122132.fb2
– Ze wszystkich ludzi w tym miejscu – rzekł gwardian – ja znam o tobie prawdę. I rzeknę ci, że nie uczyniłeś tego dla zapobieżenia nikczemności, ale dla prywatnej zemsty, która spala twą duszę. Albowiem wyszedłeś dopiero wtedy, gdy usłyszałeś, że to sprawa ze starostą zygwulskim!
– Tak, ojcze. – Pątnik spuścił wzrok.
– I dlatego nie dałem ci rozgrzeszenia, mój synu. Miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Odpuść wrogom. A kiedy to uczynisz, wróć do mnie, a ja dopuszczę cię do świętej komunii.
– Ostańcie tedy z Bogiem!
Pielgrzym starł krew z czoła, odtrącił bernardyna, który przypadł doń z naręczem szarpi, i wspierając się na kosturze, ruszył w stronę bramy. Mnisi rozstępowali się przed nim, odprowadzali go zdumionymi spojrzeniami, żegnali krzyżem. Nie zwracał na nich uwagi. Szedł wolno prosto do krużganka, a potem w stronę placu przed głównymi wrotami kościoła. Gwardian uczynił znak krzyża.
– Bracie Mikołaju! – jęknął Błażej. Dwaj konwersi prowadzili go pod ramiona, pomagali tamować sączącą się z rozbitego łba, plamiącą tonsurę i habit krew. – Dlaczegoście go odprawili? Toż to nasz wybawiciel!
Ojciec Mikołaj odwrócił się w jego stronę. Błażej ujrzał jego pobladłe oblicze i płonące gorączką oczy.
– To diabeł – rzekł ponuro Mikołaj. Bernardyni zadrżeli, stojący najbliżej zakonnicy przeżegnali się, spojrzeli z lękiem w stronę oddalającego się nieznajomego.
– Uprzątnijcie wszystko – wyszeptał gwardian. – Rannych do infirmerii i opatrzcie. A potem przynieście mi kropidło. Trzeba oczyścić to miejsce.
* * *
Wjechali w wąskie, zastawione wozami i kolasami uliczki Tyczyna, gdy zegar na drewnianej ratuszowej wieży zaczął wybijać południe. Przybyli w sześciu – wszyscy przy szablach, półhakach, bandoletach i z bojowym moderunkiem, jakiego próżno by szukać nawet wśród towarzystwa chorągwi kwarcianych. Odziani w pyszne żółte i karmazynowe delie, na których jeden guz zdawał się być wart więcej niż cały zaścianek sanockiej szlachty-hołoty. Jechali rysią w lśniących kolczugach i karwaszach, futrzanych kołpakach; w bechterach nakrytych skórami lwów i lampartów. W ferezjach, z których najmniej strojna narzucona na grzbiet hołysza od razu uczyniłaby z niego jaśnie oświeconego pana brata.
Na ich widok cichły rozmowy, miejskie łyki ustępowały z drogi, a chłopi zginali się w ukłonach, gniotąc w spracowanych dłoniach futrzane czapy i filcowe magierki. Szaraczkowie wystający przy wyszynkach, beczkach z piwem i kotłach z kaszą odwracali głowy, udając, że szukają utraconej mądrości na dnie kufla. Franci i szelmy nagle zaczynali być ciekawi, cóż takiego płynie w tyczyńskich rynsztokach, a miejskie zawalidrogi kryli się w bramach, przemykali podsieniami drewnianych domów. Żydzi łapali się za brody i pejsy, zamykali okna, kobiety wciągały do domów dzieci. Jedynie sławny burda, paliwoda i wichrzyciel Marcin Kramarz szarpnął ze złością za złotego guza swojej bekieszy. Ale nawet on nie szukał zwady z jeźdźcami, których wyczyny, a raczej wybryki, nie od dziś znane były mieszkańcom Tyczyna.
– To oni sami – krążyły trwożliwe szepty wśród mieszczan i szlachty. – Dydyńscy! Na kogóż dzisiaj parol zagięli? Zwada będzie! Już krew czuć! Skoro podpiją, zaraz zabiją! Jezusie Nazareński! Spasi Chryste!
Niewiele robiąc sobie z ludzkiej opinii, spoglądając szyderczo na mieszczan, a pobłażliwie na szlachtę, uśmiechając się oraz podkręcając wąsa na widok wymalowanych ladacznic i przechodek, bracia Dydyńscy dojechali do rynku. Tu właśnie, pod straganami, na których przekupnie prezentowali wełnę sprowadzoną z Krakowa dla miejscowych tkaczy, czekał na nich ubogi szlachetka z szabelką przy boku. Był młody, zawadiacki, a chociaż jego żupan wyglądał jak wyciągnięty z trumny pradziada, spoglądał na świat bystro, dumnie i hardo.
– Panom Dydyńskim cześć i sława! – zawołał.
– Czołem, bracie Przecławie! – rzekł jadący na czele Jacek Dydyński, najstarszy z braci, zwany przez wzgląd na swoją bitność i wojenne podstępy Jackiem nad Jackami. – Jakże tam, udał się fortel?
– Siedzi w alkierzu i nawet nosa za próg nie wystawi.
– A czeladź?
– Pijana jak świnie. Jam to, nie chwaląc się, sprawił. – Przecław Dydyński podkręcił wąsa. – Opłacało się za szaraczka przebrać i zdrowie chamów pić. Dwóch pachołków zostało na warcie, ale i ci pod dobrą datą.
– A nie dowiedział się, że przyjechaliśmy?
– On teraz, bracie, co innego ma do roboty – uśmiechnął się tajemniczo Przecław. – Sam zobaczysz. Zapewniam, że nieprędko skończy. Jeśli w ogóle skończy!
– Z koni, bracia! – zakomenderował Jacek nad Jackami.
Dydyńscy zeskoczyli z kulbak i terlic. Ruszyli do szynku u Matiasza Połuby, zwanego szumnie Wiedniem, chociaż mieszkańcy Tyczyna od dawna już określali go krótką i wdzięcznie brzmiącą nazwą Mordowni. Szybko wkroczyli pod omszałe przypory drewnianych podsieni ozdobionych wyschniętym, poszczerbionym wieńcem – znakiem, który ściągał pijaniców i moczygębów równie skutecznie co zapach świeżego mięsa muchy i bąki.
Szynk Połuby nie był karczmą zajezdną, więc drzwi nie prowadziły do sieni, ale od razu do głównej izby gospody. Dydyński porwał za swą czarną szablę. Z krótkim, złowróżbnym świstem ostrze wyskoczyło z pochwy. A potem kopniakiem otworzył drzwi i wpadł do karczmy razem z braćmi.
Nikt nie poderwał się z ław na widok uzbrojonych gości. Nikt nie chwycił za szablę czy czekan. Nikt nie strzelił...
Wnętrze karczemnej izby oświetlonej kagankami, świecami i migotliwym blaskiem ognia płonącego w grabie wyglądało niemal jak pobojowisko. Drugi Kircholm, jak mógłby rzec Jacek Dydyński, były towarzysz chorągwi husarskiej pana hetmana Chodkiewicza. Jednak zamiast Szwedów na ławach i stołach leżeli pijani czeladnicy i pachołkowie, hajducy i sabaci, a wokół nich poniewierały się ogryzione kości, drewniane kufle, cynowe puchary do wina, resztki chleba, misy z kaszą, poprzewracane konwie i antałki.
Dydyński nie poświęcił pijanym pacholarzom więcej uwagi co kurom umykającym w kąty izby. Od razu ruszył ku drzwiom do alkierza, przy których stała straż – dwóch rosłych hajduków w krasnych żupicach i szarawych deliach. Ci byli jeszcze na nogach – nie wiadomo, czy wypili mniej, czy też z większą powagą traktowali swoją służbę. Zamiast, jak pozostali, tarzać się w nieczystościach, kiwali się sennie i ożywili dopiero wówczas, gdy Dydyńscy byli o krok.
– To ty... Hryćko? – wydukał jeden z nich, nieco zdumiony pojawieniem się braci. – A co ty... taki wysoki?
– Pan Trojecki w alkierzu? – zapytał Jacek nad Jackami. Na razie grzecznie i bez nalegania.
– Troje...ssssski... nasz pan... tak, tak... – wymamrotał drugi, bardziej widać zamroczony niż pierwszy. – Do alkierza... nikomu nie lzia... Pan zakassssał.
Uniósł na wysokość oblicza brudny palec wskazujący, po czym pokiwał nim smętnie w prawo i w lewo.
– Puszczaj, chamie, a daruję cię zdrowiem!
– Pan powiessssiał... – wymamrotał pijany – coby drzwi bronić, gdyby Dydysssscy przyszszli...
– A więc brońcie!
Dydyński odtrącił rękę sługi i walnął go rękojeścią szabli w łeb. Hajduk szarpnął się, porwał za broń, a potem padł na klepisko. Z drugim było jeszcze mniej roboty. Mikołaj Dydyński nie zdążył nawet połechtać go obuszkiem. Starczyło, że pchnął czeladnika na ścianę, a ten osunął się na ziemię i zachrapał słodko jak hurysa po upojnej nocy.
Drzwi do alkierza były zaryglowane. Mikołaj – najpotężniejszy z braci – runął na nie jak rozjuszony byk, którego pan Wapowski wypuścił kiedyś dla uciechy na ulice Dynowa. Drewniana przeszkoda rozleciała się w jednej chwili. Mikołaj, wziąwszy zbyt duży rozpęd, wyłożył się jak długi na wyłamanych deskach, a Jacek spokojnie przekroczył próg, przestąpił nad bratem i stanął przed stołem, na którym parowała jeszcze gęś na czarno ze śliwkami, w konwiach stał zacny węgrzyn, a na półmiskach królowały marcepany i wielkie cukrowe głowy. A na ławie siedział rozparty jak turecki basza gruby szlachcic z nosem czerwonym od pijaństwa i sumiastymi wąsiskami. U jego stóp zaś klęczała Sonka – najładniejsza ladacznica z Rzeszowa. Uwadze Jacka Dydyńskiego nie uszedł zaś fakt, iż dziewka dziwnym trafem trzymała głowę na wysokości hajdawerów pana Trojeckiego.
Miłośnica, choć niećwiczona w retoryce, czyniła właśnie ze swego gardła użytek, który niewiele miał wprawdzie wspólnego z kazaniami Piotra Skargi czy sejmikowymi mowami, ale na pewno spodobałby się każdemu mężowi. Mówiąc zaś krótko – uprawiała ars amandi w tak bezbożny i bluźnierczy sposób, że nawet najzacniejszy ksiądz bernardyn z pobliskiego Rzeszowa dałby za ową czynność przynajmniej trzy dni postów pokuty i z tysiąc ojczenaszów na dokładkę.
– Czego?! – ryknął Trojecki. Ladacznica nie poderwała się, nie krzyknęła. I całe szczęście. Bo gdyby to uczyniła, być może wygasłaby ze szczętem męska linia rodu Trojeckich z Trojczyny. Szlachcic poderwał się z ławy, złapał za hajdawery, podciągnął. A widząc, że ma do czynienia z Dydyńskimi – porwał też za szablę. – Czego tu chcecie?! – warknął. – Guza szukacie?!
– Szukamy – potwierdził Dydyński i jakby na potwierdzenie swych słów zdjął kołpak. – Przysyła nas pan starosta zygwulski.
– Dobry znajomy waszmości – uzupełnił Przecław.
Trojecki zamarł. Popatrzył na Dydyńskich. Zerknął w stronę drzwi do głównej izby, a nawet po kątach, jakby spodziewał się tam zobaczyć przybywające mu na pomoc hufce anielskich serafinów. Będąc widać w czarnej rozpaczy, zerknął nawet na Sonkę, tylko po to, aby przekonać się naocznie, jak zmienna i fałszywa jest kobieca natura. Sonka bowiem skoczyła w kąt izby, a widząc, iż Dydyńscy są górą, ani myślała, aby wołać gwałtu. Przeciwnie – wyszczerzyła zęby do najmłodszego z nich, Łukasza.
– Hryćko, Stiepan! – jęknął Trojecki w stronę drzwi do głównej izby karczmy. – Bywajcie tu! Zaraz!
– Chyba się pospali – mruknął Przecław, kiedy na nawoływania stolnika odpowiedziało głuche milczenie. – Zawołaj, waść, głośniej!
– Wa...szmościowie to czego chcecie? – zapytał Trojecki, spuszczając nieco z tonu. – Przecież możemy się dogadać...
Dydyńscy wybuchnęli śmiechem.
– Pozwól, waść, że przypomnę, czemu zawdzięczasz spotkanie z nami – rzekł Jacek. – Dwa miesiące temu przysłałeś do Łańcuta woźnego z pozwem za rzekome zagarnięcie zboża z jarosławskich spichrzów. A wiadomym jest, że kto list wysyła, prędzej czy później odpowiedzi się doczeka. I to my, panie bracie, jesteśmy tym responsem.
– Jeśli o owo zboże idzie – rzekł Trojecki coraz bardziej zaniepokojony – to cała rzecz toczy się między mną a panem łańcuckim. A wam nic do tego.
– Rzecz oczywista, że nam do tego – zaoponował Dydyński. – Jesteśmy przyjaciółmi i towarzyszami pana starosty. A nawet pomijając naszą znajomość, tedy my sami pro publico bono chcemy dać godną odprawę potwarcy, który ośmielił się gnębić pozwami pana ze Żmigrodu, starego żołnierza, który krew przelewał za ojczyznę...
– Chyba za ojcowiznę – mruknął Trojecki. – I nie swoją przelewa, a waszą, bo mu stolnikowice sanoccy służą za rękodajnych i hajduków. Wielkim partyzantem jesteś starosty zygwulskiego, mości panie Dydyński. Ba, nie tylko partyzantem, widzę, ale i rękodajnym, famulusem domowym. Głowę dałbym, że kiedy pan łańcucki talara na święty Marcin ci przyobieca, to ty pewnie jak kuglarz kozły w powietrzu fikasz.