122132.fb2
Był na tej galerze Achmet reis, znaczy hetman Achmet, który nią dowodził, odszczepieniec, Włoch z pochodzenia. Ten nam dopiero pokazał, co to męka, pot i łzy. Nigdy waść nie uwierzysz, jaką niedolą jest wiosłowanie na galerach: lepiej na łożu madejowym się kłaść, na gwoździach spać bez koszuli, niźli u poganina pojazdą robić. Statek był duży – po pięciu skazańców w jednej bance, czyli ławie, którzy jedno wiosło pospołu ciągnęli. Każdego więźnia przykuwają tam za jedną nogę do łańcucha na dole, pod ławą, aby swobodnie na nią wejść i wiosłem ciągnąć mógł. A kiedy tempo zaczną dawać, ze spiekoty inaczej nie można, jeno gołym być, niczego nie mając na ciele oprócz gaci czy hajdawerów. A kiedy z Czarnego Morza wypłynęliśmy na Dardanele, gdzie stoją naprzeciwko siebie dwa zamki, tam dali nam wszystkim na ręce manipoły, czyli żelazne orumpanty, abyśmy Turkom się nie sprzeciwiali i bronić nie mogli.
Takim sposobem przykuci za ręce i nogi przez cały dzień wiosłowaliśmy, a kiedy wiatru nie było, to i w nocy. Czuliśmy się całkiem jak na dnie czeluści diabelskiej, panie bracie. Kiedy na galerze robisz, skóra na całym ciele pęka nie inaczej niż u osmalonego wieprza, oczy pot zalewa i w rany się wżera. A gdy comito, zarządzający wioślarzami, dojrzy, że ktoś sobie odrobinę pofolguje, obnażonego korbaczem lub mokrym powrozem zdzieli, a bije tak, że na całym ciele krwawych pręg narobi. Ale ty, panie bracie, musisz wtedy milczeć, chociażeś szlachcic, a serce w tobie gorące, bo krzyknie nadzorca: Pregidi anasemi sigligum irlasen?! – to jest po naszemu: „Co tam, psie, z kurwy synu, mruczysz, zuchwale odpowiadasz i się dąsasz?!”. I jeszcze drugie tyle razów zarobisz.
Tak właśnie skończył na galerze ojciec Konstancji... Prandota... I jego brat młodszy. Bo gdy ten ostatni dostał kiedyś batogiem po plecach, po dwakroć czy trzykroć, „Olaboga, nie bij!” – wykrzyknął. Wtedy Turek, który polskiej mowy nie znał, okropnie go okładać począł.
Nie ścierpiał tego Prandota. Porwał za rzemień i wciągnął comito między więźniów, łańcuch mu na szyję zarzucił i zdusić próbował. Wybuchłby bunt jak amen w pacierzu i byśmy wolni byli, gdyby jeden Niemiec, który przez lat trzydzieści wiosłem robiąc, zdurniał ze szczętem, nie począł krzyczeć i Turków sprowadził.
Nie chcę, byś mówił o tym pannie Dwernickiej... Trzysta razów dostał brat młodszy, Prandota pięćset, ja sto, a cała galera po dziesięć. Oni tego już nie strzymali. Umarł mi ojciec Kostusi na rękach, w nocy, a zaraz po nim jego brat. Przed śmiercią zaś wpatrywał się we mnie czerwonymi od krwi oczyma... I kazał przysięgać... Powtarzać, że jeśli jako najmłodszy z nich wszystkich przeżyję, tedy mam do Dwernik wrócić, bronić zaścianka i zemścić się na Stadnickim.
Do dziś jego wzrok pamiętam. Najgorsze zaś, że ławę razem dzieliliśmy. A kiedy skonał, przez miesiąc dla postrachu ciała nie rozkuwali. Tak tedy dzień w dzień z trupem wiosłować musiałem. I patrzeć, jak obsiadają go muchy, jak robaki staczają jego ciało...
A on każdej znojnej nocy podnosił głowę, spoglądał na mnie krwawymi oczami i szeptał: „Pomnij, coś mi przyrzekł. Wróć do Dwernik i pomścij nas wszystkich”. A kiedy smród był taki, że dotarł na pokład, zabrali go w końcu i ciało do morza wrzucili. A ja nie powiedziałem ani słowa.
Robiłem wiosłem. Robiłem i wtedy, gdy umierali kolejni. Robiłem i wówczas, kiedy po latach zostałem sam, gdy przyszli nowi galernicy. I wciąż słyszałem słowa Prandoty: „Gedeonie, żyj! Pomścij nas! Wróć do Dwernik i spraw, by nasze dzieci nie odmieniały czasem szlachectwa i wiary na złote talary...”.
I wciąż wiedziałem, że główny sprawca naszych nieszczęść, pan Stanisław ze Żmigrodu Stadnicki, żyje sobie wesoło gdzieś w Polsce.
Kiedy mnie bito, widziałem, jak chędoży dziewkę. Kiedy wyłem jak pies, bo potrojono nam tempo, patrzyłem, jak ucztuje we dworze. A gdy przez dwa dni nie dostaliśmy wody, oglądałem jego ślub i wesele. Kiedy nadzorca chędożył po turecku młode pacholęta przykute do wioseł, widziałem, jak Stadnicki idzie z dziećmi na nabożeństwo do heretyckiego zboru.
I dzięki tej nienawiści przeżyłem. Nauczyłem się rzemiosła, plotłem rękawiczki i pończochy z bawełny, a kiedy staliśmy w jakimś porcie, kupowałem wołoskie sery oraz gotowane baranie łby. Nie zmarniałem – przeciwnie, nabierałem krzepy. I czekałem.
Wreszcie Turcy poczęli się mnie bać. Którejś nocy rozkuli mnie, wzięli pod straż. Zabrali do jeszcze gorszego miejsca, to jest do prochowego młyna w Warnie, gdzie jeńcy chrześcijańscy poruszali żarnami, stępami w lochach i otchłaniach, do których nigdy nie zaglądało słońce.
Wcześniej myślałem ja, że to galerę można nazwać piekłem. Ale teraz zdała mi się jeno czyśćcem. Albo naszą ziemską katorgą. Na galerach przykuwano jeńców, ale czasem na zimę wyprowadzano do więzienia. Niekiedy gnano ich do innych robót. W młynie zaś nie widziałem niewolnika, który przetrzymałby rok. I nie stracił przy tym wzroku, bo oczy wyżerał proch i saletra, nie był poparzony, nie spłonął żywcem, lub też nie rozerwało go na sztuki przy wybuchu.
Ale ja byłem mocny i cierpliwy. Czekałem na swoją kolej. I w końcu doczekałem się.
Był u nas starszy nadzorca – Turek z Egiptu, który celował w okrucieństwie. Chadzał zwykle z toporem, bo lubował się w obcinaniu rąk i nóg skazańcom, którzy nie mogli pracować. A na mnie zawziął się w szczególności. Zwał się Ali-beg i nie miał prawej stopy, którą urwała mu kula z chrześcijańskiej armaty, kiedy służył jako topczy, to jest artylerzysta u sułtana.
Pewnego razu, gdy pracowałem przy żarnach mielących saletrę, przyszedł do mnie z batogiem pijany i począł chłostać dla rozrywki. A ja czekałem, cierpiałem, modliłem się. Bo wiedziałem, że wreszcie nadeszła moja chwila. Musisz wiedzieć, że nie miałem tam skutych rąk i nóg, jeno ogromną obręcz na prawej kostce i ciężki łańcuch, który przykuwał mnie do kamienia młyńskiego. Nie było w mojej mocy, aby go skruszyć ani rozgiąć okowy Ale patrzyłem zawsze na topór przy pasie nadzorcy i żelazną kulę. I wiedziałem, co mam zrobić.
Kiedy się zmachał, złapałem go za szyję i skręciłem kark jak zdychającemu psu. A potem porwałem za topór i... obciąłem sobie nogę od jednego zamachu. Wsadziłem krwawiącego kikuta w palenisko, aby wypalić ranę, założyłem kulę Ali-bega, jego turban, szaty i wyszedłem z młyna na światło dzienne.
To cud, że straże mnie puściły. Matka Boska wzrok im zamąciła, a mnie przez cały czas szeptała do ucha, co mam zrobić. Wyszedłem zatem z ciemnicy, przeszedłem miasto i puściłem się w lasy, bory, góry. Dotarłem wreszcie do karawany kupieckiej, która jechała do Kamieńca. Z Kamieńca zabrałem się z pielgrzymami do Przeworska. A dalej już wiesz, co się stało. Wróciłem do domu po przeszło dwudziestu latach niewoli. Odmieniony, straszny. Ale nie złamany.
Czy teraz rozumiesz waszmość, dlaczego chciałem zabić Stadnickiego w Sanoku? Czy pojmujesz, że jestem w stanie przegryźć mu gardło, skruszyć mury, rozedrzeć bramy i blokhauzy, aby dokonać zemsty? Nie ma takiego muru na świecie, którego bym nie sforsował, nie ma takiego więzienia, z którego bym nie uciekł, aby tylko dobrać się Diabłu Łańcuckiemu do skóry!
Chcę pomsty za te wszystkie lata! Za śmierć moich braci, Prandoty, Sebastiana i innych. Nie spocznę, póki nie poślę Stadnickiego prosto w objęcia diabła, choćbym miał sam wpaść przy tym do otchłani, trzymając go za nogi!
Jacek złapał się za podgolony łeb.
– A ja powiem ci coś jeszcze, mości Dydyński – rzekł Gedeon powoli i groźnie. – Czy ty wiesz, dlaczego mogę pokonać Diabła? Odebrać mu majętności, sławę, bogactwa, a na końcu życie? Dlaczego tylko ja jestem w stanie to uczynić?
Dydyński dolał do pucharów. Pokręcił głową.
– Bo tylko przede mną Diabeł czuje respekt. On się mnie boi, mości panie bracie!
* * *
Mróz zelżał dopiero w kilka dni po Trzech Królach. Przyszła odwilż, ciepły wiatr gnał po niebie kłęby szarych chmur, przez które czasem przebijało żółte, zamglone słońce. Mokry śnieg opadał płatami ze strzech i ganków, lody puściły, uwalniając rzeki, które wezbrały niebezpiecznie, z drzew i krzaków skapywały krople wody.
Gwałtowne roztopy oczyściły trakty z zasp. Znów można było dojechać do Hoczwi i Wetłyny, a na węgierskim trakcie do Baligrodu i Sanoka pojawiły się kupieckie karawany z winem i małmazją. Wraz z cieplejszymi wiatrami do Dwernik powrócił niepokój. Wcześniej, kiedy leśne dukty i trakty zawalone były śniegiem, nie sposób było oczekiwać Stadnickiego. Teraz odwilż mogła dać Diabłu nową sposobność do zbrojnego zajazdu. Znowu więc zaprowadzono w wiosce czaty i rozstawiono straże. Dwerniccy chadzali spać z bronią na podorędziu, ryglowali na noc drzwi i okna, trzymali w stajniach okulbaczone konie i wypatrywali zbrojnych na gościńcu. Stos protestacji wpisanych przez Gedeona do ksiąg sanockich był wielki jak Magura pod Stuposianami i zdawać by się mogło, że sam ciężar tych wszystkich pozwów i skrutyniów zmiecie Diabła Łańcuckiego, jak głaz spadający z nieba wgniecie w ziemię małego, złośliwego czarcika. Tymczasem odbyły się roczki ziemskie w Sanoku, przeszło posiedzenie sądu grodzkiego, a starosta zygwulski nie stawił się, nie przysłał nawet palestranta na zastępstwo, pokazując tym samym dorodną figę zarówno Dwernickim, jak i staroście, sędziemu tudzież pisarzowi grodzkiemu. Przyszło zatem do nowych protestacji i pozwów. Na razie Stadnicki miał zapłacić niestawne, gdyby zaś dalej uchylał się od procesów, groziła mu kondemnata, czyli... tyle co nic. Diabeł Łańcucki miał bowiem tyle kondemnat, czyli wydanych zaocznie wyroków, że mógłby podbić sobie nimi delię albo ozdobić ściany w największej sali łańcuckiego zamku... Ten zaś, kto chciałby przeprowadzać egzekucję albo banicję na staroście zygwulskim, równie dobrze mógłby intromitować się na Bakczysaraj, gdyż chan Gazi Gerej siedział na swej stolicy równie pewnie co Stadnicki na Łańcucie, a ruszyć go było zgoła niepodobieństwem. No, chyba że przydałoby się woźnemu za asystę nie dwóch, ale dwadzieścia tysięcy szlachty polskiej.
Przez cały ten czas, kiedy trwały przygotowania do procesów, indukt i replik, Konstancja Dwernicka czuła na sobie wzrok Gedeona. Od dawna świadoma była tego, że zwraca na nią uwagę, wcześniej to jednak lekceważyła. Dopiero ostatnio poczęła zdawać sobie sprawę, że śledzi ją spojrzeniem za każdym razem, kiedy jest w pobliżu.
Z początku ta adoracja nie była dla niej niemiła, zresztą na zaścianku wśród okolicznych chudopachołków i drobnoszlacheckiej młodzieży trudno wprost było znaleźć kogoś, kto nie marzyłby choćby o skradzeniu całusa dziewczynie. Przyzwyczaiła się zatem do powszechnych hołdów. Jednak spojrzenia Gedeona poczęły stawać się coraz bardziej natarczywe, zuchwałe i przenikliwe. Niemal każdego ranka, dnia i godziny czuła na sobie wzrok jego jedynego oka. Nieraz wspominała mu o tym mimochodem, pytała, cóż takiego w niej widzi. Wówczas jednak Gedeon kierował rozmowę ku tematom takim, jak proces ze Stadnickim czy obrona Dwernik. Czegóż jednak mogła chcieć od człowieka, który dwadzieścia lat spędził przykuty do wiosła i częściej zapewne widywał syreny, morskie potwory i tureckich nadzorców niż urodziwe niewiasty? Z drugiej zaś strony, kiedy czuła na sobie jego spojrzenie, nieraz brała ją chęć, aby ukazać mu cokolwiek więcej. Czasem zastanawiała się, co stałoby się, gdyby ujrzał ją w czasie kąpieli albo wszedł do łożnicy, gdzie sypiała... Nieraz pojawiało się w niej pragnienie, aby przejść obok niego w samym gieźle, z rozpuszczonymi włosami. I z wrodzonej okrutnej niewieściej ciekawości zobaczyć, jak będzie skręcał się i wił z bezsilnego pożądania.
Jeśli tego jeszcze nie uczyniła, to przede wszystkim z tej prostej przyczyny, iż Gedeon uratował zaścianek przed schłopieniem, które oznaczałoby dla niej ni mniej, ni więcej, tylko cuchnące, chamskie łapska Smoliwąsa. Konstancja nie miała złudzeń, iż jej życie jako poddanej byłoby nieco trudniejsze niż losy żniwiarek i dziewek z wiejskich sielanek i fraszek pana Szymonowica i Kochanowskiego, które przed laty czytywał jej dziadunio. Wiadomo było, iż zostawszy w Dwernikach starostą, stary cap Smoliwąs używałby na niej jak wyposzczony Werhowyniec na najdorodniejszej owieczce ze swego stada. O ile oczywiście wcześniej nie ocknąłby się ze strzałą z łuku tkwiącą w samym środku plebejskiej potylicy. Tylko że w takim przypadku pozostawałby jej już tylko gościniec. A co czekało młodą niewiastę na gościńcu, to już strach przeszkadzał myśleć.
Oczywiście gdyby była mężczyzną, wszystko byłoby dużo prostsze – uciekłaby do wojska, pod hetmańską protekcję. Niestety, próbowała tej sztuczki już siedem lat temu, gdy wściekła na braci, mając szesnaście wiosen, wsiadła na koń, przyjechała pod Przemyśl, gdzie ciągnęła traktami na Mołdawię armia koronna mości pana kanclerza, po czym zażądała rozmowy z hetmanem koronnym. Jan Zamoyski omal nie zleciał z krzesła, kiedy przyprowadzono do niego pannę paradującą z łukiem, która zażądała, aby przyjął ją w poczet rycerstwa koronnego. Wysłuchawszy jej jednak, nie krzyczał, nie klął, nie rzucał gromów. Wezwał pułkowników i rotmistrzów – to jest pana Żółkiewskiego, Potockiego, Golskiego i Sobieskiego, a potem sprezentował im bojową i orężną Konstancję. Ujrzawszy ją, owi weterani spod Pskowa, Byczyny i Sołonicy ryknęli jednym gromkim śmiechem. A Zamoyski zawołał zaraz swoich nadwornych kozaków i kazał odprowadzić ją do Dwernik, na pośmiewisko sąsiadów i całego zaścianka. Nawet teraz, gdy wspominała tamte chwile, ciemny rumieniec bił jej na policzki.
Jeśli Konstancję korciło, by doprowadzić do tego, że siódme poty poczną bić na czoło Gedeona, to przede wszystkim dlatego, iż zaczynała miłować się w Dydyńskim. Zaś Jacek nad Jackami wcale nie dawał jej do zrozumienia, iż zamierza kiedykolwiek odwzajemnić te gorące uczucia. Rzecz oczywista, jak każdy mężczyzna korzystał szczodrze z fruktów jej miłowania, całował, pieścił, karesował jej łączki, źródełka, góry i gaiki, owe, mówiąc po hyrniacku – dwie strome kiczerki z przodu, zwieńczone nadobnymi horbami, tudzież owe dwie magury z tyłu, przedzielone wdzięcznym prislupem, w którym począwszy od przedniej części, pienił się słodki gaik nietknięty jeszcze ręką kosiarza ani pyskiem dzielnego polskiego konika. Sęk jednak w tym, iż pan stolnikowic coraz natarczywiej dopominał się jej wianka. Konstancja wprawdzie, jako wychowywana na zaścianku, gdzie nie robiono tajemnic ze spraw Kupidyna i natury, nie była harda ani bogobojna, obawiała się jednak, aby Jacek nad Jackami nie potraktował jej jak zwykłej wiejskiej dziewki, to znaczy poużywał, pohasał, a potem wsiadł na konia i rzekł: „Bywaj zdrowa, mościa panno!”. Myślała zatem zgodnie ze swą przewrotną niewieścią naturą, że jeśli dopuści Gedeona bliżej do siebie, Jacek dostrzeże to i umiłuje ją tym bardziej. A przy tym wszystkim wcale nie miała świadomości, że dawanie okazji Gedeonowi oznaczać może igranie z ogniem.
Oczywiście był jeszcze jeden sposób, praktykowany przez bodaj wszystkie niewiasty w Koronie i na Litwie, którym Konstancja mogła próbować opętać stolnikowica – miłosne czary. Ale te zdecydowała się zostawić na sam koniec potyczki o jego względy, jako ostateczny huf walny w tej miłosnej batalii.
Pewnego razu, gdy wiatr przegonił chmury, Konstancja wybrała się na łęgi za wioską, aby przejechać Werchatego. Pomykała na koniku, zataczając koła, zwalniając konia do stępa, a potem przechodząc w dyrd i kłus, zawracając niespodziewanie rysią, a potem wypuszczając wierzchowca w galop, przeskakując żerdzie i opłotki, a potem ściągając wodze, zmuszając konia do przejścia do stępa. W pewnej chwili, gdy rzuciła okiem na wioskę, ujrzała Gedeona, który stał samotny, zgarbiony, oparty o grubą lipę za parkanami. Mężczyzna wpatrywał się w nią bacznie. Ciągle czuła na sobie jego oko; wiedziała dobrze, że śledził z uwagą każdy jej ruch, każde uniesienie głowy czy pochylenie się w kulbace. Chcąc trochę się z nim podroczyć, zaczęła wyczyniać najróżniejsze sztuczki. Wypuszczała Werchatego galopem i zatrzymywała go, by stanął dęba, cofała, zataczała korbety, posady, wężokręty, kapryjole, zawracała i przechodziła w skok, aż jej czarne warkocze furkotały wokół kształtnej twarzyczki.
Kiedy po którymś z rzędu korbecie spojrzała w stronę zaścianka, Gedeona już nie było. Wzruszyła ramionami, trochę zła, iż straciła jedynego obserwatora, a potem, strzeliwszy z pistoletu Werchatemu nad uchem, aby nie odzwyczaił się od huku, zawróciła do stajni.
Kiedy przejeżdżała koło lipy, zatrzymała konia i zamarła. Kora na drzewie od strony dworu była zdarta pazurami aż do białego pnia, porozdzierana, pogryziona, rozcięta. Konstancja zadrżała. Czyżby Gedeon, spoglądając, jak harcuje na koniu, drapał i gryzł drzewo z wściekłości? Czyżby aż tak jej pożądał? A może też nienawidził za to, że jak głupia dziewka wdzięczyła się przed nim na środku pustego pola?!
Od tego dnia nie chciała już zwracać na siebie jego uwagi. Nie paradowała przed Gedeonem konno, nie próbowała go kusić ani upokarzać. Teraz, gdy tylko zawiesił na niej wzrok, czuła, jak dziwny chłód ściska jej serce. Zabawa z ogniem była skończona.
Lecz nie podejrzewała, że miała okazać się tylko początkiem.
* * *
Kilka dni później, gdy Dydyński pojechał z braćmi do Niewistki, aby załatwić rodzinne sprawy, a Gedeon wyruszył, by z Pełczakiem i Samuelem pełnić straż przy bramie, przyuważyła otwarte drzwi do alkierza, w którym sypiał. I wówczas, nie wiedzieć skąd, pojawiło się w niej pragnienie, aby zajrzeć przez szparę.
A kiedy już zerknęła, zobaczyła ławę, na niej skórzaną sakwę i powyciągane papiery. Natychmiast przypomniała sobie o owym tajemniczym liście, który znalazła u Gedeona wiele dni temu. Jacek powiadał o nim, iż był to dokument spisany po turecku.
Zapragnęła zobaczyć ten papier.
Wiedziała, że to czyste szaleństwo, że nie powinna tego robić, aby nie nawarzyć sobie piwa, którego będzie za dużo na jej niewieścią głowę. A jednak pchnęła drzwi, powoli, ostrożnie...
W dworku panowała cisza. Szawiłła wyszedł na zaścianek, Kołodrub, od czasu gdy wstąpił w złote jarzmo małżeńskie, postawił sobie chałupę przy trakcie. Była sama. Przecież zdążę usłyszeć, jak otwierają się drzwi – pomyślała – wtedy go zaraz schowam. Udam, że nic się nie stało.
Nie mogła oprzeć się pokusie i z bijącym sercem weszła do izby. Czuła, jak spod powiek spływają jej łzy. Wiedziała, że coś się stanie, domyślała się, że to pułapka... A jednak nie mogła się powstrzymać. Czuła się jak łania spoglądająca w drapieżne oczy przyczajonego wilka.
Dokument leżał na samej górze. Teraz, rozwinięty z rulonu, wyglądał dużo mniej groźnie niż wtedy, gdy tylko przelotnie rzuciła nań okiem. Tureckie zawijasy nie sprawiały wrażenia diabelskich charakterów. Jacek miał rację – to było po prostu pohańskie pismo.
Nagle pomiędzy wierszami wijącymi się jak robaczki dostrzegła znajome znaki... Nie można by powiedzieć, aby Konstancji uczono retoryki i łaciny, a prawdę powiedziawszy, jej biegłość w czytaniu i pisaniu ograniczała się do umiejętności złożenia podpisu i znajomości kilku liter, jednak wyraźnie rozpoznawała wstawione w dokumencie nazwisko Dvernyczczy... Dvernyczczy... Dwerniccy?
Tutaj mogło chodzić tylko o jej rodzinę... Pytanie jednak, dlaczego wymieniono ją w owym dokumencie.
Cofnęła się zdumiona, odwróciła ku drzwiom i...