jak odziany i młody czy stary.
Za tym panem bratem nie oglądał się nikt.
Ci wszyscy, którzy napotkali jego pogardliwy, zimny wzrok, natychmiast kulili głowy. Mieszczankowie i chłopi przemykali pod ścianami domów, pod murami i płotami łańcuckich ogrodów. Nawet srodzy, wąsaci zbrojni sabaci, którzy trzymali straż przed bramą, woleli udawać, że niczego nie widzą. Przynajmniej do czasu, gdy nieznajomy skręcił w stronę furty i stało się jasne, że zamierza wjechać na główny dziedziniec Piekła. Stanisław Stadnicki budził strach i grozę, więc spoglądano na niego jak na wcielonego czarta. Lecz jeśli starosta zygwulski był diabłem, ten człowiek wyglądał jak kochanek śmierci.
A najgorsze, że wcale nie był straszny, nie toczył dokoła błędnym wzrokiem, nie krzyczał, nie unosił się. Paradował w krótkim rajtroku do konnej jazdy, karmazynowej delii i wysokim kołpaku z przypiętą na otoku kitą czaplich piór. Jego oblicze nie wyrażało nic – złości ani bólu, nienawiści czy radości. Sprawiał wrażenie młodego, rozkapryszonego panka, który jednym drgnięciem brwi posyłał pachołka na sto kijów w pięty, a krótkim skinieniem palca nakazywał zamknąć chłopka na pięć dni do pręgierza. Spoglądając z bliska w jego oczy, miało się wrażenie, że człowiek ten był w stanie zamordować bliźniego za kolor pasa, a potem wrócić spokojnie do czytania wierszy.
Za młodym szlachcicem jechało dwóch pachołków strojnych po polsku, z twarzami i brwiami wymalowanymi barwiczką jak u pospolitych skortezanek. Widać było, że mieli za nic ludzkie obmowy, bo podążali obok siebie, trzymając się za ręce, przekomarzając cicho, czasem chichocąc. Świadczyło to tylko o tym, iż nieobce im były arkana tureckiej miłości, a kiedy spojrzało się na nich uważniej, można było dociec, że równie dobrze co na sodomickiej ars amandi znali się na mordowaniu. Ich wysztafirowane oblicza zdobiły liczne blizny i źle zagojone rany, a szable w wyświechtanych czarnych pochwach nosiły ślady częstego używania. Zapewne każdy pijanica, który zechciałby nazwać ich w karczmie sodomitami, prędzej pożegnałby się z uchem, niż zdążyłby złapać za rękojeść ormianki.
Z tyłu jechał jeszcze jeden pachołek – stary, wąsaty, przygarbiony, o gębie poznaczonej szramami i bliznami jak pieniek do rąbania drwa. Ten dla odmiany mruczał pod nosem modlitwy, nie zwracając uwagi na otoczenie. I co pewien czas żegnał się zamaszystym znakiem krzyża.
Kompania wjechała na dziedziniec zamku, gdzie szybko zakrzątnęli się wokół nich słudzy i pajucy. Młody panicz cisnął pachołkowi w twarz wodze wierzchowca, rozejrzał się po dziedzińcu.
– Gdzie starosta?!
Szybko wskazano im drogę do komnat. Weszli po drewnianych schodach wyłożonych krasnymi dywanami, a potem dwaj hajducy rozwarli przed nimi drzwi do głównej sali.
Stadnicki i Zegart czekali na nich przy stole zastawionym srebrnymi dzbanami z winem, kielichami i kubkami. Nie byli sami. Przy drzwiach czuwał tuzin hajduków zbrojnych w rusznice. A po prawicy Diabła stał Przecław Dydyński w kolczudze, delii, z dłonią na rękojeści szabli. Za nim zaś tłoczyli się liczni zabijacy wieszający się u rękawa delii lub pobierający lafę od pana starosty. Wszyscy popatrywali z ukosa na młodego przybysza, żaden jednak nie ośmielił się hardo spojrzeć mu w oczy. A już na pewno rzucić wyzwania.
Stadnicki poderwał się zza stołu. Ruszył do nowo przybyłego, rozłożywszy szeroko ramiona.
– Zbawco! – zakrzyknął. – Przyjacielu nasz! Salvatorze! Jakże miło mi cię gościć!
Diabeł chciał obłapić młodego szlachcica. Ale dla tamtego chcieć nie znaczyło wcale musieć. Dlatego zasłonił się przed starostą – po prostu oparł rozłożoną rękę na piersi łańcuckiego pana. To wystarczyło. Stadnicki zamarł z otwartymi ramionami.
Nowo przybyły wyminął go, poszedł prosto do stołu, zdjął i rzucił na blat rękawice, usiadł niepytany, jak gdyby kpiąc sobie z wszelakich reguł polskiej gościnności i okazując tym samym otwartą i jawną pogardę domowi Stadnickich.
Zegart własnoręcznie podsunął mu puchar pełen małmazji. Nieznajomy wstrzymał go krótkim ruchem głowy. Skinął na pachołka. Jeden z dwóch sodomickich towarzyszy szlachcica, ten z mniej umalowaną gębą, lecz w zamian za to woniejący piżmem i węgierskimi olejkami na pół podolskiej mili, podniósł naczynie w górę, skosztował, przymknął oczy, przepłukał usta, wreszcie skinął głową i oddał puchar swemu panu. Dopiero wówczas młody panicz leniwie pociągnął łyk słodkiego trunku.
– Mości panie starosto – rzekł głosem nieznoszącym sprzeciwu – kto to ma być?!
– Sprawa nie jest prosta – rzekł Stadnicki, któremu wrócił trochę poprzedni rezon. – Za Hoczwią jest zaścianek... Widzisz waść...
– Kto to jest?
Stadnicki zamilkł na chwilę, na jego obliczu narastał gniew. Ale pohamował się.