122132.fb2
– A pod Agrę... Taki zamek u Węgrów, co padł wzięty zdradą.
– Tam był Stadnicki! Na pewno! Sam się do tego przyznał w grodzie w Sanoku...
– Nie wiem, co miał do tego starosta zygwulski, ale jestem prawie pewien, że wtedy, gdy rodziciele wyjeżdżali na wojnę, towarzyszył im człek z blizną na czole... Z taką samą, jaką nosi Gedeon. Ale to nie był nikt z naszej rodziny.
– A więc wedle twych słów Gedeon to nie Dwernicki? W takim razie kto? Samozwaniec?
– Tego nie wiem, wszelako pewne jest jedno – on doprowadzi do zniszczenia Dwernik. Do śmierci nas wszystkich, przez swą szaleńczą nienawiść do Diabła Łańcuckiego. I dlatego musiałem go powstrzymać. Wybacz mi, waszmość... Ja wiem, że zgrzeszyłem, ale nie mogłem dłużej tego wytrzymać...
– Ale może ja ci powiem, dlaczegoś to uczynił?
Gedeon pojawił się tak jak zwykle – szybko, cicho i niespodziewanie.
– Póki tu nie przyszedłem, ty, drogi krewniaku, rządziłeś na zaścianku. Tobie Dwerniccy czapkowali jak staroście! Ty żyłeś we dworze, ty miałeś dostatki. Tyś przy szabli chodził i w butach. Do ciebie wszyscy przychodzili po radę. A kiedy Stadnicki zagiął na was parol, to wtedy co, mości Berynda? Dudy w miech! Nie starczyło ci fantazji, aby bronić zaścianka! Ale przyszedłem ja i z pomocą panów Dydyńskich odparliśmy Diabła. Bo jednakowoż dało się. I dlatego w tobie jest zawiść, dlatego nas wydałeś. Bo zawsze miałeś tu pełną miskę kaszy i tobie wszyscy usługiwali! A kiedy pojawił się ktoś godniejszy, służyłbyś bodaj Diabłu, aby tylko utrzymać swą władzę nad Dwernickimi!
– Ja nie doprowadziłem do śmierci żadnego człeka z mego rodu! Ilu Dwernickich przez ciebie zginęło? Ile chałup spalili sabaci? Ilu jest rannych? Ile kalek?! Sam policz, jeśli naprawdę jesteś z naszej krwi! I rozważ, czy warto było tak się stawiać?!
– Gdybym nie był Dwernickim, nie znalazłbym wam konfirmacji na szlachectwo, o której nawet nie wiedzieliście. – Gedeon wyrwał z zanadrza stary, zniszczony dokument wyciągnięty spod kamienia młyńskiego i potrząsnął nim przed obliczem Beryndy. – A niby skąd bym miał o tym wiedzieć, gdyby mi Prandota nie powiedział?! I po co ja, obcy człowiek, miałbym przelewać krew w waszej obronie?!
– Bo chcesz śmierci Diabła. I niczego więcej.
– Dość. Zbieraj się, Berynda. Kolasa czeka!
Pan Bieniasz Dwernicki pokiwał głową. Zdjął fartuch, cisnął go na kowadło. Gedeon chwycił go za ramię, popchnął ku drzwiom, w których czekali już Pełczak, Samuel i kilku innych Dwernickich. Szybko porwali Beryndę za siermięgę, wywlekli go na zewnątrz, gdzie zgromadził się tłum szaraczków. Przyszli tu wszyscy – mężowie, niewiasty, wyrostki, baby, dzieci. Cały zaścianek wyległ na plac przed kuźnią, gdzie stał wóz naładowany gnojem, ciągnięty przez chudą szkapę.
Kiedy wyprowadzono Beryndę, wśród Dwernickich ozwały się krzyki, klątwy, złorzeczenia. Szaraczkowie wygrażali zdrajcy pięściami, łapali za szable, których teraz, po klęsce zajazdów Stadnickiego, było na zaścianku dosyć, palili z pistoletów.
– Powinienem cię zabić – warknął Gedeon. – Ale pan Dydyński, Konstancja i reszta naszych braci wstawili się za tobą. Idź precz i nigdy nie wracaj! Nie chcemy cię tutaj.
Dwerniccy podnieśli Beryndę, a potem rzucili twarzą w gnój, przycisnęli ręce do tybinek, przywiązali je mocnymi konopnymi powrozami. Pełczak zaciął szkapinę batem i wóz ze skrzypieniem ruszył drogą między płotami. Tłum zafalował, zahuczał, a potem poszedł w ślad za zdrajcą.
– Obyś z piekła nie wyjrzał! – krzyknął ktoś. – Judaszu!
– Pachołku diabelski!
– Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco.
Kamienie świsnęły w powietrzu. Pierwsze były niecelne, kolejne spadły na plecy Beryndy, ostatni zawadził go w głowę. Samuel wstrzymywał Dwernickich krzykiem, Pełczak pogróżkami. Niewiele to jednak pomagało. Dzieciarnia ciskała grudami błota, końskim i krowim łajnem.
Jacek nad Jackami nie ruszył za wozem. Stał w drzwiach kuźni obok zapłakanej Konstancji. Patrzył na kondukt odprowadzający pana Bieniasza w tę ostatnią drogę.
– Dlaczego tak się dzieje?! – zaszlochała Dwernicka. – Po co to wszystko?! Jak to się mogło stać?
Stolnikowic utulił ją w ramionach, objął żelaznym uściskiem, a potem bezwiednie poszukał wargami jej ust.
Za nimi cichły krzyki, przekleństwa i wrzawa. Na ziemię opadały wolno pierwsze jesienne płatki śniegu.
* * *
Zima zaczęła się pięć dni później. Jednego dzionka oglądali jeszcze połoniny spowite niknącymi w chmurach tumanami mgieł, bory i lasy gubiące ostatnie złote liście, a już następnego dnia wysokie magury, kiczera, przysłupy i położone wyżej miejsca okrył biały welon śniegu. Potem padało co dnia, jakby ktoś rozpruł nad Werhowyną ogromną białą pierzynę. Przez pewien czas śnieg utrzymywał się tylko na połoninach, czerszlach i poharach Dwernika, Hnatowego Berda i Łopinnika. A potem pokrył całą ziemię – łąki, pola, zagajniki i chrusty. Wnet ścisnął mróz, ozdobił nagie gałęzie drzew szadzią misterniejszą niż najcieńsze brabanckie koronki, błyszczącą setkami maleńkich diamentów, z których każdy był kropelką wody czystą jak niebiańska łza. Skuł lodem potoki i strumienie, przydał świeżej bieli jodłom i cisom.
Przez cztery długie dni nad górami i dolinami wyła zamieć, a wiatr przeganiał kłęby sinych chmur, jak gazda spędzający owce z pastwisk. Wicher dął w kominach dworów i na strychach chat, zniechęcając ludzi do wyjścia na dwór, mrożąc oblicza swym lodowatym dechem, zacinając śniegiem i grudami lodu. A kiedy piątego dnia wzeszło żółte zimowe słońce, oczom wszystkich ukazała się odmieniona jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki postać Bieszczadu.
Od Korbanii, Kamienia i Łopinnika, poprzez wznoszącą się maj estetycznie Hyrlatą, Jasło i Smerek – aż po Dwernik, Tarnicę i Halicz, wszędzie rozciągała się tylko ogromna biała pustynia, bo nawet parowy i trzęsawiska pokrywał grubą warstwą śnieg. Powietrze było jak kryształ, przejrzyste jak weneckie szkło; nawet bez perspektywy na stokach Werhowyny, na Dwerniku, Prislupie i Łopinniku dostrzec można było przemykające się po śniegu długie szeregi jeleni, wilcze watahy, sarny, a czasem dalekie brązowe plamki, które z bliska okazałyby się zapewne groźnymi górskimi niedźwiedziami. Wioski i przysiółki zasypane były ze szczętem. Jedynie smużki dymów unoszących się nad dolinami Wetłyny, Solanki, Sanu i Prowczy mówiły, iż gdzieś tam, za polami pokrytymi śniegiem skrzącym się w słońcu jak cukier lodowy podany na wety, leżały Krywe, Tworylne, Strubowiska, Zawój, Łopinka, Ciasna, Polanki czy Ternka.
Wieczorem pewnego dnia przed świętami, kiedy czerwona łuna zachodzącego słońca dogorywała nad wyniosłym Łopinnikiem, Gedeon wyciągnął dwa srebrne puchary zdobione Sasem Dwernickich i zasiadł w dworskiej świetlicy nad gąsiorem miodu. Nalał do naczyń trunku, w którym uchowało się sporo złocistego letniego blasku słońca zebranego w pocie czoła przez pszczoły.
Dydyński siadł bez słowa naprzeciwko. Wypili.
– Dlaczego chciałeś zabić Stadnickiego w sanockim grodzie? – zapytał po przeciągającym się milczeniu. – Za taką zbrodnię ujęty in recenti przez ludzi starosty dałbyś gardło szybciej, niż zdołałbyś odmówić pacierz. Czyżby Stadnicki aż tak zalazł ci za skórę, że gotów jesteś poświęcić własne życie i całe Dwerniki w imię zemsty?
Gedeon milczał przez chwilę. Wreszcie wsparł głowę na rękach.
– Stadnicki był z nami pod Agrą. Widziałem, jak się zdumiałeś, kiedy gadaliśmy o tym w Sanoku. Jest między nami coś, o czym wie tylko on i ja. Tajemnica, której powiernikami są: rodzic, stryje i dalsi bracia panny Konstancji. Ci, z którymi wyprawiłem się na Turków Anno Domini tysiąc pięćset osiemdziesiąt trzy, a teraz gniją na dnie. Ich kości leżą niepogrzebane w Morzu Ponckim, w resztkach łachmanów, i kiwają się tak, jak przez dwadzieścia lat kiwali się na galerniczej ławie. Nie wszystko ci jeszcze powiedziałem, panie bracie. A to dlatego, że nie chciałem wracać do czasów, kiedy czułem na plecach świeże razy pohańskiego korbacza.
Gedeon wychylił puchar do dna. Dydyński dolał mu miodu.
– Stadnicki jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które spadły na Dwerniki. To dlatego chciał schłopić naszych braci i nastaje na moje gardło. Diabeł nie spocznie, dopóki jestem przy życiu, póki po ziemi chadza ostatni świadek jego zdrady. I dlatego musi ponieść karę. Ale do rzeczy, panie bracie. Po kolei:
Szliśmy w Multany strojni jak panięta. Pamiętam jak dziś, że obiecywaliśmy sobie wrócić z bogatymi łupami, w chwale i sławie. Wcześniej, na wyprawach króla Stefana, wzięliśmy dość łupów, aby starczyło dla wszystkich. Mieliśmy husarskie konie, andaluzyjskie dzianety, dzielne podjezdki, wspaniałe natolijczyki i bieguny. Forgi i pióra przy rzędach, wzorzyste czapraki, stroje, futra, czapy lisie, sobole, rysie, marmurki, skóry lamparcie, pierścienie, pasy i ferety, manele z perłami i diamentami, czaple kity, pancerze złotem nabijane. Cóż z tego, że w Dwernikach głodno było i chłodno? Obiecywaliśmy sobie, że wrócimy panami, że po wyprawie pod Agrę każdy z nas kupi sobie wioskę, albo przynajmniej pójdzie dobrymi dzierżawami, a tę wioskę zostawimy najmłodszemu z nas.
Poszliśmy. Zbrojnie, strojnie, hucznie. Jak głupcy. Zaraz gdy tylko przyszło mierzyć się z Turkami, wysłali nas razem z wołoskimi chorągwiami na czaty. A potem na uroczyskach pod zamkiem Beryn napotkaliśmy Tatarów, a wówczas wołoska jazda, która się przy nas wieszała, jak lekko z nami poszła, tak równie lekko uszła.
Opadli nas ordyńcy jak wściekłe psy rannego tura. Bili strasznie – część z braci, stryjów i mój ojciec poległa od razu. Pozostałych połapali na arkany, wydarli broń zakrwawionym... A reszty już możesz się domyślać. Nie byłoby jeszcze może z nami tak źle, bo ordyńcy, chociaż bisurmanie, psie krwie i z kurwy synowie, zacniejsi są i bliżsi nam, Polakom, niż Turcy. Mieliśmy jeszcze trochę bogactwa na wozach w obozie, więc zaczęliśmy od razu traktować z Tatarami o wykupie i bylibyśmy wrócili cało do domu, choć świecąc tyłkiem gołym i bosymi piętami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że sułtan przywrócił do łask Sinana baszę – wezyra podobniejszego rozwścieczonemu lwu. Ten, mszcząc się za klęski, w których padło wielu janczarów i spahów, kazał, aby żadnego giaura za wykupem nie oddawać. Nakazał wlec nas do Kaffy, władować na statki i do Stambułu wysłać. I tak dostaliśmy powrozy na szyje, drewna na ręce i poszliśmy – do Budziaku jako zwykły jasyr.
Ale nie to jeszcze było najstraszniejsze. Nie to, mości panie Dydyński.
Tatary nie posłuchali Sinana baszy. Zamiast do Stambułu zawieźli nas na Krym, do twierdzy, która zowie się Czufut-Kała, a po naszemu Gródek. Zamek tam jest wielki, na skale osadzony, a pod nim czeluście, sklepy, przepaście, gdzie chanowe raby kują monetę, gdzie są skarby nieprzebrane pohańców. A janczarów i straży więcej tam znajdziesz, niż robaków będzie na trupie Stadnickiego!
Tam nas osadzono, bo Urum murza, który nas pojmał, myślał, że jesteśmy bogaci panowie, a lada dzień nasze rodziny sypną złotem. Miał prawo tak domniemywać, bo jak już wspominałem, poszliśmy na tę wyprawę strojni jak karmazyni. Nie wiedział poganin, że trafił na chudopachołków, a owe sobole i brokaty nie są nasze, ale zdarte z moskiewskich grzbietów, a kamuszki kolorowe wyłuskane z bojarskich kołpaków. Pal to licho! Chociaż nasze delie, szable i rzędy orda wzięła, myśleliśmy, że za pomocą Boską wyjdziemy cało z opresji. Pieniędzy w Dwernikach było tyle co dobrych uczynków u lichwiarza, ale myśleliśmy, że pożyczy się od Korniaktów, od Balów, choćby nawet Dwerniki puścić w zastaw. Zawsze były coś warte.
I wtedy przyszło najgorsze.
W Kale siedział z nami Stanisław Stadnicki, pan możny i zacny na Nienadowej, Szklarach, Tarnawej, Piatkowej i Iskaniu, a co ważniejsze, nasz znajomy, z którymśmy pod Psków chodzili, rotmistrz królewski. Tenże szlachcic został jako i my wzięty w niewolę pod Agrą, to jest pod węgierskim miastem i twierdzą Erlau.
Daliśmy zatem znać do Urum murzy, że jednego z nas do Polski wyślemy po pieniądze, a pozostali za niego się założą i rękojmię dadzą, że wróci. Tak to już jest w Turczech, że jeśli kto chce się wykupić z niewoli, musi za niego innych dziesięciu czy dwunastu niewolników poręczyć, albowiem żaden pohaniec za chrześcijanina nie zaręczy. Wybraliśmy Stanisława Stadnickiego, bo raz, że był naszym rotmistrzem, dwa, że wiedzieliśmy, iż z niego możny pan i łatwiej mu będzie traktować z Ormianami i Żydami o pożyczki na okup. Umówiliśmy się, że wróci najdalej na Kwietną Niedzielę następnego roku i nas wykupi w Jassach, gdzie zwykle więźniów wymieniają. Tak i pojechał.
Siedzimy i czekamy, panie bracie. Nie było nam tam źle, bo Turcy i Tatary dbają o jeńców, za których wykup mają dostać; samotność jeno doskwierała bardzo. Nadszedł w końcu wielki post, nadeszła Kwietna Niedziela, a Stadnickiego nie ma. Minęło Święto Apostołów, Zielone Świątki, a rotmistrza jak nie ma, tak nie ma. Myśleliśmy, że może co złego go spotkało. Przez karaimów krymskich, przez Tatarów posłaliśmy do Polski. Wiadomo – szukaj teraz wiatru w polu. Nadeszło lato następnego roku, a okupu nie ma.
I teraz dopiero zrozumieliśmy, że Stadnicki nas zdradził. Że skoro za niego daliśmy rękojmię, uszedł z niewoli i ani myślał po nas wracać, ani okupu dawać.
Dopiero wpadliśmy w rozpacz i desperację. A najgorsze, że Tatary poczęli coraz częściej dopominać się o złoto, bo czas mijał, a oni w czasie naszej niewoli wydatki wielkie ponieśli, bo nam wina i jadła nie żałowali. Teraz to wszystko odjęli. W kajdany nas zakuli, do ciemnicy wsadzili. I czekali na pieniądze. A tych nie było, bo i skąd?
Musisz zaś waść wiedzieć, że jeśli więzień z okupem się nie zjawi, cała wina spada na poręczycieli. I tak z nami było. Mnie na czole wypalili piętno, od czego oko jedno wypłynęło. Braciom moim oczy wyłupili, uszy poobcinali, stryjowi Sebastianowi palce wszystkie u rąk obcięli, a bratu memu stryjecznemu Mikołajowi tysiąc kijów dali – w plecy, w łydki, w pięty, aż ledwie wyżył i tak napuszył się jak żaba. Potem zaś na galerach skonał, ale o tym później mówił będę.
Wreszcie stracili Tatarzy cierpliwość. Padliśmy do nóg baszy i prosiliśmy, aby jeszcze jednego z nas uwolnić kazał, a ów pojedzie do Polski i z okupem wróci, ale poganin tylko jeszcze bardziej się rozwścieczył. Wywlekli nas z lochów Kały, powlekli do Kaffy, a tam sprzedali Turkom na galery.