122132.fb2
Ostatkiem sił koń wylądował wszystkimi kopytami na wolnym skrawku pokładu, zarżał, zakwiczał przeraźliwie, wyhamował wśród porozwalanych baryłek z potażem. Jeździec z trudem osadził go w miejscu, ściągając wodze z największym wysiłkiem, rozkrwawiając Białonóżkowi pysk twardym munsztukiem, aż ten zarżał boleśnie. Stolnikowic przerzucił wodze przez dach budy, z której sterczał grot małej chorągiewki, a potem skoczył z szablą w ręku prosto na Przecława.
Starli się z brzękiem ostrzy na deskach mokrych od wody i potażu.
– Dalej, bracie! – ryknął zdrajca, zastawiając się przed szablą Jacka, młócąc klingą w powietrzu. – Zabij mnie! Zawsze byłeś górą!
Dydyński odbił ostrze, uniknął cięcia w pierś desperackim zwodem, zmacał brata przeciwtempem.
– Zawsze to tobie się kłaniali – zawył Przecław. – A ja co? Stul gębę, służ i zagryzaj wargi. Całuj po rękach, które Jackowi do uścisku podawano! Zbieraj za niego cięgi!
Bili się jak dwa diabły! Cięcie wrąb, zastawa, zbicie, odpowiedź, błysk szabli wzerk, podlew, referendarskie...
– I pilnuj brata w łaźni! – zakrzyczał Przecław. – W zamtuzie, u dziewki... Noś za nim szablę, bo tyś gorszy!
Silny prąd porwał tratwę na sam środek rzeki. Obrócił dokoła własnej osi. Białonóżek stanął dęba, szarpnął wodzami, zarżał przestraszony.
– Strzeliłeś mi w plecy, psi synu! – ryknął Jacek, tnąc brata nyżkiem w żywot. Przecław zbił ostrze, w ostatniej chwili przyjął je na zastawę, chlasnął brata włęg, z całej siły, z piruetu, rąbnął wbrew, potem leciutko w kiść, z nadgarstka...
– Boś ty buntownik! – krzyknął. – Pana zdradziłeś!
– Diabła, nie pana! Czarta Łańcuckiego!
Ścięli się z furią, aż iskry poszły z ostrzy i zastawy. Walczyli zdyszani, wściekli, na chybocącej tratwie, tuż obok wierzgającego, spłoszonego konia.
– Złamałeś słowo!
– Brata postrzeliłeś!
– Który mnie gorzej jak psa traktował!
A potem Jacek ciął z góry, szybko niczym bies zatoczył dłonią małe kółeczko w lewo, właśnie wtedy, gdy przeciwnik złożył się do górnej zastawy... I wyprowadził zwód do cięcia włęg!
Przecław zastawił się... Za późno, za płytko!
Jacek uderzył z taką siłą, że ostrze szabli brata pękło na pół, zafurkotało w powietrzu, wbiło się w ścianę szopy rotmana, zadygotało. Zdrajca dostał w bok, niezdarnie zastawił się samą rękojeścią; Dydyński ciął go w łeb, posłał na kolana skrwawionego jak byczka, a potem puścił szablę, chwycił młodszego brata za szyję, obalił na zakrwawione deski, na plecy, przydusił kolanem.
Wyrwał kindżał zza pasa, wzniósł go w górę!
– Nie zabijaj! – jęknął ranny. – Litości!
– Módl się!
– Jest zdrajca! – ryknął rozpaczliwie Przecław. – W Dwernikach! Ja powiem... Daruj! – zacharczał, splunął krwią.
Dydyński zamarł ze wzniesionym kindżałem. Zadygotał, gdy usłyszał te słowa.
– Co? Co takiego powiedziałeś?!
– Zdradzono was – jęknął pokonany. – On... doniósł wszystko Stadnickiemu... Wiedział, że będzie was więcej... Że pojedziecie na Ustrzyki... Nie powiedział tylko... – Przecław, choć zalany krwią, uśmiechnął się słabo – że się za Żydów przebierzecie... Myślałem, że się rozdzieliliście. Dlatego tak gładko wam poszło...
– Daruję cię zdrowiem – warknął Jacek. – Ale chcę wiedzieć, kto to jest.
– Bieniasz... Bieniasz Dwernicki, znaczy się... Berynda!
Dydyński wypuścił z rąk kindżał. Złapał się za podgolony łeb. To... To było aż śmieszne, całkiem jak u Plauta albo w Terencjuszowej komedii. Berynda zdradził? Ale po co? Dlaczego?! Cóż takiego mógł obiecać mu Stadnicki?
Rzeka niosła ich dalej i dalej... Na Sanok, na Hulucz... Ku rodzinnej Niewistce Dydyńskich.
To nie mogła być prawda!
Ale Berynda znał ich plan w tej części, która udała się Stadnickiemu. Wiedział, którędy pojadą i jaką drogą będą wracać. Był na naradzie, na której postanowili, że wbrew obietnicy danej staroście Gedeon i Jacek wezmą do Sanoka braci Dydyńskich i pachołków z Dwernik. Ale ponieważ został na zaścianku, nie dowiedział się, że Dydyński wpadł na pomysł z żydowską maskaradą.
Bo pomysł ten przyszedł stolnikowicowi do głowy po drodze!
Jacek nad Jackami wstał. Spojrzał dokoła – na szarą, wezbraną rzekę, na zakrwawioną tratwę. Na rannego brata.
– Daruję cię zdrowiem ostatni raz – powiedział. – Jeśli się kiedyś spotkamy, zabiję cię jak psa, Przecławie. A teraz idź, gdzie cię oczy poniosą! – Zawahał się, rozłożył ręce. – I nigdy nie wracaj...
* * *
Berynda wyciągnął z paleniska rozżarzony pręt, złożył go na kowadle, przytrzymał szczypcami. Uderzał młotem z rozmachem, walił, sypiąc iskrami, dopóki nie spłaszczył końcówki. Z sykiem zanurzył żelazo w wodzie, wyciągnął, obejrzał, a potem cisnął w płomienie i wyprostował się, gdy zobaczył stolnikowica sanockiego. Dydyński stał z dłonią na rękojeści szabli. Nie krzyczał, nie obrażał, nie wyzywał. Po prostu spoglądał ze smutkiem.
– Zdradziłeś, waszmość – rzekł powoli – wydałeś nasze plany Stadnickiemu, a na mnie z Gedeonem pomogłeś przygotować zasadzkę.
Jeśli Jacek nad Jackami myślał, że Berynda rzuci się nań z kowalskim młotem, to się mylił. Szlachcic odłożył narzędzie na kowadło z brzękiem, spuścił głowę, zgarbił się, odrzucił z czoła mokre od potu włosy.
– Dobrze, że wiesz – mruknął. – Nie miałem już sił, aby z tym dłużej żyć. Ja się nie urodziłem judaszem, ale zwykłym chudopachołkiem. Ale musiałem to uczynić... Nie było innej drogi.
– Ile zapłacił ci Stadnicki za nasze głowy, mości panie judaszu?
– Nie zależy mi na waszmości śmierci – pokręcił głową Berynda. – Ale gardło mości Gedeona jest dla Diabła warte więcej niż cała nasza wioska! Stadnicki obiecał mi poniechać wojny, zajazdów, kaduka... Dać nam spokój i sowicie zapłacić w zamian za jego łeb.
– Gdyby nie Gedeon, chadzalibyście dzisiaj na odrobek, Smoliwąs by wami rządził, do kuny i kabata zamykał, kijami bił. Ładnie waść się odwdzięczyłeś.
– Życie zawdzięczasz, panie stolnikowicu, tylko prośbom i błaganiom Konstancji. To ona ubłagała Gedeona, aby nie dobijał cię jak wściekłego psa. Za jej namową wyciągnął ci kulę i kazał opatrzyć.
– Zanadto zbaczacie z tematu, panie Berynda. Nie przyszedłem tu, aby mówić o moim ocaleniu, ale o waszej zdradzie. Dlaczego to uczyniłeś? Ja tego nie mogę zrozumieć! Łeb mało mi nie pękł, gdy Przecław powiedział mi o wszystkim.
– Gedeon pcha nas do wojny, z której nie wyjdziemy cało – rzekł ponuro Berynda. – Jemu nie idzie wcale o Dwerniki, o naszą wolność i klejnoty szlacheckie, ale o zemstę na Stadnickim. Nienawidzi Diabła i w imię tej nienawiści gotów jest poświęcić cały nasz ród!
– A ja w zupełności się z nim zgadzam. Wszyscy w okolicy boją się Stadnickiego, jeno nie my! Jeśli teraz ustąpimy, jeśli okażemy słabość, wtedy Diabeł zagryzie nas jak głodny wilk! Nie możemy mu pofolgować, bo skończymy jak Ligęza albo Korniaktowie i dołączymy do zacnej kompanii w lochach pod Piekłem.
– Nikt nigdy nie widział tu Gedeona – mruknął Berynda. – Byłem dzieckiem, kiedy wyjeżdżał na wyprawę do Multanów. A jedyny człowiek, który go poznał, dziad Hermolaus znaczy się, padł rażony apopleksją na sam jego widok. Złota Czasza coś wiedział. On coś pamiętał. Kiedyś, gdy leżał bez czucia na łożu i wspominałem przy nim Gedeona, rzucał się strasznie, przewracał oczyma, zębami zgrzytał jak upiór z Jawornyka. Oj, nie podobało mi się to, ale milczałem. Za ręce go brałem, ucha nadstawiałem. On coś chciał mi przekazać, ale nie miał jak, bo leżał jak kłoda.
– Majaczył.
– Kiedy ja jak przez mgłę pamiętam człowieka z blizną na czole! Waszmość mi nie uwierzysz, ale jestem pewien, że gdy nasz ojciec, Prandota, wyjeżdżał z pocztem bić się z Turkami pod Agrę...