122132.fb2 Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Diabe? ?a?cucki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Świst strzały zabrzmiał jak zawodzenie upiora. Grot wbił się w drewniany słup ganku, o łokieć od głowy Jacka, i zadygotał. Stolnikowic przyklęknął, kładąc dłoń na rękojeści szabli. Daleko za bramą, za palisadami, którymi obwiedziony był dwór, dostrzegł jeźdźca zawracającego konia w stronę gościńca.

To nie był morderca, lecz posłaniec. Jak legendarny Pandaros spod Troi, w zapadającym mroku posłał pocisk prosto w sam środek słupa i Dydyński był pewien, że strzelec tam właśnie mierzył. Potwierdzał to nadziany na strzałę wbitą w drewno kilkakrotnie złożony skrawek papieru. Jacek złamał drzewce, zdjął list i zbliżył go do oczu. Było zbyt ciemno, cofnął się więc do izby i pochylił nad świecą.

Pismo otwierał wiersz:

Ukaż mi się, o Pani, ukaż twarz swoję,

Twarz, która prawie wyraża różą oboje

Ukaż złoty włos powiewny, ukaż swe oczy

Gwiazdom równe, które prędki krąg nieba toczy...

Panie bracie i przyjacielu mój zacny, mości stolnikowicu sanocki – głosił dalej list. – Wiem ja już, jakowy klejnot waszmość pan w Dwernikach ukrywał tudzież dlaczego tak zawzięcie przeciwko wrogom Dwernickich i ludziom ichmość pana starosty zygwulskiego stawał. Wybacz, waść, iż klejnot ten bez pozwolenia wziąłem w posesyją, jednak blask jego tak jest cudny, że zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Nie dziwota zatem, że chciałem bliżej jemu przyjrzeć się.

Aby zaś waszmość pan nie myślał, że szutki sobie stroję, pilno podaję, jako klejnot ów nieobiecany wygląda. Liczy on sobie długości trzy łokcie warszawskie bez dwóch cali i czwartej części piędzi, jeśli zaś o szerokość pytasz, tedy dokładnie odpowiadam, że w biedrach będzie tego jakiś łokieć warszawski i dwie ćwierci bez dwóch ziaren, w żywocie jeno dwie stopy bez połowy ziarna – musi głodno bywało ostatnimi czasy na Dwernikach. Na piersi zaś aż z półtorej łokcia i pół dłoni będzie obwiedzenia. Znaczy się, żeś waszmość twardej deski heblować nie musiał.

Ma takoż waszmości klejnot trzy rzeczy białe, jako powiadają Francuzi: skórę, ręce i zęby. Co zaś się tyczy tych ostatnich – rzecz niespotykana – wszystkie poza dwoma są na swoim miejscu. Trzy rzeczy ma twój kwiatuszek czarne – oczy, brwi i rzęsy, trzy zaś rumiane – wargi, lica a paznokietki. I takoż trzy długie: ciało, włosy a ręce. We włosach zaś nie uświadczysz onej plicae, na którą – wierzaj mi waszmość – nie tylko chłopi nasi chorują. Trzy rzeczy ma krótkie: zęby, uszy a stopy, trzy szerokie: pierś, albo łono, czoło tudzież odstęp między brwiami, a takoż trzy wąskie: usta – jedno i drugie, kibić a pęcina.

Dalej zasię urodę klejnotu owego kontemplując, rzeknę waszmości, iż drażnięta jego są gibkie i sterczące jako pierś młodej łani. One jabłuszka zwieńczone są takoż ciemnymi jagodami, aż człowiek ma chęć je zerwać lub wargami i językiem hołubić. A poniżej lewej piersi, jak waszmość pan dobrze zapewne pamiętasz, jest znamię ciemne, gładkie na skórze, które wszakże nie szpeci, lecz całości obrazu klejnotu dopełnia niby muszka mała, niewinna na limonie soczystym.

Idąc zaś dalej ku dołowi, dochodzimy do smacznego kąska, takoż łączki przemiłej. Trzeba waszmości rzec, iż jest ona jako grzywa jednorożca niebiańskiego nadobna i wcale nie czarna, ale, jak zapewne waść pamiętasz, nieco rudawa i pokręcona. Wyrasta zaś ku górze z nadobnego pierścienia, potem zasię rozrasta na obie strony – formując jakoby dwie kolumny w tympanonie u świętego Piotra. Łączce owej dobrze żem się przypatrywał i rzeknę waszmości, że dziw to nad dziwy, ale jeszcze nie poiła ona konika, wianeczek wszystek się ostał i na swego rumaka cierpliwie czeka. Wszelako czy to waszej mości wierzchowiec będzie, to już tylko od ciebie zależy.

Nadmienię jeszcze, że nad prawym obojczykiem, prawie że na szyi, obaczyłem na skórze gładkiej jak kitajski jedwab ślady zębów. Czyje są to zęby – nie moja to już sprawa. I nie mnie skrutinium czynić.

Kończąc, przesyłam waszmości pozdrowienia. A jeśli o swój klejnot upomnieć się pragniesz, tedy wiedz, że czekam na ciebie w Hołuczkowie, w karczmie pana Ramułta. Chętnie pola dam ci z szablą w ręku, a jeśli położyć mnie zdołasz, tedy sobie diament ów cudny, choć nieoszlifowany odbierzesz. Jeśli ci się nie pofortuni, tedy wiedz, że dopytuje się ciągle o ciebie nasz wspólny znajomy, pan starosta zygwulski, który wielce pragnie cię w Łańcucie ugościć.

Jeśli zaś, panie bracie, nie przyjedziesz do Hołuczkowa sam, bez czeladzi i pachołków, jeno z większą kompaniją, lub też komuś postronnemu się wygadasz, tedy bądź pewien, że klejnot swój obaczysz nie gdzie indziej, jeno na zaponie sułtana tureckiego albo carza krymskiego. I ma się rozumieć, iż odebrać będziesz musiał go w Bahczysaraju albo Stambule.

Niechże mnie Wszechmocny Pan Bóg z Najświętszą Panienką uchowa od tego, abym ja dobre chrześcijanki miał w niewolę sprzedawać, jako niecnota zbój Kardasz, o którym musiałeś słyszeć. Ale schodzą się tu do mniepobereźnicy i złodziejskie wydzierki, którzy na klejnocik twój wielce są zawzięci. Może tedy stać się, że go nie upilnuję.

Sługa uniżony Aleksander Sienieński

Dan w Hołuczkowie die 3 februarii 1608

Z listu wypadło coś jeszcze. Grube, czarne ptasie pióro. Stolnikowic podniósł je do oczu zdumiony. A potem rzucił na ziemię, zmiął list w grubą kulę papieru, zgniótł w strasznym uścisku. Zerwał się od stołu, przewracając świecę, rzeźbione krzesło i puchar z winem.

– Skurwysyn! – jęknął i złapał się za głowę.

O Boże, nie wiedział, co czynić! Nie spodziewał się, że tak poruszy go list Sienieńskiego. Nie myślał, że wieść o porwaniu panny Dwernickiej zaboli gorzej niż cios tatarskim kindżałem prosto w serce, będzie gorszym cierpieniem niż piętnowanie rozpalonym żelazem. Jezu Chryste, to wszystko była jego wina! Dlaczego wyjechał, po co ją tam zostawił?! I czy, do diabła, Gedeon nie był w stanie upilnować jednej młodej dziewki?!

Upilnować! – pomyślał po chwili z goryczą. Równie dobrze można było próbować złapać wiatr w polu albo rączą łanię za ogon. Zapewne uparła się, aby przejechać konia, upić się wiatrem i słońcem na łąkach i polach, poszaleć po dolinach i upłazach. I poszalała – na arkanie Sienieńskiego.

Kiedy tylko pomyślał, co ten szaleniec jest w stanie uczynić jego umiłowanej Konstancji, aż zawył z boleści. Przygryzł wargi niemal do krwi, szarpał wąsa, bił się w czoło. I główkował.

Niewiele, prawdę mówiąc, wymyślił. Zresztą nic tu nie było do myślenia – raczej do zrobienia. Sienieński trzymał go jak rybę w saku. Niczym dorodnego szczupaka, którego wystarczy zdzielić kijem w łeb i podać na półmisku Jaśnie Oświeconemu panu Diabłu Stadnickiemu. Który to Jaśnie Oświecony Diabeł z wdziękiem odgryzie szczupakowi łeb. Raz na zawsze.

Co miał zrobić? Co czynić?

Nie miał wyjścia. Nie mógł powiedzieć o tym Gedeonowi, bo ów nigdy nie puściłby go do Hołuczkowa samego. Nie mógł pojawić się tam z braćmi, bo nigdy nie ujrzałby Konstancji. Nie mógł nawet podzielić się tym z Mikołajem czy Zygmuntem, bo Dydyńscy prędzej zamknęliby go w loszku, niż pozwolili na taką wyprawę.

Nie było rady – musiał samotnie przeciwstawić się przeznaczeniu. Ale to było szaleństwo; wiedział, że pcha się w pułapkę, w śmiertelną paść, z której nie sposób wyjść inaczej jak pokąsanym przez wściekłego psa.

A jednak nie mógł zostawić Konstancji w łapach Sienieńskiego. Oszalał na samo wspomnienie tego, iż sługa Stadnickiego mógł wziąć ją siłą, a potem ze śmiechem oddać Dydyńskiemu, jak imć Pamiętowski z Rozłucza, który odtrącony na konkurach odebrał panu Tyszkowskiemu świeżo poślubioną żonę, pohańbił ją, a potem odesłał ze wzgardą. Na samą myśl o czymś takim Dydyński toczył pianę z ust. Wiedział tylko jedno: Sienieński był już trupem, skoro poważył się, aby podnieść rękę na jego pannę. Był śmierdzącym, rozkładającym się zewłokiem, jak umarli i upiory na obrazach w kościele w Tarłowie. A to, że miał sługi i przyjaciół, liczyło się tyle, że Dydyński będzie miał kilka ludzkich żywotów więcej na sumieniu. Stolnikowic musiał tylko pojechać do Hołuczkowa i zabić go.

Jacek nad Jackami był na to gotowy. List sprawił, że umiłował Konstancję jak źrenicę własnego oka.

* * *

Hołuczków, położony na trakcie między Tyrawą Solną a Tyrawą Małą, był zbójeckim gniazdem zaludnianym przez szlachetnie urodzonych hultajów wszelkiej maści i autoramentu. W Ziemi Sanockiej wszystko podzielone było bowiem wedle praw i przywilejów Rzeczypospolitej, jak w żydowskiej karczmie, a herbowi swawolnicy nie pospolitowali się z rabusiami plebejskiej kondycji. Tołhaje i beskidnicy mieli swoje zbójeckie dziuple, kryjówki i zimowiska w Sturzycy i Polanie pod Bieszczadem. A szlachcice wyjęci spod prawa znajdowali schronienie i opiekę w Holuczkowie, w karczmie u Jana Ramułta oraz w Gwoźnicy, gdzie miał swoje leże Paweł Zaklika, banita, infamis, swawolnik i wichrzyciel.

Z bliska Hołuczków robił wrażenie małego miasteczka. Były tu dwie karczmy, parę chłopskich chałup, jeszcze więcej szop, lamusów i składów. Na Ukrainie taki przysiółek mógł uchodzić za mały Kraków, jednak ponieważ postawiono go na Rusi, w sąsiedztwie Sanoka i Przemyśla, był tylko Hołuczkowem.

Starosta grodowy z Sanoka rzadko pojawiał się w wiosce, a jeśli już, to z przytupem, z milicją dworską, kozakami, czasem nawet z powiatowym pospolitym ruszeniem i w towarzystwie zacnych pań śmigownic. Jego wjazd zazwyczaj odbywał się z taką pompą i zwadą, że nawet w Sanoku, Dynowie i Przemyślu bito we dzwony, myśląc, że oto nadchodzi orda. Starosta zwykle wyciągnął stąd za czuprynę jednego czy dwóch banitów, których później podgalali na czerwonym suknie kaci w Sanoku i Lisku. Potem zaś na jakiś czas spokój wracał znowu na trakty i gościńce Rusi. Przynajmniej do chwili, gdy do Hołuczkowa nie zawitali kolejni wywołańcy i infamisi spragnieni uciech i zawartości kupieckich wozów.

We wsi należącej do Ramułta znajdował schronienie szlachetnie urodzony zbój z Bieszczadu, swawolny żołnierz ścigany przez prawo, szlachcic, któremu nie pofortuniło się w zwadzie czy zbrojnej napaści. Tu trafiali Lipkowie i swawolna, buntownicza czeladź. A także wszyscy ci rębacze i zawalidrogi, którzy chętnie i bez wyrzutów sumienia odmieniali ludzkie żywoty na portrety Jaśnie Miłościwego Króla Zygmunta bite na poznańskich i gdańskich dukatach. Przy nich zaś wieszała się rozbójnicza hałastra ludzi, którzy chcieli dorobić się szybkiej fortuny na fantazji panów braci rzucających talary i floreny sługom i ladacznicom. Byli to Żydzi, Ormianie i lichwiarze skupujący za bezcen ornaty i pateny połupione z kościołów, odkupujący klejnoty, stroje i broń zagrabioną w czasie zajazdów, herbowe pierścienie, w których tkwiły jeszcze oberżnięte palce poprzednich właścicieli. Pasy, szuby, delie i kołpaki z krwawymi dziurami po kulach i cięciach szabel. Do Hołuczkowa udawał się Szot domokrążca, gdy chciał na jakiś czas zamienić swój kram na pałasz, szlachcic chudopachołek szukający służby u możnego awanturnika, rębajło żyjący z podgalania łbów i wąsów panów braci. Tutaj przyjeżdżał obywatel werbujący ludzi do pomocy w urządzeniu zajazdu lub przetrzepaniu skóry znienawidzonemu sąsiadowi, mnich demeryt zbiegły z klasztoru i sprzedajne dziewki marzące o losie wielmożnej meretrycy z łaski możnych polskich panów tudzież ich herbowych kusiów.

Kolorowy tłum zaludniał od świtu do zmierzchu karczmy, sioła i opłotki wioski. Dlatego Dydyński porzucił myśl o przebraniu się. Inna rzecz, iż aby wyróżniać się z tłumu w Hołuczkowie, trzeba by chyba włożyć na łeb turecki turban, ustroić się w ornaty, chadzać poprzedzany przez sześć kurew z trąbami i powiewać chorągwią z wizerunkiem Matki Boskiej Ludźmierskiej.

Los jednak spłatał mu figla. Stolnikowic miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć karczmę, w której stanął Sienieński, bez zwracania na siebie uwagi. Tymczasem już na gościńcu przed wioską czekał na niego sam Ramułt w towarzystwie trzech pocztowych. Dydyński pozdrowił go z daleka, wyminął i dalej jechał swoją drogą, jednak szelma i frant nie dał się wykpić – zawrócił konia i zrównał się z wierzchowcem pana stolnikowica.

– Mości panie Dydyński – rzekł cicho – nie jedźże do Hołuczkowa.

– Tak? A niby dlaczego?

– Bo tam w mojej karczmie stoi ichmość Sienieński. A kto to jest Sienieński, to już na pewno waści wiadomo.

– I cóż z tego?

– To, że on tam czeka na waszmości.

– Zatem się z nim spotkam. A waszmość co się frasujesz?

– Bo zginiesz.

– To się waszmość powinieneś radować. Będziesz dobrze Sienieńskiemu służyć, dwójniaki lać do kuśtyków, tedy ci da moją głowę odwieźć do Łańcuta. A pan starosta nie poskąpi za nią musztułuka.

– Nie służę Stadnickiemu – mruknął zafrasowany Ramułt. – Nie jestem niczyim pachołkiem.

– A może jeszcze do klasztoru chcesz wstąpić?

– Jeno guzy wyniosłem z tej służby, panie bracie. Po ostatniej zwadzie w Jotryłowie za Dynowem, u pani Salomei Bełchackiej, powiedziałem sobie, że koniec i basta! Przecież mam ja mój Hołuczków, nie potrzebuję po dworach szczęścia szukać.

– A ja już wiem, kto waszmości na dobrą drogę nawrócił – mruknął Dydyński. – Twarde pięści pana Gedeona Dwernickiego. Solidnie poszczerbił waści kompaniję, aż w szpitalu u Świętego Ducha cztery niedziele w betach leżeliście.

Ramułt przeżegnał się nabożnie.

– Jezus Maria – wykrztusił. – Abyś tego imienia w złą godzinę nie wymówił, panie bracie. Toż to prawdziwy bies z piekła rodem. Druhowi mojemu głowę odrąbał, mnie porąbał, pachołków posiekł, psi syn. Oj, zbrzydła mi wówczas kompanija pana starosty i już do Łańcuta wracać nie chcę. Cóż jednak z tego, jeśli być może wkrótce wszyscy w obozie Diabła się spotkamy.