122132.fb2
– Trzy tysiące.
Stadnicki chrząknął. Wymienił z Zegartem znaczące spojrzenia.
– To duży pieniądz, mości panie – rzekł sługa. – Trzy tysiące złotych...
– Czerwonych złotych – poprawił nieznajomy. – Połowa z góry.
Stadnicki zacharczał i poluzował zapięcie żupana. Jego gęba przybrała kolor podobny zgoła do barwy delii podolskiego karmazyna.
Nieznajomy wstał. Zabrał rękawice i ruszył do drzwi.
– Czekaj, waszmość! – wydusił Stadnicki, widząc, że tym razem nie wygra. – Divina ope dogadamy się. Zgoda.
Nieznajomy skinął głową.
– Jest jeden warunek – dodał Stadnicki. – On musi być żywy.
– To warte pięćset więcej.
– Dam pięćset! – zacharczał Diabeł. – Ale Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, musi jak najszybciej znaleźć się tutaj. W tej świetlicy, w tych murach. W moich rękach.
– To teraz ja mam warunek, mości panie starosto.
– Rad go spełnię.
– Zanim przystąpię do dzieła, chciałbym spotkać owego Dydyńskiego. Twarzą w twarz.
– To da się załatwić. Ale nie będziesz mógł użyć swoich forteli, bo to będzie, rzekłbym, urzędowa wizyta.
– Powiedziałem, że chcę go tylko obejrzeć. I może chwilkę pogawędzić – mruknął nieznajomy. – W każdym razie dobiliśmy targu. Jakże miło to słyszeć, mości panie starosto. Mój sługa zgłosi się do podskarbiego waszmości.
Rozdział VI
Amor i demon
Komedia w grodzie sanockim ● Co się rodzi na polskim ugorze, połknie to morze ● Purim po szlachecku ● Krwawy odwet na Sanie ● Miłosierdzie stolnikowica ● Judasz z Dwernik ● Wygnanie ● Opowieści o tureckiej niewoli ● Ucieczka z jasyru ● Zraniona duma niewieścia ● Rębajło prosto z piekła
– W grodzie pusto – mruknął Jacek nad Jackami, gdy podjechał do Gedeona czekającego na wielkim wronym chmyzie pod bramą do klasztoru Ojców Franciszkanów przy sanockim rynku.
– Sprawdzałeś cerkiew? I podzamcze?
– Nie widziałem ani jednego sabata.
– Myślisz, mości Dydyński, że Diabeł wziąłby tu Węgrów? To tak jakby na bramie napisał: Stadnicki adsum!
– Sam napierałeś na tę wyprawę.
– Ostrożność nie zawadzi. Sprzykrzyły ci się Dwerniki, mości panie Dydyński? Wolisz w Piekle łańcuchami pobrzękiwać? Mnie rozkazywać, a tobie słuchać.
– Tedy słucham. Co teraz?
– Skoro nie ma nigdzie zasadzki, to jedziemy na zamek.
Ruszyli wolno, przebijając się przez zatłoczony rynek. Mijali przekupki, chłopów z solą, suszoną wiśnią, kupieckie kolasy, skarbne wozy wyładowane kufami z węgierskim winem, antałami z piwem i gorzałką. A także leżące tu i ówdzie sterty belek, tarcic, kamieni i cegieł, mularzy wiozących na taczkach świeże ciosy, cieśli piłujących deski, okorowujących ogromne bale zwiezione z lasów Bieszczadu. Sanok ciągle odbudowywał się po pożarze, który w zeszłym roku zniszczył prawie pół miasta, docierając niemal do zamku i klasztoru. Ze wszystkich stron Rusi Czerwonej śpieszyli tutaj czeladnicy i mistrzowie, kupcy i faktorzy wiozący kamień, drewno i palcówki.
Deszcz przestał siąpić, kiedy dojechali do drewnianego mostu wiodącego ku zamkowej bramie zwieńczonej dwiema wieżami z cegły. Wrota były otwarte, jak to w zwykły dzień, aby do grodu mogła zjechać szlachta sanocka załatwiać pozwy, obiaty i protestacje.
Pachołkowie z milicji starościńskiej czekali na murach i basztach. Wszędzie widniały ciemnoniebieskie świty i bekiesze kozaków starosty sanockiego zbrojnych w rusznice i szable. Zamek obsadzony był wojskiem jak przed najazdem Tatarów, których, nawiasem mówiąc, nie widywano w tych stronach przez ostatnie kilka lat.
Dydyński i Dwernicki wjechali wolno na główny dziedziniec kamiennego, trój skrzydłowego zamku pamiętającego czasy królowej Bony i Mikołaja Wolskiego, który w miejsce ponurych kamiennych blend i sterczyn ozdobił wszystkie budowle gzymsami, attykami, półkolistymi portalami i belkowanymi stropami.
Służba grodzka oczekiwała na nich przed głównym wejściem zdobionym ogromnym kamiennym portalem z fryzem wyobrażającym herby Litwy, Polski i Sforzów.
– Pan starosta oczekuje waszmościów w kancelarii – rzekł stary sługa, biorąc z rąk Dydyńskiego wodze konia.
– Stadnicki już jest?!
– W rzeczy samej. Przybył z jednym czeladnikiem.
– To dobrze.
– Mości panowie – rzekł pachołek starościński, kiedy zsiedli z koni – wedle ugody, którą przed panem starostą zawrzeć chcecie, mieliście stawić się do sądu grodzkiego samowtór, bez broni. Oddajcie, waszmościowie, pistolety, łuki, rusznice, pałasze, kindżały i co tam jeszcze macie, aby stało się zadość sprawiedliwości.
Dydyński bez słowa odpiął szablę z rapci. Gedeon bez wahania oddał swoją batorówkę młodziutkiemu kozaczkowi.
– Strzelby waszmościowie nie macie? – spytał podejrzliwie sługa.
Gedeon odchylił poły delii. Dydyński pokręcił głową.
– Przy koniach zostały.
– Tedy pozwólcie na górę, mości panowie. Wskażę drogę.
Ruszyli za starym pachołem starościńskim, stukając podkutymi butami na kamiennych płytach podwórca, łomocąc na deskach podłogi, gdy przestąpili kamienny próg. Szybko znaleźli się w przepastnej sieni, skąd pięły się w górę drewniane schody. Balustrady i poręcze były rozchwierutane, ozdobione nacięciami od szabel i czekanów – świadectwem zwad i awantur, jakie odbywały się tu czasem z okazji roczków ziemskich i sądów grodzkich obradujących, jak nakazywał obyczaj, co sześć niedziel. Kamienne ściany nosiły ślady nacięć – w miejscach, gdzie sanoccy awanturnicy i pieniacze ostrzyli klingi szabel i pałaszy, aby skuteczniej upuścić znienawidzonemu sąsiadowi kilka kropel szlacheckiej posoki.
– Wejdźcie na górę, do komnaty, waszmościowie – rzekł sługa. – Tam już na was czekają.
Gedeon ruszył pierwszy. Wchodził na stopnie powoli, z namysłem. Ledwie doszedł do połowy schodów, kiedy Dydyński usłyszał zbliżający się łoskot podkutych butów. Ktoś schodził w dół po trzeszczących deskach – pewnie sługa albo palestrant, jakich wielu kręciło się zawsze wokół sądu grodzkiego. Jacek zobaczył młodą twarz nieznajomego, błyszczące oczy i czerwony ślad na policzku – jakby po uderzeniu czy ciosie płazem szabli. Palestrant nie silił się, aby zejść z drogi Gedeonowi, niechętnie ustąpił mu miejsca, bezczelnie potrącił szlachcica w ramię, jakby chciał zepchnąć go ze schodów.
Dydyński jednak wiedział od razu, że to nie był przypadek. Nic nie uszło jego oczom. Dostrzegł, jak młody szlachetka chyłkiem włożył w dłoń Gedeona rękojeść pistoletu. Przez chwilę w półmroku zalśniła wypucowana do połysku lufa; potem Dwernicki odsunął połę delii i wsunął broń z boku, za pas.
Jacek położył mu dłoń na ramieniu w chwili, gdy Gedeon chciał złapać za klamkę.
– Stój! – wysyczał. – Co to ma być, do kroćset!? Mieliśmy przyjść bez broni.
– Czep się lepiej ogona swego konia, Dydyński – warknął Gedeon.